Kącik technofoba - [cz. 1-6]

Kącik technofoba - [cz. 1‑6]

Kącik technofoba - [cz. 1-6]
Mariusz Kamiński
05.07.2011 17:36, aktualizacja: 14.01.2022 13:09

Kącik technofoba to cotygodniowe dywagacje w sosie prześmiewczym na temat technologii i jej brzemiennego wpływu na ludzkość.

Na co nam te tablety?

Samsung Galaxy Tab 7.7
Samsung Galaxy Tab 7.7

Od zeszłego roku tablety niewątpliwie są najgorętszym towarem na rynku. Poza tym, że stanowią miernik popularności i siły różnych marek oraz obiekt absurdalnych sądowych batalii, stały się też wyznacznikiem nowego stylu życia. Czy słusznie?

Sahara Slate PC i440D. Rok 2007. Cały na biało...
Sahara Slate PC i440D. Rok 2007. Cały na biało...

Przekonanie, że to firma Apple pierwsza wymyśliła tablet, mija się z rzeczywistością w równym stopniu, co uznanie Burana za pierwszy wahadłowiec. Tablety w postaci komputera z dotykowym ekranem istniały od dawna - zarówno w postaci klasycznej (slate), jak i z klawiaturą (convertible). Korzystali z nich zawodowcy lub ci, którzy potrzebowali specyficznych możliwości oferowanych przez tablet. Tablety nie zachęcały niską ceną – dlatego były produktem niszowym, przeznaczonym dla wąskiego grona odbiorców. Kto więc nie potrzebował tabletu, po prostu go nie kupował - podobnie jak nikt nie kupuje cedrowego humidora na cygara do trzymania karmy dla chomika...

Motion Computing LE1700. Rok 2008
Motion Computing LE1700. Rok 2008

Nadszedł jednak moment, gdy na rynku pojawił się produkt o zdefiniowanej na nowo filozofii działania i przeznaczony dla nowej grupy docelowej. Był nawet określany jako magiczny, ale z magią miał tyle wspólnego, co przerżnięcie na pół kobiety z brodą przez cyrkowego sztukmistrza. O ile dotychczasowe tablety spełniały się głównie jako narzędzie kreatywne i produktywne dla zawodowców, iPad wkroczył na rynek jako powszechne, masowe urządzenie do kanapowej konsumpcji treści i zrobił w branży tabletów demolkę jak ruska wycieczka w McDonaldzie.

iPad. Rok 2010
iPad. Rok 2010

Wbrew pozorom u podstaw stworzenia iPada nie stała humanitarna misja niesienia procesorów A4 pod strzechy ani dobre serce zarządu z Cupertino. Apple po prostu szukał nowych dróg ekspansji dla swojego App Store'a – fastfoodu z tysiącami prostych potraw. iPad miał być po prostu większą chochlą do konsumpcji tej papki w ekspresowym tempie, co świetnie się udało. Miliony ludzi dały się zwabić do zamkniętego ekosystemu Apple zasilanego przez naturalne źródła odnawialnej gotówki, a iPad stał się symbolem tabletowej rewolucji, do której wnet dołączyli inni gracze.

Dzięki nieodgadnionym i powikłanym ścieżkom, po których szwenda się ludzki umysł osłabiony propagandą, posiadanie tabletu przestało być sprawą zawodowej potrzeby lub konieczności, a stało się kwestią mody i stylu życia. Czy jednak naprawdę potrzebujemy tabletów? Miało być subiektywnie... Żeby więc daleko nie szukać, powiem, że grubo ponad rok od premiery iPada i wiele miesięcy po pojawieniu się bezliku konkurencyjnych produktów wciąż nie mogę się skusić na tablet. Na żaden, a już na pewno nie na taki z jabłkiem. Po prostu nie czuję takiej potrzeby. Ani w sensie technicznym, ani w sensie przynależności do elitarnego grona użytkowników ruchomego terminala płatniczego do konsumpcji treści.

Do pisania tekstów i grzebania w Sieci używam netbooka, laptopa lub blaszaka (zależy czy piszę w pracowni, sypialni, czy w pomieszczeniu o zgoła innym przeznaczeniu).  Myśl, że miałbym zasłaniać sobie rękami to, co piszę, używać jakichś fikuśnych podstawek i walczyć z ekranową klawiaturą, jest dla mnie równie obca, jak chęć rzucenia się nago w pokrzywy. Nie odczuwam też pokusy lansowania się z tabletem w miejscach publicznych, a jeśli w terenie potrzebuję na szybko coś sprawdzić w Internecie lub zanotować, wystarcza mi dyskretne skorzystanie ze smartfona. Do pracy potrzebuję czegoś zdecydowanie większego niż 10-calowy ekran, bo jak się spełnić zawodowo, projektując tylko znaczki pocztowe? Granie paluchami? Wolne żarty – zamiast bezsensownie ciskać ptaszyskami w świnie i vice versa, wolę mordować szkopów z Garandem w garści na 26 calach ekranu i z czterokanałowym dźwiękiem dookoła głowy. Jednym słowem – żaden tablet na razie nie oferuje mi niczego, czego nie mógłbym zrobić za pomocą posiadanego sprzętu.

Joystick do tabletu... jakieś nieporozumienie.
Joystick do tabletu... jakieś nieporozumienie.

