Salon gier - bramy raju

Salon gier - bramy raju

bumper
bumper
Artur Młynarz
23.05.2011 20:00

W czasach, gdy mało kto miał dostęp do komputera (może z wyjątkiem paru gości w okularach i białych fartuchach, maniakalnie dziurkujących karty do Odry), aby zakosztować mechaniczno-elektronicznej rozrywki, trzeba było wybrać się do przybytku o nazwie Salon Gier Zręcznościowych.

W czasach, gdy mało kto miał dostęp do komputera (może z wyjątkiem paru gości w okularach i białych fartuchach, maniakalnie dziurkujących karty do Odry), aby zakosztować mechaniczno-elektronicznej rozrywki, trzeba było wybrać się do przybytku o nazwie Salon Gier Zręcznościowych.

Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale czasy rozkwitu salonów gier nie są zamierzchłą przeszłością - nastały już po tym, jak Wanda dała kosza faszystom, skacząc do Wisły (bez salta), a jeszcze przed niespodziewanym wystąpieniem pewnego generała w Teleranku. Przejmując ze zgniłego Zachodu kapitalistyczne wzorce spędzania czasu, salony gier umożliwiły nam kontakt z elektrycznymi i elektronicznymi maszynami zręcznościowymi. Dzięki nim, zamiast spełniać się w czynach społecznych i zbiórkach makulatury, mogliśmy wkroczyć w całkiem nowy świat rozrywki.

Zawsze przy okazji każdych wagarów miałem ogromny dylemat - kino czy salon gier? Gdzieś trzeba było przebiedować te godziny wolności, zwłaszcza gdy pogoda nie sprzyjała wysiadywaniu w parku Jordana. Zazwyczaj zwyciężał salon gier, bo tam nawet za darmo można było nasycić oczy i uszy zgiełkiem rozrywkowej maszynerii, stojąc "na sępa" za plecami grających. To były klimaty...

Rzut okiem od wejścia... i co tu wybrać?
Rzut okiem od wejścia... i co tu wybrać?

Chyba nic nie jest w stanie wymazać z mojej pamięci tego dreszczu emocji przy przekraczaniu bram przybytku rozkoszy. Miałem swój ulubiony salon gier w kazamatach jednej z kamienic przy krakowskim Rynku. Schodziło się tam po schodkach, mijając po drodze kanciapkę ponurego osobnika, który wymieniał nasze z trudem uciułane drobniaki na żetony do maszyn. Te rulony żetonów dawały mu w naszych oczach władzę absolutną - ależ on sobie mógł pograć! Poza żetonami człowiek ten dzierżył pęk kluczy niezbędnych w sytuacjach awaryjnych...

- Psze pana! Psze pana, bo mi żeton w "Invadersach" zjadło!!!

Pan, wzdychając z rezygnacją, zwlekał się z fotela, brał w łapę pęk kluczy, zamykał kanciapę jednym z nich i wlókł się poprzedzany przez rozemocjonowanego nastolatka do maszyny, która zjadła żeton. Tam kolejnym kluczem otwierał magiczne drzwiczki i uwalniał zakleszczony krążek ze szczęk mechanizmu. I grało się dalej!

Żetony - mosiężny przedmiot pożądania...
Żetony - mosiężny przedmiot pożądania...

Pierwszymi maszynami, które opanowały większość salonów, były tzw. flippery. Słowa pinball nikt nie używał. Nigdy jakoś nie przepadałem za flipperami, bo kłapanie płetwami dla nabijania punktów szybko mi się nudziło. Powtarzalność i prostą mechanikę flippery nadrabiały jarmarcznymi kolorami i bogatą grafiką - wizerunkami potworów, bohaterów komiksów czy filmów, wymalowanymi na panelu z licznikami punktów i na bokach obudowy. Nijak się to miało do samej maszynerii, na której nieszczęsna kulka tłukła się pomiędzy kilkoma odbojnikami, ale robiło odpowiednie wrażenie. Każdy miał swoją ulubioną maszynę i okupował ją godzinami, dążąc do perfekcji i nabicia rekordu, który przysparzał lokalnej sławy na całe pięć minut.

Jarmarczny przepych grafiki na flipperach. Czego tam nie było...
Jarmarczny przepych grafiki na flipperach. Czego tam nie było...

