4K w laptopach Toshiby jeszcze w tym roku. Technologia sięga granic ludzkiego oka
Podczas konferencji Worldwide Developers Conference w San Francisco, 11 czerwca 2012 roku, Apple ogłosił wprowadzenie na rynek MacBooków z wyświetlaczem Retina. Rozdzielczość 2880 × 1800 w laptopie wydawała się oszałamiająca, ale konkurenci nie próżnują i jeszcze w tym roku pojawią się laptopy z matrycami 4K. Imponujące, ale czy to ma sens?
Podczas konferencji Worldwide Developers Conference w San Francisco, 11 czerwca 2012 roku, Apple ogłosił wprowadzenie na rynek MacBooków z wyświetlaczem Retina. Rozdzielczość 2880 × 1800 w laptopie wydawała się oszałamiająca, ale konkurenci nie próżnują i jeszcze w tym roku pojawią się laptopy z matrycami 4K. Imponujące, ale czy to ma sens?
Lepsze jest wrogiem dobrego. Gdy kilkanaście lat temu DVD szturmowało rynek z rozdzielczością 720 × 576, wydawało się, że krystalicznie czysty (według ówczesnych standardów) obraz wystarczy nawet najbardziej wymagającym użytkownikom. Minęło trochę czasu, wrogie armie pod wodzą Toshiby i Sony starły się w śmiertelnej walce, a gdy na pobojowisku został Blu-ray z rozdzielczością Full HD, tak jak poprzednio wydawało się, że wielka liczba pikseli zadowoli każdego.
Problem w tym, że to nieprawda. Dobrze wiedział o tym Apple, przenosząc ekrany z gęsto upakowanymi pikselami ze smartfonów na tablety, a następnie na laptopy. Do tej pory zwiększanie rozdzielczości służyło zazwyczaj zwiększaniu przestrzeni roboczej, ale granicą jest wygoda. Praca w rozdzielczości Full HD na 15-calowym ekranie jest możliwa, ale wielkość różnych elementów, np. interfejsu, z reguły jest niekomfortowa – są po prostu za małe.
Jeśli nie o przestrzeń roboczą chodzi, to o co? W przypadku Apple’a i Retiny odpowiedź jest oczywista – wyglądaj pięknie lub giń. Można tę kwestię skwitować pobłażliwym uśmiechem, który jednak niknie na wspomnienie ziarnistości, jakiej nabrał świat po przyzwyczajeniu się do Retiny i przesiadce na standardowy wyświetlacz.
Lawina już ruszyła i chyba nic jej nie powstrzyma. Telewizory w naszych domach nabrały w ostatnich latach nie tylko szlachetnej smukłości, ale też rozrastają się do rozmiarów, których nie powstydziłyby się drzwi. A Full HD na 84-calowym telewizorze przestaje urzekać ostrością.
Producenci sprzętu dobrze o tym wiedzą i nie zamierzają zasypiać gruszek w popiele. Magicznym słowem, we wszystkich językach świata oznaczającym „to nowsze i jeszcze lepsze, daj nam swoje pieniądze”, staje się 4K – standard Ultra HD wprowadzający rozdzielczość 4096 × 2304 i wyższe, którym ostatnio lubią się chwalić producenci drogich telewizorów.
Problem w tym, że rozdzielczość zupełnie zrozumiała w przypadku wielkich ekranów zaczyna wpychać się również do świata sprzętu mobilnego. Zapowiedź Samsunga dotycząca produkcji niewielkich ekranów Ultra HD czy plany Toshiby mającej zamiar wprowadzić na rynek laptopa z ekranem 4K jeszcze w 2013 roku skłaniają do pytania: czy to jeszcze ma sens?
Szukając odpowiedzi, warto odwołać się do fizjologii. 300 PPI uznawane jest za górną granicę rejestrowaną przez oko przeciętnego człowieka. W praktyce oznacza to, że przy 15-calowym ekranie rozdzielczość 4K tylko nieznacznie przekracza tę wartość (313 PPI) i umieszczenie takiego ekranu w laptopie wciąż wydaje się zasadne i wykaże, jaką rozpikselowaną nędzą jest Retina.
Zapowiedzi producentów sprzętu deklarujących prace nad małymi ekranami Ultra HD wskazują zarazem, że wyścig do granic ludzkich możliwości trwa w najlepsze, a pierwsi zawodnicy przekroczą metę jeszcze w tym roku (np. Sharp zaprezentował kilka miesięcy temu wyświetlacz z 498 PPI). Ciekawe, czym wówczas będą kusili nas marketingowcy technologicznych gigantów. Bo tego, że pokażą kolejne, rewolucyjne i wymagające zmiany sprzętu rozwiązanie, możemy być przecież pewni.