Słabość i niedoskonałość tabletów widać po towarzyszących im tysięcznych akcesoriach, które sztukują, protezują i uzupełniają na poczekaniu to, czego tabletom z definicji brakuje. Gdyby tablet jako taki był produktem skończonym, pełnowartościowym - funkcjonowałby samodzielnie, tak jak kuchenka mikrofalowa czy grabie. Niech dowodem w tym rozumowaniu będzie fakt, że nigdy nie odczuwałem potrzeby dokupienia akcesoriów w rodzaju dodatkowej klawiatury do mikrofalówki albo docka do grabi, a tymczasem do tabletu wciąż czegoś potrzeba, aby podnieść jego funkcjonalność. W skrajnych przypadkach tablet uzupełniony o etui, podstawkę, klawiaturę i komplet przejściówek po prostu zamienia się w kłopotliwy ekwiwalent netbooka. Co więcej, niektóre konstrukcje tabletów wręcz zawierają wbudowaną wysuwaną czy uchylną klawiaturę, co stawia pod znakiem zapytania sens budowania urządzenia, które nazywając się tabletem, udaje miniaturowy laptop. Koło się zamyka, wracamy do korzeni. To ma być ten przełom?

Asus Eee Slate Slider - prawie jak netbook. O to chodziło?
Asus Eee Slate Slider - prawie jak netbook. O to chodziło?

Obecne szaleństwo związane z tabletami ma raczej wymiar społeczny niż technologiczny. Fakt, że coś da się wyprodukować i sprzedać, niekoniecznie oznacza, że wszyscy tego potrzebujemy, jak starają się nas przekonać reklamy i przeróżne targi czy konferencje. Póki co, tablet to raczej moda, sezonowa okazja, którą starają się wykorzystać producenci, ale przecież nie każdy musi chodzić wystylizowany przez Tomka Jacykowa - są inne opcje. Nie przeczę, że wiele osób odnajdzie w tablecie wygodne narzędzie służące do rozrywki i zabawy, ale nie dajmy się przekonać, że teraz wszystko musimy robić paluchami na ekranie - wciąż mamy jeszcze inne możliwości, a zawodowcy wiedzą, że nic nie zastąpi precyzji myszy lub digitizera z piórkiem. Tablety dają nam alternatywny sposób korzystania z cyfrowych danych - to fakt, jednak na tym świat się nie kończy. Jeszcze rok temu doskonale się bez nich obchodziliśmy :)

Na co nam megapiksele w komórce?

obiektyw
obiektyw

Producenci telefonów prześcigają się w montowaniu coraz pojemniejszych matryc we wbudowanych w komórki aparatach fotograficznych. Wyścig na megapiksele trwa w najlepsze. Marketingowo 8MP na obudowie telefonu wygląda lepiej niż 5MP, ale co – poza lepszym samopoczuciem – ma z tego przeciętny użytkownik?

Żeby było jasne – nie podważam sensu wyposażania komórek w aparat fotograficzny. To poręczne i zawsze dostępne narzędzie do zarejestrowania ulotnych wydarzeń – sikający w parku juror programu „Gwiazdy tańczą ze zwierzętami” albo płonące ferrari Kuby Wojewódzkiego po kolizji z porsche Dody to gratka dla każdego paparazzi. Tu liczy się nie wielkość matrycy, lecz refleks :)

Załóżmy jednak, że chcemy wykorzystać całą potęgę tych pięciu czy ośmiu megapikseli ukrytych w aparacie komórki. Żeby obraz mógł dotrzeć do matrycy, musi najpierw przejść przez obiektyw. Trudna sprawa. Typowa kamerka w komórce ma optykę o średnicy łebka od szpilki, i to nie zawsze wykonaną ze szkła – często stosuje się tanie plastikowe soczewki. To ma być aparat fotograficzny? Jaką można mieć satysfakcję z oglądania bitwy pod Grunwaldem przez szparę w płocie?

Aparat w HTC HD2. Pięć megapikseli, a dziurka jak na piksel.
Aparat w HTC HD2. Pięć megapikseli, a dziurka jak na piksel.
Aparat w iPhone 4. Też 5MP, ale dziurka jakby ciut większa...
Aparat w iPhone 4. Też 5MP, ale dziurka jakby ciut większa...

Przy takiej średnicy optyki byle paproch kurzu jest w stanie zasłonić ćwierć obiektywu, a przy normalnym używaniu komórki takie paprochy i tłuste mazy od paluchów na obiektywie to przecież norma. W dodatku zachwycając się rozdzielczością matrycy, mało kto zwraca uwagę na tak egzotyczne pojęcie jak rozdzielczość optyki, jakość obrazu czy możliwa do uzyskania głębia ostrości - a poza pikselami to są parametry, które decydują o jakości zdjęć.

Kompletny moduł fotograficzny w komórce. Optyka, elektronika, matryca. Plus linijka dla efektu :)
Kompletny moduł fotograficzny w komórce. Optyka, elektronika, matryca. Plus linijka dla efektu :)

A jak kończy się przepuszczenie tych milionów fotonów przez maciupką dziurkę? A co się stanie, gdy wszyscy Czesi równocześnie zechcą dostać się na Słowację przez przejście graniczne Bumbálka…?

Powiedzmy, że fotony już przepchnęły się przez maciupki obiektyw – rozczochrane, poobijane i z oberwanymi rękawami. Teraz muszą się zmieścić na matrycy. I tu zaczyna się magia marketingu. Informacja o rozdzielczości matrycy to podstawowy element promocji każdej komórki z aparatem fotograficznym – tu 5, tu 8, a gdzieniegdzie już 12MP. Tymczasem ta rywalizacja na megapiksele przypomina zawody - ile osób da się upchnąć w "maluchu". Tylko po co, skoro "maluch" traci właściwości jezdne?

