Afera komputerowa [Bajty z brodą]

Afera komputerowa [Bajty z brodą]

Afera komputerowa [Bajty z brodą]
Blomedia poleca
27.09.2013 08:00, aktualizacja: 13.01.2022 10:33

Latem 1982 roku na Międzynarodowych Targach Poznańskich odbywa się prezentacja wielkiego osiągnięcia brytyjskiej techniki. To komputer osobisty ZX81. Choć ten poprzednik ZX Spectrum nie ma porządnej klawiatury (zamiast klawiszy są tylko ich obrazki nadrukowane na folii), oferuje 1 kB pamięci RAM, czarno-biały obraz bez niemal żadnych funkcji graficznych i kasetę magnetofonową w roli nośnika danych – i tak budzi zachwyt zwiedzających. Trudno uwierzyć, że prawdziwy, działający komputer może być rozmiarów książki i da się go podnieść jedną ręką.

Latem 1982 roku na Międzynarodowych Targach Poznańskich odbywa się prezentacja wielkiego osiągnięcia brytyjskiej techniki. To komputer osobisty ZX81. Choć ten poprzednik ZX Spectrum nie ma porządnej klawiatury (zamiast klawiszy są tylko ich obrazki nadrukowane na folii), oferuje 1 kB pamięci RAM, czarno-biały obraz bez niemal żadnych funkcji graficznych i kasetę magnetofonową w roli nośnika danych – i tak budzi zachwyt zwiedzających. Trudno uwierzyć, że prawdziwy, działający komputer może być rozmiarów książki i da się go podnieść jedną ręką.

„*Wielu specjalistów uważa, że cywilizacyjne skutki upowszechnienia komputerów osobistych mogą być tak doniosłe, jak przemiany spowodowane wprowadzeniem na szeroką skalę telefonów lub radia” *– prognozuje redaktor miesięcznika „Informatyka”, który dotychczas, opisując komputery, miał na myśli przeważnie Odry wielkości meblościanki lub z trudem mieszczące się na biurkach Mery 300/400.

Miniaturowe ZX81 sprowadziła do Polski poznańska firma Ameprod, zajmująca się do tej pory produkcją i sprzedażą m.in. mebli ogrodowych, sanek oraz dzwonków do drzwi. W październiku 1982 roku mikrokomputery trafiły do sprzedaży. Jak wspominał Grzegorz Korytowski, ówczesny zastępca dyrektora firmy: „Nie była potrzebna żadna reklama, żaden marketing. W ciągu kilku miesięcy teka zamówień przerosła możliwości produkcyjne”.

Obraz

Niestety, nie oznaczało to upowszechnienia komputerów osobistych w Polsce. Barierą była cena ZX81, przekraczająca… roczne zarobki obywatela. Obłożone przez władzę ludową absurdalnie wysokim podatkiem urządzenia kupowały zatem od Ameprodu niemal wyłącznie instytucje państwowe – utrzymywane, rzecz jasna, z podatków i nie liczące się z kosztami. Jak słusznie zauważał redaktor „Informatyki”: „Pieniądze krążą więc w kółko, a biurokraci mają co robić: jedni dzielą fundusze, inni obliczają podatki – wszystko oczywiście bez pomocy mikrokomputerów, które są… za drogie”.

Przeciętny Kowalski, by kupić komputer, musiał zrezygnować z zalet takich jak rachunek i gwarancja. Jak to w PRL-u, wystarczyło popytać, poszukać, znaleźć odpowiednich ludzi i ZX81 można było zdobyć za cenę wciąż wysoką, lecz już akceptowalną (bo porównywalną z ceną np. kolorowego telewizora).

Komputer niezbędny do pracy zawodowej Obywatela

Zarobkowi „turyści” do Berlina Zachodniego szybko zorientowali się, że te niewielkie pudełeczka z klawiszami, mogą zapewnić im spory i łatwy zysk (a do tego są lekkie i małe, więc nie sprawiają trudności w transporcie). Pokątnie sprzedawano zatem urządzenia „importowane” w torbach i bagażnikach samochodowych z RFN, cenny towar drogą morską sprowadzali również marynarze. Tradycyjnie źródłem dostaw pozostawała także mieszkająca za granicą rodzina, a i delegacje oraz wyjazdy służbowe pozwalały zaopatrzyć siebie oraz sąsiadów w najnowszy hit techniki. Kto ma pieniądze i zdolności organizacyjne, na pewno znajdzie sposób, by kupić komputer.

Niestety, gdy na Zachodzie mikrokomputery są już w powszechnym użyciu, władze PRL-u starają się, aby Polacy nie korzystali z tej technologii. Oprócz tak oczywistych w komunistycznych realiach towarów jak broń, narkotyki, pornografia czy urządzenia poligraficzne i łączności, urzędy celne zabraniają wwożenia do kraju właśnie komputerów osobistych.

