Ustawić fazery na dobrą zabawę | recenzja Star Treka

Ustawić fazery na dobrą zabawę | recenzja Star Treka

Ustawić fazery na dobrą zabawę | recenzja Star Treka
Szymon Adamus
13.05.2009 12:00

Cały Star Trek J.J. Abramsa jest jak widziany w jednej ze scen, składany do wielkości noża miecz Hikaru Sulu. Szpanerski, efekciarski, ostry jak szpony Rosomaka i pełen dziur logicznych.

Świat stworzony 43 lata temu przez  Gene'a Roddenberry'ego desperacko potrzebował takiego restartu. Bo właśnie tym jest jedenasty, pełnometrażowy Star Trek. Restartem. Zrobionym z głową i pomysłem, ale jednak restartem. I to takim, który odbiega od wcześniejszych dzieł rozmachem, stylem i sposobem realizacji.

Dzięki Bogu!

Cały Star Trek J.J. Abramsa jest jak widziany w jednej ze scen, składany do wielkości noża miecz Hikaru Sulu. Szpanerski, efekciarski, ostry jak szpony Rosomaka i pełen dziur logicznych.

Świat stworzony 43 lata temu przez  Gene'a Roddenberry'ego desperacko potrzebował takiego restartu. Bo właśnie tym jest jedenasty, pełnometrażowy Star Trek. Restartem. Zrobionym z głową i pomysłem, ale jednak restartem. I to takim, który odbiega od wcześniejszych dzieł rozmachem, stylem i sposobem realizacji.

Dzięki Bogu!

Perypetie łysego kapitana Picarda sprawiły mi swego czasu masę radości. Podobnie wcześniejsze przygody Kirka i jego wesołej gromadki. Te wszystkie akcje z cofaniem się w czasie by ukraść wielorybki albo cofaniem się w czasie by powstrzymać wrednego Borga przed zamianą XXI wieku w cybernetyczne szambo. Teraz mamy coś nowego! Tym razem to nie załoga USS Enterprise cofa się w czasie, ale wredny Romulanin Nero. Na swojej międzygwiezdnej kopalni odkrywkowej zamienionej w okręt bojowy siedzi w magazynie (serio) i planuje zemstę za utracony plan emerytalny, niewypity napój Slusho aha! I jeszcze zabitą rodzinę. Skacze nie całkiem zamierzenie w czasie o 150 lat wstecz i ląduje w momencie narodzin kapitana Kirka. Mija jeszcze trochę czasu i spotyka się z tym samym, dobrze znanym fanom, Kirkiem tym razem siedzącym już na pokładzie najsłynniejszego okrętu w Gwiezdnej Flocie.

uss-enterprise
uss-enterprise

Fabuła jest świeża jak hamburgery w fast foodzie. Nie pomaga tu też mało przekonywujący czarny charakter, który mimo starań Erica "Hulka" Bany wydaje się przemielonymi w mikserze kawałkami poprzednich (znaczy przyszłych) adwersarzy dzielnej załogi.

Na szczęście fabuła może być tak naszpikowana niesamowitymi zbiegami okoliczności, głupkowatymi rozwiązaniami i sztampą, bo w zasadzie nie ma większego znaczenia. Film zaczyna się wartką akcją i mimo lekkiego zwolnienia w połowie pozostaje szybki do samego końca. W zasadzie można by (trzeba) uznać to za minus, ale dzięki temu nie ma dłużyzn, moralizujących dialogów zjadliwych tylko dla wiernych fanów i całej tej otoczki kosmicznej mydlanej opery. Znowu Enterprise musi samotnie ratować galaktykę, a do tego z niedoświadczoną załogą i silnikami wyciągającymi zaledwie Warp 4. Zrobione to jest jednak tak, że mamy wrażenie jakbyśmy lecieli z Warp 9 bez stabilizatorów Heisenberga.

Abrams miał problemy z zakończeniem już w trzecim Mission Impossible i w Star Trek jest podobnie. Finał jest nieco rozczarowujący i zbyt szybki. Niemniej pod względem rozmachu, stylistyki (wreszcie statki nie wyglądają jak sterylne wnętrza szpitali) i klimatu Star Trek z 2009 roku jest całe lata świetlne przed ostatnimi pomysłami na Treka.

W całej tej zabawie z odświeżeniem świata główną rolę odgrywają nowi aktorzy. Tutaj brawa, brawa i jeszcze raz brawa dla reżysera i producentów. Po pierwsze casting poszedł znakomicie i wszyscy wyglądają i zachowują się jak swoje starsze pierwowzory. Szczególnie na kolana rzuca Karl Urban, który może w Doomie i Władcy Pierścieni grał mięśniaka, ale sprawdza się też rewelacyjnie jako cherlawy doktor McCoy.

mccoy
mccoy

Drugi w kolejce do uściskania jest Zachary "Sylar" Quinto, któremu udało się oderwać od postaci z serialu Herosi i stworzyć prawdziwego Spocka. Ta postać jest zresztą najciekawiej napisana i ma najwięcej miejsca do popisów własnych. Kirk zawsze był prostszy prostacki i taki jest też w skórze Chrisa Pine'a. Zwykły chłopak ze wsi, który tylko przez przypadek jakoś ciągle ratuje Ziemię. Taki, którego to chce się zabrać na piwo, ale i w mordę dać.

Brawa jednak nie tylko za casting, ale i budowę postaci. Wszyscy główni załoganci mają swoje "5 minut" i nawet poboczni bohaterowie jak Chekov, Uhura czy Scotty mogą chociaż kilka razy puścić oko w stronę wiernych widzów.

Właśnie to mruganie do kamery jest tym, czym Abrams najbardziej mi zaimponował. Facet dostał do ręki 150 milionów dolarów (przedostatni Star Trek Nemezis kosztował "zaledwie" 60 mln.), od początku było wiadomo, że zrobi coś innego by przyciągnąć nową widownię i zrobił. Ale o starych fanach nie zapomniał. Nie ma co prawda darcia munduru Kirka podczas walki wręcz i słynnego "He's dead, Jim" co akurat jest wielką szkodą.

Nie mogło jednak zabraknąć załoganta, który idąc na misję z głównymi bohaterami musi zginąć w głupi sposób czy potwora na obcej planecie, który nie daje spokoju Kirkowi. Jest też kilkoro tandetnych kosmitów o dziwnych głowach i kolorach, są torpedy, fazery... jest nawet trochę "technobełkotu" tak dobrze znanego z seriali i filmów. Po prostu jest Star Trek.

I naprawdę nie ma wielkiego znaczenia, że całość jest naiwna i w istocie dość prosta. Świat został zrestartowany w wielkim stylu i niech lepiej Sulu nie chowa jeszcze swojego bajeranckiego miecza. Coś czuję, że nie raz będzie musiał popisać się umiejętnościami tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden szermierz.

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)