Matryca światłoczuła w komórkowym aparacie to prostokącik o boku paru milimetrów. Jest tak mała, że nie wystarczyłaby nawet za lądowisko dla niewyrośniętej muchy. Jak tam się mieści 8 milionów pikseli? Z trudem. Są tak ściśnięte, że nie sposób uniknąć szumów i zakłóceń obrazu. W efekcie większość informacji wtłoczonych w maciupką matrycę jest bezwartościowa i przekłamana, bo po powiększeniu obrazu okazuje się, że piksele wzajemnie sobie przeszkadzają. Aż strach powiększać…

A teraz wszystkich państwa zapraszam do budki telefonicznej...
A teraz wszystkich państwa zapraszam do budki telefonicznej...

A kiedy ostatni raz robiliście powiększenie zdjęcia z komórki do formatu A2, żeby je wydrukować i powiesić w salonie? To byłoby sensowne wykorzystanie tych megapikseli. Nigdy? No właśnie... Zdjęcia z komórek w najlepszym razie trafiają na ekran komputera lub telewizora, co już wiąże się z ich skalowaniem w dół. Miażdżąca większość zdjęć ląduje na portalach społecznościowych i towarzyskich jako fotki o szerokości kilkuset pikseli, a ich tematyka ogranicza się do imprezujących osób o różnym stopniu zatankowania i sponiewierania. Czy naprawdę do tego potrzeba aż 8MP?

Nie dajmy się zwariować :) Niezależnie od tego, co jest napisane na obudowie telefonu, nie ma co oczekiwać, że dysponujemy zawodowym sprzętem, który w pełni wykorzysta te obiecane miliony pikseli. W większości przypadków mamy do czynienia z czysto marketingowym bełkotem i bezsensownym wyścigiem na megapiksele. Oczywiście, jak największa rozdzielczość obrazu to zaleta w zastosowaniach profesjonalnych, ale ma sens w sprzęcie z obiektywem wielkości słoika po kompocie i matrycą jak pudełko od zapałek. Tania kamerka w telefonie, ograniczona optyką o średnicy wykałaczki i wyposażona w matrycę o rozmiarach 4x3 mm to zwykłe marnotrawstwo pikseli i triumf lansu nad rozsądkiem.

Porównanie wielkości matryc. Jeszcze nigdy pikselom nie było tak ciasno.
Porównanie wielkości matryc. Jeszcze nigdy pikselom nie było tak ciasno.

Po co więc to szaleństwo? Oczywiście, można podejrzewać wredny i podstępny spisek producentów kart pamięci i dysków, gdzie ostatecznie każde bezsensownie wielkie zdjęcie trafia jako jeden z miliarda codziennie przybywających plików JPG :) Nie tędy droga – przecież nikt nam nie każe robić takiej liczby zdjęć. To raczej efekt walki producentów o zdobycie klienta. Skoro da się upchnąć w matrycę 12 Mpix bez powiększania rozmiarów sensora, to czemu jej nie wsadzić do komórki - bez względu na to, czy taka rozdzielczość w komórce ma sens, czy nie.

Rozsądek podpowiada, że nie potrzebujemy aż tylu milionów pikseli w komórce i nawet nie jesteśmy w stanie z nich w pełni skorzystać przez ograniczenia, jakie powoduje mikroskopijna konstrukcja aparatu. Ale czy ktoś się tym przejmuje? Przyznajcie się - gdy macie kupić telefon z aparatem 5, 8 albo 12 megapikseli - który wybierzecie?

iTunes - muzyka za piątkę

itunes
itunes

Od paru dni Sieć aż huczy od informacji o uruchomieniu sprzedaży muzyki przez iTunes na polskim rynku. Dla entuzjastów jabłkowego ekosystemu to dowód kulturowego awansu i wyjścia Polski z cywilizacyjnej zapaści, dla innych to po prostu uruchomienie kolejnego muzycznego fast foodu…

Wejście iTunes do Polski to dobra okazja, aby przyjrzeć się, jak cyfrowa dystrybucja zmienia nasz model konsumowania muzyki. Oczywiście na rynku funkcjonują już inne internetowe sklepy z muzyką, ale iTunes, jako największy i najbardziej znany dostawca muzycznej papki, może wyjść na pozycję lidera i narzucić swoje standardy. Czy będą to zmiany na dobre? Jakoś nie robię sobie wielkich nadziei.

Ze swymi 13 milionami piosenek i miliardami pobrań iTunes pozornie zapewnia zaspokojenie wszystkich gustów muzycznych. W tym dźwiękowym humusie teoretycznie mieści się muzyka dla każdego – niezależnie od tego, czy chodzi w glanach, w klapkach czy w kozaczkach. Całkowity brak profilu sprzedaży to z jednej strony pełna swoboda wyboru, z drugiej - nieszczęście i zagrożenie dla kultury, bo największy ruch w interesie nakręcają tzw. popularne kawałki, które przez swoją masowość nieuchronnie kształtują naszą muzyczną wrażliwość.

Wyprzedaż tak wielkiej ilości muzyki na „kawałki” przypomina ogromny hipermarket spożywczo-budowlany, w którym metrami ciągną się półki z kitem, kaszanką i paździerzem. Gdy nie starcza sił i chęci na zapoznanie się z zawartością górnych półek, trzeba zdać się na hostessę, która poleci produkt dnia. A jeśli nie będziemy wiedzieli, jaki jest tytuł poszukiwanej piosenki, wystarczy powiedzieć, że szukamy takiego kawałka z rampampampam….