Obraz

Magazyn „Informatyka” opisuję historię pana Przemysława, do którego „nadeszła przesyłka od brata z Toronto, zawierająca mikrokomputer VIC-20, zasilacz, magnetofon kasetowy, komplet kaset do gier telewizyjnych i nauki języka angielskiego oraz przewody połączeniowe. Urząd Celny odmówił wydania pozwolenia na przywóz, stwierdzając, że mógłby je wydać tylko w przypadku, gdyby komputer ten był niezbędny do pracy zawodowej względnie naukowej Obywatela”. Ostatecznie po czterech miesiącach urzędowych przepychanek pan Przemysław odzyskał swój wymarzony komputer, jednak nie każdy miał tyle szczęścia.

Oczywiście nawet jeśli obywatel zdołał już sprowadzić do kraju komputer osobisty i przejść przez wszystkie związane z tym urzędowe formalności, musiał jeszcze uiścić bardzo wysoki podatek celny. Co ciekawe, opłatę tę wprowadzono na wniosek ministra Przemysłu Maszynowego, by chronić polskich producentów komputerów przed konkurencją ze strony produktów zachodnich. Nikt nie chciał dostrzec, że nie bardzo jest co chronić.

Dopiero jesienią 1984 roku – po intensywnej kampanii prasowej – władza zrezygnowała z pobierania zawyżonego cła. Od tej pory ceny mikrokomputerów wyraźnie spadły.

Przykładowo: szukający gwiazdkowego prezentu w roku 1985 i udający się w tym celu na Jarmark Perski na Kole obywatel, używane ZX Spectrum z 16 kB pamięci RAM mógł kupić już za 70 tysięcy złotych, a nowe Commodore 64 z oryginalnym magnetofonem – za 180 tysięcy. Średnia pensja w Polsce wynosiła wówczas 20 tysięcy złotych.

Firma nie zbiednieje

Oczywiście, prywatny import nie wchodził w grę, gdy to instytucje państwowe (szkoły, uczelnie, zakłady pracy) chciały zaopatrzyć się komputer – każda oficjalna transakcja wymaga przecież rachunku. Przedsiębiorczy Polacy znaleźli sposób, by wykorzystać lukę w systemie. I przy okazji dobrze zarobić.

Obraz

Otóż gdy Polak wracający z turystyczno-zarobkowego wyjazdu na Zachód przywoził kupiony za dewizy komputer, wręczał go w ramach upominku członkowi rodziny, co pozwalało uniknąć podatku od darowizny. Świeżo upieczony posiadacz komputera nie cieszył się nim jednak długo. Jeszcze tego samego dnia brał sprzęt pod pachę i szedł do najbliższej placówki Centrali Obrotu Maszynami i Surowcami BOMIS, gdzie komputer sprzedawał, otrzymując zapłatę w złotówkach, którą następnie dzielił się ze sprowadzającym.

Od wystawiającego rachunki BOMIS-u komputer mogła już zupełnie legalnie odkupić instytucja państwowa – za cenę znacznie wyższą niż BOMIS zapłacił prywatnemu importerowi. Zarabiali więc i „importer” i sprzedawca, a wydającym pieniądze podatnika nie zależało na oszczędnościach.

O ile więc w 1986 roku osoba prywatna, kupująca na giełdzie komputerowej ZX Spectrum z 48 kB pamięci RAM, płaciła około 80 tys. złotych, cena BOMIS-u dla instytucji wynosiła już ponad 150 tysięcy. Przyszły szczęśliwy posiadacz Amstrada CPC z monochromatycznym monitorem, zaopatrujący się u giełdowego handlarza, musiał być przygotowany na wydanie kwoty rzędu 300-350 tysięcy. Natomiast BOMIS w przypadku Amstradów często wykazywał się handlową kreatywnością, osobno sprzedając jednostkę centralną i monitor, dlatego instytucję państwową zakup taki kosztowałby prawie milion złotych!

Jak pisał zbulwersowany redaktor „Polityki”: „Ci, którzy płacą za te elektroniczne cacka z państwowej kasy, nie targują się prawie nigdy. Dwadzieścia tysięcy w prawo czy w lewo nie robi większej różnicy. Firma nie zbiednieje”.

Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że często przedstawicielem dokonującej poważnie przepłaconego zakupu ze środków publicznych instytucji był… jej pracownik, który kilka dni wcześniej osobiście przywiózł mikrokomputer z zagranicznej delegacji. Proceder ten dla wielu Polaków stał się to źródłem szybkiego zarobku, a najbardziej przedsiębiorczym przyniósł prawdziwą fortunę. Oczywiście, jeśli nie dali się złapać Milicji Obywatelskiej.