Z czasem flippery wzbogaciły się o bardziej wyrafinowaną elektronikę, dźwięki i wyświetlacze, oferując nieco bardziej urozmaiconą rozgrywkę. Ciekawostką było to, że w razie potrząsania maszyną i nielegalnego wpływania na tor ruchu kulki flipper blokował się i zjadał bilę. Dawało to okazję do wielu nieczystych zagrań, bo umiejętnie atakując z biodra gracza lub maszynę, można było "przypadkiem" zmienić los czyjejś rozgrywki. Kulkę szlag trafiał, poprzedni gracz klnąc leciał po żetony, a maszyna była nasza. Myślę, że takie sterowane ruchem ciała interakcje z maszyną można śmiało uznać za pierwowzór Kinecta :)

Płetwa przeznaczenia
Płetwa przeznaczenia

Flippery w swej najbardziej zaawansowanej postaci przetrwały do dziś. A czy ktoś pamięta jeszcze maszyny wyposażone w strzelbę? Z takiego sztucera waliło się do wyskakujących na makiecie sylwetek zwierząt, oprychów czy Obcych.

Strzelba na łańcuszku. Dla uniknięcia przypadkowych ofiar...
Strzelba na łańcuszku. Dla uniknięcia przypadkowych ofiar...

Ze względu na swoje ograniczenie i prostotę działania te antyki całkiem odeszły w niepamięć. Podobnie jak równie prymitywne symulatory łodzi podwodnej, w których imitującym torpedę ruchomym światełkiem trzeba było trafić wyciętą z blachy sylwetkę okrętu lub ustrzelić zielonego potwora. Łezka się kręci...

Era maszyn elektronicznych nadeszła chwilę później, uzupełniając ofertę coraz doskonalszych flipperów. Typowa maszyna do gier składała się z pudła z ekranem CRT i manipulatorami - przyciskami, gałkami, joystickami, kierownicami - czy co tam jeszcze było potrzebne, aby uratować świat. To musiały być niesamowicie odporne konstrukcje, aby wytrzymywać codzienne, kilkunastogodzinne maltretowanie przez stada rewolwerowców, karateków, mistrzów kierownicy i obrońców Ziemi przed najazdem z Kosmosu.

Konsola do ratowania świata...
Konsola do ratowania świata...

Zastosowanie elektroniki i mikroprocesorów otworzyło przed maszynami do gier zupełnie nowe możliwości. To z tamtych czasów pochodzą nieśmiertelne, znane do dziś przeboje - od archaicznego Ponga po kultowe Asteroidy czy Space Invaders obsługiwane kulowym manipulatorem. To przy nich dostawaliśmy żylaków, stojąc godzinami przy pulpitach i tłukąc w spusty śmiercionośnych broni.

Przez jakiś czas byłem fanem gry z dwoma pojedynkującymi się rewolwerowcami, którzy rozwalali kaktusy i chowali się za przejeżdżającym wozem. Do tej strzelanki trzeba było dwóch graczy, więc przy okazji opanowaliśmy pojęcie multiplayera, ciesząc się grą dla dwóch osób za jeden żeton :)

Z czasem prosta, płaska grafika ustąpiła tytułom, w których pojawił się trzeci wymiar. Pamiętam niesamowite wrażenie, jakie zrobiła na mnie gra Star Wars - trójwymiarówka z prawdziwego zdarzenia, w której pilotaż X-winga w przestrzeni i walka z Tie-fighterami zakończona atakiem na Gwiazdę Śmierci wciągały bardziej niż film. Spędziłem wtedy w salonie gier w Zakopanem prawie całe swoje wakacje :)

Gwiezdne Wojny. Trochę druciane, ale nadal gwiezdne...
Gwiezdne Wojny. Trochę druciane, ale nadal gwiezdne...

Nieuchronnie wraz z postępem technologii pojawiały się płynne animacje, tekstury, cieniowanie i inne atrakcyjne graficznie elementy gier, ale akurat nadeszły czasy komputerów osobistych i salony zaczęły pomału tracić klientelę. Oczywiście maszyny do gier wciąż wygrywały pod względem jakości grafiki, wielkości ekranów, kolorowych monitorów i wydajności, ale w domu grało się za darmo, co było argumentem nie do zlekceważenia. W końcu do salonów chodziło się już tylko dla osobnej klasy maszyn, jaką stanowiły symulatory samochodów, samolotów czy statków kosmicznych, do których wsiadało się niczym do prawdziwego pojazdu. Zamknięta kabina, wielki monitor, kierownica lub stery, pedały, manetki, fotel - wszystko jak prawdziwe, łącznie z przeciążeniami na zakrętach. Na coś takiego w domu nie było co liczyć, więc w "prawdziwe" wyścigi samochodowe nadal grało się w salonie.

Symulator. Jazda na maksa!
Symulator. Jazda na maksa!

Dziś, gdy mocne komputery w domach zapewniają każdą rozrywkę, salony gier są mało fascynującym przybytkiem - dodatkiem do strzelnicy i karuzeli w wesołym miasteczku. Mimo to czasem po cichutku jeszcze tam zaglądam...

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)