5 filmów Roberta Rodrigueza, które koniecznie musicie zobaczyć

Na prawdziwe święto w postaci sequela "Sin City" fani Roberta Rodrigueza muszą jeszcze poczekać, ale już tej jesieni na ekrany kin wchodzi "Maczeta zabija". Z tej okazji na Gadżetomanii przypominamy najlepsze obrazy reżysera, który uwielbia filmowy kicz i od lat bawi się przemocą z niezrównaną fantazją.
Nie jestem wielką fanką "Maczety". To znaczy byłam fanką "Maczety", gdy tylko zobaczyłam fałszywy trailer, stworzony na potrzeby projektu "Grindhouse", realizowanego przez Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino. Bardzo chciałam, aby film faktycznie powstał.
Kiedy jednak już powstał, "Maczeta", choć wypełniony gwiazdami, momentami zabawny i zawierający kilka szalonych scen, które pamiętam do dziś, okazał się jednym wielkim bałaganem, pozbawionym świeżości i spontaniczności, które miały dawne obrazy Rodrigueza. Uważam, że reżyser w tym konkretnym przypadku trochę zbyt głęboko zanurzył się w estetyce campu i w efekcie przeholował. To, co zrobił, nie miało wiele wdzięku ani polotu i z pewnością nie śmieszyło aż tak, jak śmieszyć powinno.
Muszę jednak przyznać, że przed premierą filmu "Maczeta zabija", zawierającego m.in. Sofię Vergarę, strzelającą ze swoich wspaniałych piersi, zaczynam znów myśleć o Rodriguezie jako o reżyserze wielkim. Kompletnie już zapomniałam nieszczęsne produkcje dla dzieci, których nakręcił zdecydowanie za dużo, i zabrałam się do przypominania tego, co mnie bawi, nawet jeśli oglądam to po raz któryś z kolei.
Zobacz również: Niedocenione gry mijającej generacji
Jeśli Wy też przed premierą "Maczeta zabija" chcecie sobie zrobić weekend pełen szalonej akcji, bezsensownej przemocy i czarnego humoru, podpowiadam, w jakie filmy warto się zaopatrzyć (oprócz pierwszej części "Maczety", rzecz jasna; niedoskonałej, ale to nie znaczy, że nie jest ona warta zobaczenia).
5. "Grindhouse Vol. 2: Planet Terror"
Mam dużą słabość do dyptyku "Grindhouse", bo uważam, że bez kina klasy B nie byłoby wielu współczesnych filmów. Należy więc mu składać hołd jak najczęściej, najlepiej w formie na tyle postmodernistycznej, by nie posądzano nas o brak gustu. Zdaję sobie sprawę, że przez większość widzów to "Death Proof" jest uważany za film lepszy. I nie będę przeciw takiemu postawieniu sprawy protestować, bo uwielbiam "Death Proof".
Ale "Planet Terror" uwielbiam nie mniej, jako pozbawiony jakichkolwiek zasad i hamulców pastisz filmów o zombie. Wszystko jest tu tak absurdalne i przerysowane, jak to tylko możliwe, a sceny, na które człowiek patrzy i naprawdę nie wie, co powiedzieć (no bo co powiedzieć na widok gnijących klejnotów Tarantino?), następują jedna po drugiej. "Planet Terror" to jazda bez trzymanki w bardzo dobrym wydaniu.
4. "Desperado"
Filmowa trylogia o Meksyku to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobił Rodriguez. O "Pewnego razu w Meksyku: Desperado 2" złośliwi mówią, że jest to film nieoglądalny i zarzucają mu dokładnie to, czego ja nie lubię w "Maczecie": że za dużo jest tu rzeczy wymuszonych, obliczonych na to, by widz reagował zachwytem. Ja "Pewnego razu w Meksyku" nawet lubię, podejrzewam jednak, że ma to związek ze słabością do Johnny'ego Deppa.
Nie mam natomiast zastrzeżeń ani wątpliwości co do "Desperado". To film wielki. Ma niepowtarzalny klimat, prostą, ale zapadającą w pamięć fabułę i bardzo, ale to bardzo dużo uroku. Nie zapominajmy też o wspaniałym Antonio Banderasie i zjawiskowej Salmie Hayek, dla których ten obraz był początkiem drogi do wielkiej sławy w Hollywood.
3. "Od zmierzchu do świtu"
Zajrzałam na Rotten Tomatoes, by sprawdzić, jak krytycy oceniają "Od zmierzchu do świtu" – z ciekawości, bo kiedy ostatnio oglądałam ten film, chyba jeszcze nie miałam pojęcia o istnieniu Rotten Tomatoes. I uśmiechnęłam się pod nosem, czytając takie opinie, jak: "To męczący, pozbawiony humoru pastisz różnych gatunków z nurtu exploitation, nie przejawiający ani trochę wyobraźni w dekonstrukcji campowej konwencji" (Hal Hinson, "Washington Post").
Jak dla mnie Rodriguez ma tyle wyobraźni, że spokojnie mógłby nią obdarzyć wszystkich krytyków tego świata, a "Od zmierzchu do świtu" to jeden z najbardziej wariackich filmów, jakie powstały w latach 90. Cudownie tandetna knajpa, krwiożercze wampiry, Tarantino w roli mocno rąbniętego psychopaty, przepyszne dialogi, świetna muzyka (Tito & Tarantula!), przykurzony klimat pogranicza amerykańsko-meksykańskiego… I młody George Clooney. I ta scena z Salmą. Mogłabym to oglądać i oglądać.
2. "El Mariachi"
Pierwsza część meksykańskiej trylogii i zarazem film, dzięki któremu Hollywood usłyszało o Robercie Rodriguezie. Legenda głosi, że "El Mariachi", który zarobił 2 mln dolarów, kosztował tylko 7 tysięcy. Reżyser zdobył je w najbardziej nietypowy sposób z możliwych: testując leki w laboratorium. Chyba nie był całkiem niezadowolony z tego zajęcia, bo lekarz, z którym współpracował, dostał rolę w filmie.
Jeśli oglądaliście "Desperado", znacie "El Mariachi" – fabuła jest dość podobna, różne są tylko szczegóły. I to właśnie te szczegóły, ten urok nowości, ta lekkość, świeżość i fantazja widoczna w każdym ujęciu sprawiły, że krytycy zakochali się w filmie i młodym reżyserze z Teksasu.
1. "Sin City: Miasto grzechu"
Dla mnie zdecydowanie numer 1. Film, który znam na pamięć i nie przeszkadza mi to sięgać po niego po raz kolejny. Dlaczego? Bo to znakomita historia, mroczna, krwawa i perfekcyjnie skonstruowana. Bo uwielbiam estetykę kina noir, zwłaszcza w bardziej nietypowym wydaniu (ach, te jaskrawe kolory, dodane do typowej czerni i bieli!). Bo aktorów dobrano najlepiej, jak tylko się dało. Bo w filmie widać rękę Franka Millera, którego Rodriguez umieścił nawet w napisach końcowych jako współreżysera, przez co miał spore kłopoty z gildią reżyserów (nie po raz pierwszy zresztą). Bo to jedna z najlepszych ekranizacji komiksów, jakie kiedykolwiek widziałam.
Czekanie na drugą część, "Sin City: A Dame to Kill for", jest po prostu torturą, zwłaszcza że jej premiera jest wciąż odwlekana i odwlekana.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze