Homo quantificatus: lepsze życie dzięki pomiarom

Homo quantificatus: lepsze życie dzięki pomiarom

źródło: http://www.flickr.com/photos/cblue98
źródło: http://www.flickr.com/photos/cblue98
Olga Drenda
20.05.2013 13:00, aktualizacja: 13.01.2022 11:43

Starożytni Grecy mawiali: poznaj samego siebie. Zwolennicy self-trackingu przekonują, że najlepszą drogą, aby to osiągnąć, jest śledzenie i mierzenie aktywności fizycznej i umysłowej. Jak – i czy w ogóle – możemy poprawić swoje życie dzięki pomocnym aplikacjom i twardej statystyce?

Starożytni Grecy mawiali: poznaj samego siebie. Zwolennicy self-trackingu przekonują, że najlepszą drogą, aby to osiągnąć, jest śledzenie i mierzenie aktywności fizycznej i umysłowej. Jak – i czy w ogóle – możemy poprawić swoje życie dzięki pomocnym aplikacjom i twardej statystyce?

Drzemki kontrolowane

Z rozmowy z Krzysztofem Kornasem, jednym z koordynatorów polskiego oddziału organizacji Quantified Self, dowiaduję się, że jest po podróży, a w ciągu ostatniej doby przespał imponujące 23 minuty. Nie ma na świecie rzeczy, która przeraża mnie bardziej niż brak snu, więc na wszelki wypadek pytam, czy za pomocą technologii można łatwiej poradzić sobie z taką sytuacją.

„To były wyniki prostego pomiaru, który umożliwia opaska Jawbone Up. Wspomniane 23 minuty to był czas tak zwanej »power nap«, czyli drzemki regeneracyjnej. Za pomocą skomunikowanej z opaską aplikacji mobilnej ustawia się dwa okienka czasowe: jedno określa maksymalny czas, jaki możemy w danej chwili poświęcić na odpoczynek, a drugie to długość drzemki. Opaska monitoruje ruch i kiedy wykryje odpowiednio długi odcinek czasu, w którym ruchu brak, interpretuje go jako sen i włącza minutnik odliczający czas drzemki, a po jego upływie zaczyna wibrować, żeby obudzić właściciela” - wyjaśnia mój rozmówca.

„Nie ma co się oszukiwać, że takie krótkie drzemki, choćby najbardziej rygorystyczne, zastąpią zdrowy sen w nocy, ale w sytuacjach ekstremalnych, których w przypadku podróży nie brakuje, tego rodzaju kontrola długości drzemek naprawdę się przydaje” - dodaje.

Zmierz się!

Im więcej danych, tym mniej niespodzianek. „Mierzyć można nastrój, wzorce aktywności mózgu (np. w czasie snu lub różnych procesów poznawczych), odżywianie i suplementację, tętno i ciśnienie krwi, ruch (liczbę kroków, pokonanych schodów, prędkość biegu), temperaturę ciała, przewodnictwo skórne (pomocne w przypadku badania stresu), kreatywność...” - mówi Krzysztof Kornas.

„Najwygodniejsza dla użytkownika i dostawcy usługi jest automatyzacja, pasywna rejestracja danych, kiedy użytkownik tylko włącza narzędzie, które następnie samodzielnie dokonuje pomiaru. Drugim typem rejestracji są wymagające aktywności użytkownika ankiety, testy albo dzienniki aktywności uwzględniające zdjęcia miejsc, w których się przebywało, lub zjedzonych posiłków” - dodaje.

Przykładowe urządzenie Fitbit, http://www.flickr.com/photos/mastermaq/
Przykładowe urządzenie Fitbit, http://www.flickr.com/photos/mastermaq/

Czym się zatem mierzyć i jak? „Oprócz wspomnianej już opaski Jawbone Up na rynku są dostępne podobne narzędzia w rodzaju Nike+ FuelBand albo gadżety marki Fitbit czy Bodymedia. W wielkim skrócie: najpopularniejsze narzędzia to różnego typu opaski lub przedmioty wyposażone w sensory, a także aplikacje mobilne wykorzystujące takie technologiczne możliwości smartfonów, jak GPS czy żyroskop.

Do tego dochodzą również skomunikowane z oprogramowaniem do self-trackingu wagi, zegarki Basis, które mierzą m.in. przewodnictwo skórne, zestawy EEG do pomiarów snu albo klipsy na uszy (lub słuchawki), które pozwalają np. mierzyć puls” - wyjaśnia szczegółowo mój rozmówca. Jeśli tylko chcemy, możemy zmonitorować się na wskroś.

Nic się nie ukryje.

Porządek musi być

Self-tracking na pierwszy rzut oka może kojarzyć się z postacią komiksowego hakera z lat 90. - okablowanego technoświra z ambicją zostania cyborgiem. Może też przywodzić na myśl neurotycznego sztywniaka, opętanego obsesją kontrolowania wszystkiego wokół. Tymczasem w pewnym sensie self-tracking kiedyś uprawiał każdy z nas, na przykład planując podróż czy dzień pracy. Podejście to jest dobrze znane osobom przewlekle chorym (np. na cukrzycę czy choroby tarczycy), dla których regularne monitorowanie jest warunkiem zachowania zdrowia.

Zaawansowana technologia sprzyja pomiarom, jednak nie jest konieczna – na dobrą sprawę wystarczy notes i długopis. „Z self-trackingiem jest ten problem, że tak naprawdę mamy do czynienia ze starym i  powszechnym zjawiskiem, które dopiero teraz otrzymało nazwę i doczekało się sensownych analiz” - mówi Krzysztof Kornas.

„Nie różniłem się chyba od większości osób, kiedy jeszcze w liceum zapisywałem wydatki lub czas spędzany na nauce czy na treningach. Self-trackerem chyba najłatwiej się stać na początku studiów, kiedy bardzo boleśnie zaczyna się odczuwać potrzebę hierarchizacji priorytetów i efektywnej organizacji czasu”.

Tak Fitbit monitoruje sen http://www.flickr.com/photos/dpstyles/
Tak Fitbit monitoruje sen http://www.flickr.com/photos/dpstyles/

Efektywność to słowo klucz do zrozumienia całego zjawiska. Self-trackerzy zwracają uwagę na to, że nie szanujemy swojego czasu, a do wielu zadań zabieramy się nierozsądnie. Gdy zapytałam Krzysztofa o to, co zmieniło się w jego życiu od czasu, kiedy postanowił je skwantyfikować, okazało się, że była to właśnie produktywność.

„Największe odkrycie to chyba zwiększenie świadomości tego, ile czasu i realnego wysiłku zajmują różnego typu czynności i jak można je uporządkować, żeby działać i planować zadania możliwe najbardziej efektywnie. Od razu widać wtedy, że multitasking to pracoholiczny mit, a prokrastynację da się wyeliminować”, przyznał mój rozmówca.

Naprawdę? Czyżby nadzieja dla setek studentów i niezadowolonych pracowników? Możliwe – zwłaszcza jeśli ktoś chce uniknąć kompromitacji przed samym sobą. „Rafał (Michalczak, prawnik i członek QS Poland – przyp. red.) zwrócił uwagę na pułapkę, której self-tracking pozwala uniknąć: często wydaje nam się, że poświęcamy na coś cały dzień, a okazuje się, że realnej pracy wykonaliśmy zaledwie kilka godzin. Można poprzestać na znanej wszystkim studentom rozpaczy w obliczu braku efektów, kiedy przecież cały dzień się »pracowało«, ale można też sprawdzić, ile czasu realnie przeznaczyło się na realizację zadań. Takie podejście do pracy wymusza – cytując Rafała – szczerość i uczciwość w stosunku do siebie. Trudno się z tym nie zgodzić” - mówi Krzysztof.

Statystyka jako źródło cierpień

Tak zwany czynnik ludzki potrafi płatać figle inżynierom – przekonali się o tym na przykład architekci modernistycznych osiedli w Niemczech czy Holandii, którzy przewidzieli dla każdego optymalną ilość słońca, przestrzeni i tlenu, a mimo to nie udało im się zachęcić mieszkańców do udziału w tym eksperymencie. Podobnie może być z kwantyfikacją.

Dla wielu ludzi funkcjonowanie na „autopilocie” jest warunkiem zachowania względnego spokoju ducha. Słynny psychiatra i filozof, Antoni Kępiński, pisał, że gdy zaczynamy zwracać uwagę na czynności, które zwykle wykonujemy bezrefleksyjnie, może to oznaczać nerwicę. Zjawisko to jest ciekawie zilustrowane w języku angielskim – pojęcie self-conscious, w odróżnieniu od pozytywnego self-aware (samoświadomy), oznacza uczucie skrępowania i niewygody właśnie dlatego, że dotkliwie zdajemy sobie sprawę z tego, co się właśnie z nami dzieje.

Wątpliwościami dzielę się z moim rozmówcą. „U osób, które dopiero zaczynają z self-trackingiem, stres może być dość powszechny. Nagle można obserwować dynamikę zmian, które wcześniej wydawały się nieuchwytne, spontaniczne, a przez to oswojone. Zaczyna się dostrzegać, że często naprawdę trudno jest zmusić się do realizacji wyznaczonych celów, a to bywa mocno frustrujące. Ale tak jak z każdą nową umiejętnością niepokój stopniowo ustępuje, bo bardziej niż same pomiary liczą się właśnie cele, jakie sobie stawiamy” - pociesza mnie Krzysztof.

„Self-tracking dostarcza naprawdę skutecznej motywacji i uczy zdrowo rozumianej dyscypliny i odpowiedzialności. Weryfikuje też, czy jesteśmy w ogóle w stanie osiągnąć to, co sobie wymarzyliśmy. Taka weryfikacja bywa bolesna, ale w ogólnym rozrachunku trudno zaprzeczyć, że jest cenna” - dodaje.

Być swoim własnym inżynierem

Na czas pisania tego artykułu ustawiłam Leechblocka i voilà - skończyłam tekst szybciej, niż zakładałam. Ale w czasie wolnym pozwolę sobie na element zdrowej anarchii. Jeśli więc zobaczycie na moim profilu na Facebooku wyniki z jakiejś sportowej aplikacji pomiarowej, to znaczy, że moje konto uprowadziło złośliwe licho – bo choć uwielbiam ćwiczyć, robię to wyłącznie dla dobrego samopoczucia.

Wiem, że nie będę w niczym mistrzem, więc pomiary i rezultaty są mi potrzebne jak piąte koło u wozu. Z drugiej strony aby dojść do tego wniosku, musiałam przyjrzeć się sobie uczciwie, a zatem – dokonać pewnych obserwacji.

Jak mówi Krzysztof Kornas, założeniem self-trackingu jest „odnajdywanie najskuteczniejszych i najbardziej komfortowych metod działania - od hackowania własnej biologii za pomocą odpowiedniej diety, suplementacji i regularnej aktywności fizycznej, przez eliminowanie złych nawyków i redukcję stresu, po zwracanie większej uwagi na kontekst społeczny, w jakim się funkcjonuje, i dbanie o jakość relacji”.

Wychodzi więc na to, że – nawet jeśli posługujemy się nieco innymi metodami – chodzi nam o podobne sprawy.

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)