Przestępstwo elektronicznie ścisłe

Na początku 1986 roku do krakowskich milicjantów dotarł sygnał, że młodzi ludzie – najprawdopodobniej studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczo-Hutniczej – kupują od cinkciarzy duże ilości dolarów i marek niemieckich. W toku śledztwa funkcjonariusze przeprowadzili rewizję w akademiku „Babilon”. Zaskoczeni milicjanci znaleźli pod łóżkiem studenta III roku elektroniki 5 milionów złotych, 8 tysięcy dolarów i 4 tysięcy marek niemieckich oraz mikrokomputer Atari. Funkcjonariusze zdziwili się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że fortuna ta należy zaledwie do jednego z pośredników, a jego szefowie zarabiają znacznie więcej.

Obraz

Odkrycie krakowskiej MO dało początek głośnej w całym kraju „aferze komputerowej”. Wkrótce na ławie oskarżonych zasiadł nie tylko pechowy lokator „Babilonu”, ale również  studiujący na AGH żacy z Boliwii, Kuby, Panamy, Jemenu i Argentyny, pracownicy naukowi krakowskich uczelni oraz dyrektor jednej ze znanych małopolskich firm elektronicznych.

Okazało się, że nielegalnie zdobytą walutę przestępcy przemycali do Berlina Zachodniego, gdzie kupowali za nią… komputery osobiste. Nie tylko poczciwe ośmiobitowe maszyny firm Atari i Commodore, lecz również przeznaczone do profesjonalnych zastosowań IBM-y. Te następnie przewozili do kraju, by – metodą opisaną wyżej – umieszczać sprzęt w BOMIS-ie. Aby skala przedsięwzięcia nie wzbudzała podejrzeń milicji, „importerzy” wynajmowali innych studentów, którzy za drobną opłatą 100 dolarów udostępniali swoje nazwiska przy zawieraniu transakcji.

Teraz wystarczyło tylko przekonać odpowiedzialnego za zakupy pracownika uczelni lub zakładu pracy, że instytucja, w której jest on zatrudniony, potrzebuje akurat kilku komputerów. Oczywiście pracownik taki otrzymywał od „importerów” stosowną finansową zachętę, chętnie sięgał więc do państwowej kasy i szedł do BOMIS-u, by dokonać zakupu.

Jak podsumowywała prasa, w przestępstwie tym „wszystko było elektronicznie ścisłe”. Wymyślony przez krakowskich studentów interes kręcił się w najlepsze, przynosząc całej grupie ogromne zyski. Gdyby żacy zadowolili się sprowadzaniem komputerów na nieco mniejszą skalę, prawdopodobnie jeszcze długo ich działalność nie przyciągnęłaby uwagi milicjantów.

Niemałe korzyści dla gospodarki narodowej

„Afera komputerowa” miała nieoczekiwany finał. Pomysłowi studenci złamali wprawdzie mnóstwo przepisów (kupowali obcą walutę, przemycali sprzęt elektroniczny, prowadzili działalność handlową bez zezwolenia, przekupywali urzędników państwowych, a także nie płacili podatków), lecz zostali przez dziennikarzy ocenieni… pozytywnie.

Obraz

W końcu przestępczy czyn – argumentowała prasa – zapewnił dopływ do krajowych przedsiębiorstw i instytucji nowoczesnych, niedostępnych innymi kanałami komputerów (w tym bardzo pożądanych maszyn firmy IBM). Dziennikarze pisali, że komputery sprowadzono wprawdzie nielegalnie, ale „sprzęt funkcjonuje, przynosi gospodarce narodowej niemałe korzyści, przyczynił się do unowocześnienia zakładu i produkcji”.

Sąd Wojewódzki w Krakowie nie podzielił tej opinii, wymierzając przedsiębiorczym „importerom” kary więzienia i grzywny. Tylko szef grupy uniknął odpowiedzialności, w ostatniej chwili uciekając do Argentyny. Z akt Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa wynika, że nie odstraszyło to następców. Półlegalny import komputerów do kraju trwał aż do końca PRL-u.

Z bolesną szczerością „aferę komputerową” podsumowali dziennikarze: „Można oczywiście cały ten interes zlikwidować kilkoma administracyjnymi zakazami, lecz wówczas większość państwowych przedsiębiorstw mogłaby obejrzeć komputery tylko w katalogach”.

Bartłomiej Kluska

Źródła fotografii: „Bajtek” nr 12/86, „Mikroklan” zeszyty: 2/86, 3/86, 1/87, 3/87.

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)