Inwigilacja i PRISM bez emocji, albo pół roku z życia niemieckiego polityka Malte'a Spitza

Inwigilacja i PRISM bez emocji, albo pół roku z życia niemieckiego polityka Malte'a Spitza

Siedziba Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) w Fort Meade (Fot. Wikimedia Commons)
Siedziba Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) w Fort Meade (Fot. Wikimedia Commons)
Łukasz Michalik
14.06.2013 16:30, aktualizacja: 10.03.2022 12:08

Z wielkim zdziwieniem obserwuję medialną aferę, jaka rozpętała się po ujawnieniu, że służby, powołane w celu inwigilacji rzeczywiście tą inwigilacją się zajmują. Najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt, że informacje na ten temat – może poza samą nazwą PRISM – nie są niczym nowym. Skąd zatem wielkie zdziwienie i oburzenie?

Z wielkim zdziwieniem obserwuję medialną aferę, jaka rozpętała się po ujawnieniu, że służby, powołane w celu inwigilacji rzeczywiście tą inwigilacją się zajmują. Najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt, że informacje na ten temat – może poza samą nazwą PRISM – nie są niczym nowym. Skąd zatem wielkie zdziwienie i oburzenie? 

Nie ma prywatności w Sieci. Ale to przecież nic nowego

O tym, że w Internecie nie ma prywatności, wie każdy w miarę rozgarnięty 12-latek. Że o ile nie stosujemy narzędzi kryptograficznych i wyspecjalizowanych rozwiązań, jak choćby TOR, zwiększających szansę na zachowanie prywatności, to nasza działalność w Sieci nie stanowi żadnej tajemnicy.

Kopuły systemu Echelon w niemieckiej bazie Bad Aibling (Fot. Wikimedia Commons)
Kopuły systemu Echelon w niemieckiej bazie Bad Aibling (Fot. Wikimedia Commons)

Co więcej, od lat znany jest choćby program Echelon, zajmujący się przechwytywaniem wiadomości przesyłanych przez wszelkie kanały komunikacji. To nie jest wiedza tajemna ani teorie, snute przez zwolenników spiskowej teorii dziejów, tylko powszechnie znane informacje. Wystarczy otworzyć Wikipedię.

Mimo tego nikt nie zawracał sobie tym głowy, karmiąc chmurę kolejnymi terabajtami danych, wysyłając maile, korzystając z komunikatorów i szukając informacji, czyli robiąc po prostu to, do czego Internet został stworzony.

Słoń w pokoju nikomu nie przeszkadza

Przypominało to sytuację, którą doskonale oddaje angielski zwrot „elephant in the room” – w pokoju stoi wielki słoń i wszyscy go widzą, ale nikt nie wspomni o nim ani słowem. Bo przecież wygodniej jest się nie zastanawiać, tylko po prostu zalogować na Gmaila, porozmawiać przez Skype'a czy dodać nowy status na Facebooku. Problemy mają jednak to do siebie, że nie znikają, gdy się o nich nie mówi.

„The elephant in the room” Banksy'ego (Fot. Incidental Genius)
„The elephant in the room” Banksy'ego (Fot. Incidental Genius)

Dlatego artykuły o programie PRISM, opublikowane niedawno przez Washington Post i Guardiana, były jak ożywczy krzyk z bajki Andersena, obwieszczający, że król jest nagi i nie ma co zaklinać rzeczywistości – tak samo nagie są nasze dane, gdy zechce się im przyjrzeć jakiś funkcjonariusz amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA), siedzący przy biurku w czarnym budynku w Fort Maede. Tylko dlaczego miałby chcieć?

Przecież nie ma absolutnie żadnego powodu, by kogokolwiek fascynowała moja czy Twoja, drogi czytelniku, aktywność w Sieci. I zapewne nikomu w NSA nie przyjdzie do głowy, by czytać nasze maile czy z wypiekami na twarzy sprawdzać, jakie strony porno otworzono ostatnio na naszych komputerach. Trafnie zwrócił na to uwagę m.in. autor blogu Error 403 Forbidden, pisząc:

(…) koszt programu to rocznie: dwadzieścia milionów. Dolarów. W przypadku projektu analizy sygnałów, zwłaszcza rządowego, taki fundusz starczy na waciki. I gumę do żucia. Nie na masową analizę tego, co też tam potencjalny terrorysta wygaduje w mediach elektronicznych czy przez telefon. Ciągła inwigilacja danych do których PRISM ma dostęp? Nie da rady.