I tak kształtują się muzyczne gusta. A o tym, jaki jest masowy gust, świadczą chociażby dzwonki w komórkach i dźwięki wydobywające się z tuningowanych pojazdów, które już dawno powinny spoczywać na szrocie. O tym, jakiej muzyki poszukuje nasza wyrobiona publiczność i jakimi kryteriami się kieruje, sporo mówią podpowiedzi wyszukiwarki. Gdy na próbę zacząłem szukać „Muzyki na wodzie” Georga Friedricha Händla, poczciwy Google zaproponował mi „muzyke na siłownie” – oczywiście bez „ę” na końcu. Opcjonalnie mogłem wybrać muzykę na wesele...

Muzyka za piątkę. Słuchawki za dychę :)
Muzyka za piątkę. Słuchawki za dychę :)

Cyfrowej dystrybucji zawdzięczamy stopniowe zabijanie muzycznej wrażliwości i ogólnie pojętej muzycznej kultury, choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że większość zbiorów iTunes z kulturą ma tyle wspólnego co wiejska kaszanka z astrachańskim kawiorem. Możliwość zakupu utworów „po uważaniu” sprawia, że omija nas wiedza o wykonawcach, historii i okolicznościach powstawania albumów, że umyka misterna konstrukcja całości muzycznych arcydzieł. Gubimy umiejętność odczytania zamysłów twórcy, wyciągając z jego dorobku oderwane od kontekstu fragmenty. Czy wyżarcie rodzynek z makowca pozwala zrozumieć, jak piecze się ciasto?

Właśnie słucham „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd i myślę, że ten album nie zasługuje na to, aby wycięty z niego fragment utworu „Time” skończył jako budzik w komórce. Nie dajmy się przekonać, że kupno pojedynczych piosenek w iTunes czy innym sklepie nauczy nas muzycznego wyrafinowania. Owszem, w ten sposób wesprzemy grosikiem artystę, ale czy zgodnie z jego intencją? Czy chciałby się znaleźć w chaotycznie zestawionym Super-Mega-Italo-Hard-Ethnic-Gothic-Summer Mix?

Naklejenie na drzwi wyciętego nożyczkami z „Bitwy pod Grunwaldem”, uzbrojonego w dzidę Litwina, ustawienie w przedpokoju gargulca z katedry Notre Dame czy zmuszenie przy użyciu groźby karalnej solisty opery narodowej do zaśpiewania arii Jontka z „Halki” w przejściu podziemnym wieczorową porą – czy to uczyni z nas osoby kulturalne? Być może zaspokoi chwilową, doraźną potrzebę obcowania z wpadającym w oko lub ucho obiektem, ale nie wzbogaci w żaden sposób wiedzy o malarstwie, architekturze czy muzyce operowej.

Oczywiście są tacy, którzy zapłacą piątala za najnowszy przebój Lady Gagi w przekonaniu, że uczestniczą w konsumpcji na światowym poziomie. Największy muzyczny fast food świata działa z fantastyczną wydajnością i serwuje papkę z prędkością światła, ale ten, kto choć raz był w dobrej restauracji i siedząc w wygodnym fotelu studiował oprawne w skórę menu, dostrzeże różnicę i nie skompromituje się, zamawiając kiszonego ogórka na wynos :)

Pani Gaga. Lady spod lady...
Pani Gaga. Lady spod lady...

Dyskusyjna „wygoda” korzystania z iTunes i absurdalne ceny za kawałek w polskich realiach prowokują raczej do wygrzebania w szufladzie zapomnianego haka na rękę i bandery z Jolly Rogerem, aby rozpalając routery do czerwoności, wrócić do piracenia muzyki. To kusząca opcja, ale niewarta popierania. Ja zachęcam Was raczej do szukania w sklepach i na giełdach całych albumów, czytania wkładek do płyt CD i smakowania muzyki w taki sposób, w jaki oczekują od Was jej twórcy, nie zaś sprzedawcy…

iPhone 4S. Coś nowego?

iPhone 4S. Wytęż wzrok i znajdź jedną różnicę...
iPhone 4S. Wytęż wzrok i znajdź jedną różnicę...

Tydzień temu Apple zaprezentował nową literkę w nazwie swojego starego telefonu – w świetle reflektorów pojawił się iPhone 4S, budząc ledwo skrywany jęk zawodu, ukradkowe ziewanie i wyciąganie okularów w poszukiwaniu przełomu. Jeśli oczekiwaliście rewolucji, zajmijcie się lepiej zbieraniem opału na dłuuugą zimę.

Second hand Phone

Wszyscy od tak dawna czekali na tę konferencję. Niestety, radosne oczekiwanie i mrowienie w krzyżu towarzyszące zwykle prezentacjom nowości  Apple wnet przerodziło się w pełne zakłopotania drapanie po owłosionych pośladkach. Apple zafundował fanom coś w rodzaju koncertu niespodzianki, gdzie zamiast wymarzonego Red Hot Chili Peppers na scenie ponownie pojawił się widziany 16 miesięcy temu zespół BAJM – tyle że z podwójną perkusją i z nową, wąsatą wokalistką z Syrii :) Fakt, że nikt nie opuścił sali, można wytłumaczyć jedynie zasłabnięciem publiki, awarią drzwi wyjściowych i zdecydowaną postawą ochrony.

