Poprawiamy Tolkiena, czyli co elfica może zrobić z krasnoludem?

Poprawiamy Tolkiena, czyli co elfica może zrobić z krasnoludem?

„Hobbit: Pustkowie Smauga”
„Hobbit: Pustkowie Smauga”
Łukasz Michalik
30.12.2013 12:44, aktualizacja: 10.03.2022 11:38

Peter Jackson doskonale wie, że w każdym z nas siedzi inżynier Mamoń. Nic zatem dziwnego, że „Hobbit: Pustkowie Smauga” to dzieło doskonale przewidywalne, choć nieco odbiegające od literackiego pierwowzoru. W tym miejscu pojawia się pytanie: czy Tolkiena można poprawiać? I czy wyjdzie mu to na dobre?

TL;DR:

Rok temu miałem przyjemność pomarudzić na pierwszą część „Hobbita”. Narzekałem wówczas nie tyle na sam film, co na opóźnienie, z jakim w porównaniu z krajami poważnie traktowanymi przez przemysł rozrywkowy dzieło Petera Jacksona trafiło do polskich kin („Nie tylko „Hobbit”. Spóźnione premiery i niedostępne usługi, czyli polska codzienność”).

W tej kwestii nic się nie zmieniło: zgodnie z tradycją tegoroczna polska premiera również musiała odczekać ponad trzy tygodnie. Tym razem nie mam jednak zamiaru na to narzekać. Dlaczego?

„Hobbit: Pustkowie Smauga”
„Hobbit: Pustkowie Smauga”

Myślę, że każdy z nas, idąc do kina na ekranizację mniej lub bardziej, ale jednak jakoś tam znanej powieści, ma w głowie wyobrażenie na jej temat. Pamiętając kinowego „Władcę Pierścieni”, można było przypuszczać, czym w przypadku „Hobbita” uraczy nas Peter Jackson, a po pierwszej części nowej trylogii na żadne wątpliwości nie było już miejsca.

„Hobbit: Pustkowie Smauga” nie był zatem dla mnie zaskoczeniem. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. I z pewnością nie jest to powód do narzekań. Przez rok niecierpliwie oczekiwałem imponującego widowiska, świetnie animowanego smoka, wspaniałych plenerów i – ogólnie rzecz biorąc – przedniej rozrywki, będącej wypadkową geniuszu Tolkiena, umiejętności Jacksona i możliwości, jakie daje współczesna technologia.

The Hobbit: The Desolation of Smaug - HD Main Trailer - Official Warner Bros. UK

Nie zawiodłem się, jednak wychodząc z kina miałem mieszane uczucia. Dlaczego?

Nurtuje mnie pytanie, jak daleko filmowa adaptacja może modyfikować literacki oryginał? Gdzie kończy się ekranizacja znanej książki, a zaczyna film luźno nawiązujący do znanych z niej motywów?

W przypadku „Władcy Pierścieni” Peter Jackson miał ułatwione zadanie. Zasada była prosta: trzy tomy to trzy filmy pokazujące z grubsza to, co po wyrzuceniu licznych wątków i dopasowaniu całości do wymogów kina zawierał książkowy pierwowzór.

„Hobbit” stanowi trudniejsze wyzwanie. Nie mam zamiaru przyłączać się do chóru malkontentów narzekających, że druga tolkienowska trylogia zrobiona z jednotomowej powieści to ordynarny skok na kasę. Nie żałuję twórcom filmu – niech rozbiją Tolkiena i na 10 części i zarobią na nim krocie, byle tylko dostarczyli godziwą rozrywkę, w którą warto zainwestować równowartość kinowego biletu.

Sedno tkwi jednak w czym innym: jak bardzo można zmodyfikować oryginalną opowieść, by pozbawić ją piętna epoki i schlebiając współczesnym gustom, zdobyć uznanie jak najszerszego audytorium?

Świetnym przykładem takiego zabiegu są działania różnych idiotów, którzy w imię walki z paleniem usiłują cenzurować kręcone przed laty filmy, nie wykluczając – jak choćby brytyjski Ofcom – kreskówek czy nawet przedstawień z palącym jak smok Churchillem.

„Hobbit: Pustkowie Smauga”
„Hobbit: Pustkowie Smauga”

Ta sama maniera skaziła również film Petera Jacksona. I nie chodzi tu zakaz palenia, bo hobbici nie stronili przecież od fajkowego ziela, ale o graną przez Evangeline Lilly elfkę Tauriel. Ktoś wpadł bowiem na pomysł, że w literackim oryginale brakuje silnej, wyrazistej postaci kobiecej i że Tolkiena należy poprawić.

Sam fakt wprowadzenia nowej postaci nie jest jeszcze niczym strasznym. Problem w tym, że zrobiono to zupełnie bez polotu i Tauriel na ekranie bardziej irytuje (choć Evangeline Lilly to przecież przyjemny dla oka widok), niż wprowadza ożywczy ferment. A na dodatek, o zgrozo, zamiast robić maślane oczy do Legolasa, marzy o mezaliansie z krasnoludem.

Tak! Jakiś geniusz wpadł na pomysł, by uwspółcześnić Tolkiena wątkiem godnym Romea i Julii. Wprawdzie w szekspirowskim wydaniu jest to jedna z najlepszych historii miłosnych, jakie kiedykolwiek napisano, ale po przeniesieniu do Śródziemia nudzi i razi, zaprzeczając realiom oryginału.

„Hobbit: Pustkowie Smauga”
„Hobbit: Pustkowie Smauga”

Nie mam nic przeciwko twórczym modyfikacjom. Książka i film na jej podstawie to przecież dwa różne dzieła, a ja nie jestem ortodoksem, dla którego wprowadzenie nowej postaci czy wątku to profanacja i powód do narzekań. Oczekuję jednak, że dokonując takiego zabiegu, zrobi się to z głową, aby nie zaszkodzić oryginalnej historii.

I choć „Hobbit: Pustkowie Smauga” jest moim zdaniem bardzo dobrym filmem, który przy okazji gorąco polecam, to końcowy wniosek jest dla mnie jednoznaczny. Gdyby poprawianie Tolkiena było takie proste, to obecnie zachwycalibyśmy się niezliczonymi modyfikacjami „Władcy Pierścieni”, „Hobbita” czy „Silmarillionu”.

Nie zachwycamy się? No cóż, John Ronald Reuel Tolkien był jednak tylko jeden i poprawiając go, można oryginalnej historii raczej zaszkodzić, niż pomóc.

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (8)