Wierzę we wzrost efektywności oprogramowania raportowego, ale bez przesady. To, o co się oskarża NSA musiałoby kosztować  mnóstwo dudków. Najwyraźniej więc chodzi o prozaiczną współpracę ze służbami. Przeznaczony do tego sąd wyraża zgodę na udostępnienie danych, agencja idzie z tą decyzją do odpowiedniego źródła (Google, Verizon itd.) i dostaje co chciała.

Daliśmy wam Internet. Nie chcecie? Nie korzystajcie!

Znamienny jest również fakt, że gdy parę miesięcy temu pisałem o amerykańskiej kontroli nad Internetem w kontekście konferencji ITU (artykuł „Kto powinien kontrolować Internet? Nadchodzą rewolucyjne zmiany”), kilku czytelników nie omieszkało na Facebooku wytknąć mi, że popieram cenzurę, jestem przeciwny wolności i pewnie jeszcze słucham solowych nagrań Zbigniewa Hołdysa.

A przecież to właśnie kontrola nad Siecią, sprawowana przez amerykańskie firmy i organizacje, zapewnia służbom tego kraju teoretyczny dostęp do danych z całego świata. Podobnie jak fakt, że wszyscy korzystamy z amerykańskich, a zatem podlegających amerykańskiemu prawu, usług i serwisów, jak choćby Twitter, Facebook czy Google.

Wielki Brat patrzy. Bo może (Fot. Wakeus.com)
Wielki Brat patrzy. Bo może (Fot. Wakeus.com)

Co więcej, w imię wygody uzależniamy się od coraz bardziej inteligentnej i zarazem wścibskiej infrastruktury miejskiej  (więcej na jej temat znajdziecie m.in. na cytowanym wcześniej Error 403 Forbidden). Z drugiej strony warto spojrzeć na całą aferę z pozycji amerykańskich służb.

Z punktu widzenia interesów własnego kraju robią przecież dokładnie to, co powinny – zapewniają sobie możliwość zdobycia i analizowania dowolnych danych z Sieci. Polskie i jakiekolwiek inne robiłyby to samo, gdyby mogły. Pewnie robią, tylko stosownie do możliwości, na mniejszą skalę. I zapewne mają na głowie ważniejsze sprawy, niż czytanie umieszczanych – jakże by inaczej – w Internecie głosów pełnych potępienia.

Warto przy tym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt, o którym  wspomniała w swoim felietonie Anne Applebaum - ludzie z reguły nie mają nic przeciwko temu, że ich maile są skanowane przez algorytm dopasowujący reklamy, jednak oburzają się gdy to samo robi instytucja rządowa.

Wymień prywatność na zdobycze cywilizacji

Co z tym wszystkim mogą zrobić oburzeni użytkownicy Sieci? Nie sądzę, by jakiekolwiek słowa krytyki mogły cokolwiek zmienić, a jedyna zmiana, jaka w tej kwestii jest – teoretycznie – możliwa, to ta dokonana za pomocą urny wyborczej. Tylko czy jakikolwiek rząd pozbędzie się możliwości nadzoru nad swoimi i cudzymi obywatelami? Nie sądzę.

Co Malte Spitz robił w 2009 roku? (Fot. Zeit.de)
Co Malte Spitz robił w 2009 roku? (Fot. Zeit.de)

Żyjemy w czasach, o których nie śniło się Orwellowi, a technologie, z których na co dzień korzystamy to nie tylko wielkie ułatwienie, ale zarazem nasz prywatny inwigilator. Banał? Pewnie tak, ale drastycznym i dającym do myślenia przykładem, co to oznacza w praktyce, może być pół roku życia polityka niemieckich Zielonych, Malte'a Spitz'a, odtworzone przez gazetę Zeit na podstawie danych z telefony i Internetu.

Tylko czy ktokolwiek zechce dzisiaj zrezygnować z wygody, jaką daje Internet czy smartfony? Odpowiedź wydaje się oczywista. Pozostaje zatem korzystać z Sieci i innych zdobyczy technologii używając rozumu i ze świadomością, że prywatność nie istnieje. To cena, jaką płacimy za wygodę. Smacznego, PRISM!

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)