Pierwszą rzeczą, która sprawiła, że fani zamiast banana na twarzy mieli podkówkę, był wygląd iPhone'a 4S. Zamiast spodziewanej innowacyjnej, najcieńszej na świecie obudowy Apple oparł się plotkom entuzjastów i zaprezentował telefon podobny do zeszłorocznej wersji. Ten brak rozpoznawalności nowego modelu może stanowić ogromny problem społeczny dla osób budujących swój wizerunek w oparciu o najnowsze gadżety znanych marek. Zwyczajowe wyłożenie iPhone'a 4S na stolik w kawiarni nie będzie już takim samym wydarzeniem towarzyskim jak rok temu, jeśli nie będzie mu towarzyszyć specjalna serwetka z wyhaftowanym na obrzeżu, rzucającym się w oczy szlaczkiem 4S 4S 4S...

A miało być tak pięknie...
A miało być tak pięknie...

Brak jakiejkolwiek innowacji w wyglądzie iPhone'a 4S trudno wytłumaczyć, ponieważ wszyscy czekali na coś nowego, świeżego i wyznaczającego trendy. Widocznie ścisłe umysły z Cupertino postąpiły zgodnie z tezą inżyniera Mamonia - „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem” – i uznały, że iPhone 4 był tak doskonały i rozpoznawalny, że można go spokojnie sprzedać po raz wtóry z nową literką w nazwie. Pokusa wykorzystania starych linii produkcyjnych i zapasu części okazała się większa od chęci zmieniania świata.

Bogate wnętrze

Jeśli wciąż zadajecie sobie pytanie, co zajęło gigantom z Cupertino aż 16 miesięcy, to odpowiedź jest prosta – nie wiem i chętnie coś pozmyślam. Wnętrze nowego iPhone'a jest pełne rozwiązań znanych z innych smartfonów co najmniej od wiosny. To prawda, że iPhone 4S jest najmocniejszym i najwspanialszym telefonem, jaki stworzyli w ciągu ostatniego roku inżynierowie Apple, ale postęp jest zauważalny jedynie w odniesieniu do poprzedniego modelu. W zestawieniu ze światową czołówką iPhone 4S prezentuje się jak ubogi krewny na zjeździe Radziwiłłów. Leciwy dwurdzeniowy procesor, wyświetlacz wielkości pudełka od zapałek i podobno działająca antena to trochę za mało, aby wstrzymać Samsunga i poruszyć Ziemię.

Poprzedni iPhone 4 był określany jako wyjątkowo szybki i wydajny. Czy to presja konkurencji sprawiła, że 4S dostał silniejsze podzespoły? Niekoniecznie. Czy to nowe gry są aż tak wymagające? iPhone 4 radził sobie bez trudu. Wydaje się, że istotnym powodem pojawienia się dwurdzeniowego procesora w iPhonie 4S jest konieczność obsłużenia wyjątkowo wymagającej, wbudowanej w system iOS 5 usługi asystenta głosowego, o którym za chwilę. Jednym słowem - zamontowaliśmy mocniejszy silnik, bo nowa skrzynia biegów strasznie ciężko chodzi. A poza tym cała konkurencja ma mocniejsze silniki, więc jakoś trzeba ją gonić.

Nowa, podwójna antena ma zapewniać perfekcyjną jakość połączeń i niesamowicie szybki transfer danych. Jest dwukrotnie szybciej niż w poprzedniej wersji, ale oferowany przez iPhone'a 4S standard HSDPA 14,4 Mbps to nie jest ostatni krzyk mody, a o posiadanym przez inne telefony LTE można zapomnieć. Jak będzie w rzeczywistości – zobaczymy. Oby nie skończyło się na konieczności kupowania podwójnego bumpera :)

Prawdę mówiąc, jedynym jasnym i wyróżniającym się elementem wyposażenia nowego iPhone'a jest aparat fotograficzny. Pomijając fakt, że matryca 8MP to wartość o znaczeniu tylko marketingowym, trzeba przyznać, że iPhone 4S ma jeden z bardziej zaawansowanych aparatów spotykanych w telefonach komórkowych. Jasny obiektyw, matryca z technologią backside illumination stosowaną przez Apple z dobrym skutkiem w iPhonie 4 oraz szybka obróbka obrazu to duże zalety. Ale czy na pewno Apple chciał zrobić przełom na rynku aparatów fotograficznych?

Duch w maszynie?

Zaprezentowany na konferencji pokaz możliwości Siri – systemu sterowania telefonem za pomocą mowy, rozbudził ogromne nadzieje i stał się gwoździem programu. Ta duma Apple i nadzieja ludzkości na porozumienie się z maszyną potrwa zapewne do momentu, gdy pierwsi kolejkowicze z wypiekami na twarzy wydostaną się ze sklepów i zaczną czule przemawiać do swych nowych iPhone'ów.

Siri - poszuka, podpowie, przypomni... kawy nie zrobi.
Siri - poszuka, podpowie, przypomni... kawy nie zrobi.

Zrzeknę się honorarium za ten tekst na rzecz schroniska dla bezdomnych borsuków, jeśli w ciągu pierwszego tygodnia po wejściu telefonu na rynek nie pojawią się dziesiątki filmików na YouTube, pokazujących błędy i wpadki Siri. Apple w swej pysze poszedł odrobinę za daleko, wmawiając prostodusznym Amerykanom, że Siri jest istotą rozumną. Rozczarowanie będzie wielkie, bo Siri, wbrew oczekiwaniom, nie jest mądrzejsza od pani z informacji PKP – wąska specjalizacja nie pomoże w sprawach, do których nie jest przygotowana. Żadna z pań zapytana „kto zabił Kennedy’ego” albo „czy warto prosić szefa o podwyżkę” - nie powie nic mądrego. A że użytkownicy iPhone'a 4S będą o takie rzeczy pytać, to więcej niż pewne. Założę się, że w laboratoriach w Cupertino już nie raz błagano Siri o wskazówki, jaki powinien być iPhone 5...

Wiara w nieograniczone możliwości i inteligencję Siri skończy się bardzo szybko, gdy pierwszy raper z Bronksu, nie mogąc się doprosić cyfrowej panienki z kalifornijskim akcentem o radę, który łańcuch włożyć na imprezę i gdzie zdobyć najlepszy stuff, walnie telefonem o glebę i rozjedzie go swoim lowriderem. Również farmerzy z Wirginii szybko zakończą pogawędkę z Siri o sposobach na choroby bydła nabiciem iPhone'a na widły i wywiezieniem na kupę nawozu z tabliczką "For 4S only" :)

Owszem - Siri pomoże znaleźć najbliższą pizzerię albo sprawdzi prognozę pogody dla St. Louis. Przeczyta maila. Jeśli nie pomyli imion, to wyśle ognistego SMS-a do kochanki, nie sprawiając, że żona zacznie się czegoś domyślać. Przypomni Ci na głos w zatłoczonym autobusie, że masz za godzinę wizytę u proktologa. Do tego jest przygotowana. Pewnie zmusi też mimochodem wiele osób do przypomnienia sobie prawidłowej, szkolnej angielskiej wymowy i poprawnego używania języka, ale cudów nie zdziała. Nie pytajcie swojego iPhone'a 4S o sens życia, bo to tylko telefon...

Książka czy e-book?

E-book kontra książki.
E-book kontra książki.

Prawdopodobnie większość z Was, czyli pewnie około 8% ;), kocha książki i nie wyobraża sobie bez nich życia. Czy e-booki są w stanie zastąpić papierową książkę i podtrzymać tę emocjonalną więź, która łączy nas z domową biblioteczką?

W dzieciństwie i młodości, które przypadały mniej więcej na czasy, gdy papier chińskiego pochodzenia zaczął wypierać rodzime cielęce skóry, pochłaniałem średnio książkę dziennie. Jako mól książkowy z zamiłowania i przekorny krytyk wszelkich zbędnych technologii powinienem zapewne z definicji stać się przeciwnikiem e-booków i e-readerów. Sprawa jednak nie jest taka prosta...

Mój pierwszy e-reader.
Mój pierwszy e-reader.

Mimo honorowej i zaszczytnej pylicy nabytej od papierowego kurzu zupełnie nie przeszkadza mi nowoczesna forma publikacji książek. Za bardzo zależy mi na tym, aby słowo pisane było powszechne, dostępne i byśmy nie zatracili umiejętności czytania, choćby i z ekranu. Mam jednak wobec e-booków wymagania, których będę bronił jak Wołodyjowski Kamieńca Podolskiego... no, może z pominięciem wiadomego finału :)

Wielką zaletą tradycyjnej książki jest dla mnie jej fizyczność – możliwość obcowania z papierem, zapachem farby drukarskiej, fakturą oprawy. Możliwość sunięcia opuszkami palców po rzędach grzbietów, grubość i ciężar woluminów – to coś, czego trudno się wyrzec, dodatkowa atrakcja, a równocześnie wada, którą z czułością przeklinam za każdym razem, gdy kolejna przeprowadzka zmusza mnie do transportu dziesiątków kilogramów książek. W takich chwilach doceniam zalety e-booków i chętnie wycałowałbym z dubeltówki każdego producenta e-readerów, jaki by się nawinął (po czym zagnał go do dźwigania), ale mimo tego przywiązanie do papierzysk jest u mnie nieuleczalne.

Księgozbiór - marzenie czy koszmar?
Księgozbiór - marzenie czy koszmar?

Wizytując znajomych, w pierwszej kolejności przysysam się do księgozbioru (jeśli istnieje). Jest to zachowanie odbierane jako wyraz uznania dla erudycji gospodarza. Wyjątkiem są biblioteczki złożone z zakupionych na metry, zakurzonych wydań klasyków literatury w bordowej oprawie ze złotymi tłoczeniami. Do takich zbiorów się nie zbliżam :) Wyobraźcie sobie jednak sytuację, gdy zamiast troskliwie ważyć w dłoni wydobyte z szeregu książki i studiować notki na oprawach, gość rzuca się buszować po komputerze gospodarza w poszukiwaniu e-booków albo przekopuje mu e-reader... Może jednak warto mieć biblioteczkę :)

Książka w swej tradycyjnej formie ma podstawową zaletę – trwałość i niezależność od źródeł zasilania. Nie znika. Można ją bez obaw wziąć na bezludną wyspę. Z kolei e-reader (o nich za chwilę) daje możliwość noszenia ze sobą całego księgozbioru bez nadwerężania kręgosłupa. Książka świadczy o właścicielu, nadaje mu inteligencki look :) Czytnik w miejscu publicznym czyni z nas co najwyżej gadżeciarza... I co tu wybrać?

Jeśli już zdecydujemy się na książkę w formie elektronicznej, to warto zapewnić sobie komfort porównywalny z wersją papierową. A czytać e-booki obecnie da się na prawie wszystkim – począwszy od komputerów i smartfonów, poprzez tablety, aż po czytniki z e-papierem. I jak to w życiu bywa – najlepszy okazuje się zazwyczaj produkt specjalizowany. Taki, który – może z wyjątkiem konieczności rezygnacji z przewracania stron poślinionym paluchem – pozwala na długie, wygodne i zdrowe dla oczu cieszenie się książką.

Czytnik pełną gębą.
Czytnik pełną gębą.

Nigdy, przenigdy na dajcie się skusić na kolorowy, migoczący, podświetlany ekran LCD. Argumenty, że można go czytać w ciemności, możecie sobie schować do futerału na okulary. Nic tak nie masakruje oczu jak migoczący w całkowitej ciemności ekran. Czytanie, aby oślepnąć i nie móc czytać, to kiepska perspektywa. Tylko e-papier, który zastyga w cierpliwym oczekiwaniu na przeczytanie, daje komfort porównywalny z tradycyjnym papierem.

Gdy mowa o czytaniu po ciemku,  zawsze przychodzi mi na myśl świecenie latarką pod kołdrą, jak to robiłem w dawnych czasach, gdy po obowiązkowym zgaszeniu światła nie mogłem wytrzymać z ciekawości, jak skończy się książka. Z reguły szybciej kończyły się baterie w latarce... Mam wrażenie, że obecnie jesteśmy skłonni zarywać noce z bardziej prozaicznych powodów :)

Tablet - kiepska alternatywa.
Tablet - kiepska alternatywa.

Jeśli zależy nam na obcowaniu wyłącznie ze słowem, a nie z fikuśnymi animacjami obracanych kartek i ruchomymi obrazkami, wybierzmy zwykły czytnik z e-papierem, który nie męczy oczu i przeżyje wiele dni czytania. Żaden laptop, tablet czy smartfon z mierzonym na godziny czasem pracy nie wystarczy nawet na podróż z Poznania do Krakowa, wraz z przymusowym postojem w dzikich polach po awarii trakcji. Wiem, co piszę, byłem w tym pociągu... Nic tak nie wkurza jak netbook umierający na kilkadziesiąt stron przed zakończeniem książki.

E-readery mają wiele zalet – są poręczne, mało ważą, mają regulowaną wielkość czcionki, czasem możliwość robienia notatek, czego na tradycyjnej książce nie wypada czynić, łatwość wyszukiwania informacji i inne udogodnienia – ale też parę niedogodności. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek spociła mi się dłoń podczas trzymania papierowej książki, choćby nawet fabuła traktowała o przygodach Jamesa Bonda na planecie nimfomanek przy temperaturze 35 stopni. Natomiast e-reader potrafi się ślizgać w dłoni nawet przy lekturze dorocznego sprawozdania spółki węglowej. Szklano-metalowo-plastikowy czytnik to nie jest przyjemny materiał do kilkugodzinnego kontaktu z palcami. Ha! Zawsze można go wsadzić w jakiś futerał :)

Poręczny maluch plus multimedia.
Poręczny maluch plus multimedia.

Dostępność e-booków bez wychodzenia z domu kusi każdego, kto lubi albo musi czytać. Kupno książek przez Internet to jednej strony wielka wygoda i ułatwienie, ale też doświadczenie zupełnie nieporównywalne z buszowaniem po księgarni czy antykwariacie albo porannym spacerem po pchlim targu, gdzie można znaleźć cudeńka, jakich próżno szukać w sieci... To zupełnie innej kategorii przyjemność, którą trudno zamienić na ślęczenie przed monitorem w poszukiwaniu ciekawych e-booków.

Czasy się zmieniają. Idzie nowe, systematycznie zmiatając papier do lamusa, co wcale nie budzi mojego entuzjazmu. Mimo że czytam e-booki od wielu lat – dla wygody, dla ich licznych zalet – wciąż niełatwo mi się rozstać z tradycyjną książką, która budzi tyle dobrych emocji. A Wy? Jesteście gotowi na epokę cyfrowej literatury?

Na co nam social media?

Obraz

Czy sieci społecznościowe to autentyczna potrzeba i życiowa konieczność, czy raczej kaprys, kolejna rozrywka i urozmaicenie metod komunikacji? Jak i po co z nich korzystamy? I czy w ogóle potrafimy jeszcze funkcjonować bez sieci społecznościowych?

Ilekroć wchodzę na Facebooka czy Google+, zastając tam tłumek obcych twarzy oraz długaśną litanię postów, statusów, komentarzy, zaproszeń i kilobajty innego szumu informacyjnego, zastanawiam się - na co mi to było? Głupie pytanie, bo przecież sam sobie zgotowałem taki los, własnymi rękami tworząc profile na tych portalach. Ale po co?

Tracąc bezcenne minuty na skakanie pomiędzy bzdurnymi informacjami o tym, kto kogo otagował na zdjęciu i kto kogo polubił, albo klikając na profile bliżej nieznanych mi osób w fantazyjnych okularach, coraz częściej mam refleksję, że dałem się złapać w jakąś absurdalną pułapkę towarzyską.

Nie wiem jak Wy, ale ja czasem odnoszę wrażenie, że jako tzw. społeczność internetowa jesteśmy niebezpiecznie blisko sytuacji, gdy potrzeby życiowe i model aktywności jednostki sprowadzają się do podstawowych czynności fizjologicznych (jedzenie pizzy z pudełka, spanie z twarzą na klawiaturze) i lajkowania statusów na Facebooku. Nie dziwota, że futurolodzy prognozują degenerację rodzaju ludzkiego do przewodu pokarmowego z dużą głową i jednym palcem...

Zmęczony lajkowaniem?
Zmęczony lajkowaniem?

Podobno jeśli nie ma Cię na Facebooku, to nie istniejesz. Jako osobnik odporny na trendy - jak krzyżówka osła z borsukiem - nie istniałem w Sieci przez dość długi czas, ale w końcu dopadł mnie hamletowski dylemat - "Być albo nie być? Oto jest klikanie..." - i skuszony możliwością promowania blogu, w końcu uległem pokusie. Podobnie było z Google+, które jako przeciwwaga niebieskiego "f" zdawało się równie ciekawym medium do kontaktu z czytelnikami. W ten sposób, jako praktykujący sceptyk, z wyrachowaniem wpadłem w społecznościowe szambo, uprzejmie nazywane czasem perfumerią. Tyle tylko, że przez to wcale nie zmieniłem zdania o social mediach...

Rozumiem i doceniam korzyści płynące z łatwego sposobu komunikacji za pomocą sieci społecznościowych, ale z ogromnym dystansem odnoszę się do idei publikowania informacji bardzo osobistych, co niektórym socjalnym ekshibicjonistom przychodzi z wielką łatwością :) Hmm... po co komu wiedzieć, że mój Pimpuś miał operowaną przepuklinę, Kazio dostał pałę z ortografii, bo w zeszycie za cholerę nie działa autokorekta, a ciocia Halinka łysieje, co wpędza ją w depresję leczoną lekami, których reklamy natychmiast pojawiły się przy jej profilu? Naprawdę potrzebujecie takich informacji? Marzycie o zobaczeniu 458. w tym tygodniu fotki upaćkanego czekoladą bobasa nieopatrznie podlajkowanej znajomej? Hę?

Innym rodzajem fikcji, na którą skazują się użytkownicy social mediów, jest ułuda życia towarzyskiego i poczucia, że są znani, lubiani i popularni. Co z tego, że lubi ich osiem tysięcy osób? Do realnych i naprawdę bliskich znajomych zazwyczaj ma się dostęp przez analogowy interfejs optyczno-akustyczny (innymi słowy - można po prostu spotkać się z nimi i pogadać :)) czy telefon lub maila, które są o wiele bardziej dyskretnym sposobem komunikacji niż zamieszczanie statusów na tablicy. Zamiast kultywować takie prawdziwe przyjaźnie, traci się czas na fikcję.

Na pewno znasz wszystkich swoich znajomych z Sieci?
Na pewno znasz wszystkich swoich znajomych z Sieci?

Nie ma się co oszukiwać - większości swoich znajomych z Sieci nie rozpoznalibyście na ulicy, nawet gdyby się nabili na Wasz parasol i wykrwawili na nowy biały sweterek. No chyba że wyglądaliby jak swoje avatary :) I w taki sposób gromadzi się dziesiątki, setki i tysiące "znajomych", którym nigdy w życiu nie uścisnęło się ręki, o bardziej zażyłych kontaktach nawet nie wspominając. Trochę to głupie, nieprawdaż?

I jak się od tego uwolnić? Zerwać kontakty? Odhaczyć znajomych? Patrząc znajomemu prosto w twarz... ups, w avatar, oświadczyć, że już go nie lubisz? Dasz radę? Brrr... niedoczekanie... prędzej ręka by Ci uschła :) I w ten sposób wszyscy tkwimy w dziwnych układach z ludźmi, których nie znamy...

Jest jeszcze jeden aspekt bycia online. Nadmierna obecność i przesadna szczerość w social mediach rodzi drobne niedogodności i zagrożenia, o czym niektórzy przekonują się po czasie z dużym zaskoczeniem i przykrością. Do miejskich legend przeszły już historie o ludziach wyrzuconych z pracy za to, że podczas rzekomego zwolnienia lekarskiego wrzucali na Facebook statusy z obozów survivalowych. Pamiętaj - nie tylko twoja stara czyha na Facebooku. Zaglądają tam również pracodawcy, łowcy głów i przeróżne służby, więc idąc na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy w renomowanej kancelarii prawnej, upewnij się, czy na profilu nie masz twarzowych fotek z kamieniem w garści podczas zamieszek ulicznych :)

Jest bryka, jest lans :)
Jest bryka, jest lans :)

Posiadanie licznego grona znajomych i świadomość bycia gwiazdą sprawiają, że Facebook i pochodne stały się platformami do nielimitowanej autopromocji i lansu. To naturalna i ludzka potrzeba :) Rozumiem, że niesamowicie trudno odeprzeć pokusę pochwalenia się na Naszej Klasie zdjęciem swojego Golfa III - nówki sztuki nie śmiganej, ze spojlerami, zapachami i alufelgami - albo nowej 50-calowej plazmy w salonie. Jeśli jednak udostępniacie gdzieś publicznie swój adres zamieszkania, a na Facebook wrzucacie informację, że wyruszacie dziś wieczorem na miasto w celu wytrwałej degustacji alkoholi z różnych stron świata, to nie dziwcie się, że następnego ranka Golf stoi na cegłach, a otwór wybity w oknie tarasu odpowiada wielkością rozmiarom plazmy...

Do zobaczenia w Sieci :)

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)