Nieskończona opowieść - część druga
Szanowni,
09.08.2013 | aktual.: 13.01.2022 10:56
Ciąg dalszy nastąpił, oto część druga. Tym razem zakończyłem w ten sposób, że naprawdę będzie trudno Wam wybrnąć w sposób poetycki. Ha, taki oto ze mnie szczwany lis popkultury! Dopisujcie dalszy ciąg, wymyślajcie ofiary, wymyślajcie motywacje, dajcie upust morderczym instynktom. Macie czas do przyszłego czwartku (15.08.13).
Szanowni,
Ciąg dalszy nastąpił, oto część druga. Tym razem zakończyłem w ten sposób, że naprawdę będzie trudno Wam wybrnąć w sposób poetycki. Ha, taki oto ze mnie szczwany lis popkultury! Dopisujcie dalszy ciąg, wymyślajcie ofiary, wymyślajcie motywacje, dajcie upust morderczym instynktom. Macie czas do przyszłego czwartku (15.08.13).
Ściskam z tropikalnej Warszawy,
Z.
Nieskończona opowieść - część druga
Jeden ze staruszków, pan Patryk, w końcu łapie kontakt wzrokowy. Odpowiadam uśmiechem, bo za bardzo nie wiem, jak zagaić do kogoś, komu właśnie umyłem tyłek.
Patrzy na mnie, potem na bok. Odprowadzam go wzrokiem i widzę maszynkę do golenia.
– Chcę się pan ogolić? – pytam.
Kiwa głową.
Cóż robić. Ręce mi się trochę trzęsą, bo sam używam elektrycznej. Zapomniałem już, jak to jest z tymi kremami, pędzlami, żyletkami. A nawet gdybym golił się tak codziennie, to moja twarz jest niczym autostrada, a twarz pana Patryka jak jakiś rajdowy odcinek specjalny, wyboisty leśny dukt z wystającymi korzeniami i wertepami wielkości czarnych dziur.
Jakoś daję radę. Pan Patryk patrzy na lusterko. Podstawiam mu je, żałując, że dzień nie jest bardziej pochmurny, w tym świetle doskonale widać dwa zacięcia i kilka miejsc, gdzie nie udało mi się powycinać szczeciny ze szczególnie głębokich bruzd.
Mimo to wydaje się zadowolony.
– Czym się pan zajmuje? – pyta niespodziewanie. Jak na kogoś, kto się nie odzywa, ma zaskakująco czysty głos, głos telewizyjnego lektora.
– Panem – odpowiadam, niczym ostatni idiota.
– Czym się pan naprawdę zajmuje?
Czym się zajmuję? Dobre pytanie. Nie ma sensu tego ukrywać, więc odpowiadam po prostu, że jestem spisany na straty. Nieodwołalnie umrę w ciągu kilku miesięcy, co uświadomiono mi po niekończących się wizytach w licznych klinikach i szpitalach.
– Zanim odejdę – mówię – chcę jeszcze dokonać czegoś wielkiego.
Toczę wzrokiem po czterech twarzach, spodziewając się, że moje szczere wyznanie wstrząśnie nimi tak samo, jak wstrząsnęło mną. Po raz pierwszy wyznałem komuś prawdę o swojej chorobie, o rychłym końcu. Po raz pierwszy z moich ust wyszło słowo „umrę”. Dla mnie to wielka chwila. Być może największa ze wszystkich. Ostateczna, głęboka, poruszająca, na swój sposób wspaniała. Czuję, że staję się innym człowiekiem. Wolnym człowiekiem, który nie musi się w kółko zadręczać sprawami jutra. Ponieważ dla mnie nie ma jutra. No, pojutrza, jutro to jeszcze jak cię mogę.
Widzę, że moje słowa zapadają w ich dusze, niczym kamienie rzucone w ruchome piaski. Powoli, ale nieubłaganie, nieodwołalnie, nieskończenie. Widzę to zwłaszcza w oczach pana Jacka pod oknem. Unosi lekko tułów, napina mięśnie, łapie dłońmi za prześcieradło, zaciska pięści tak mocno, że plamy wątrobowe na dłoniach ciemnieją. Wyraźnie chce mi coś powiedzieć.
Po czym puszcza największego, najgłośniejszego, najohydniejszego bąka, jakiego w życiu słyszałem. Cesarza, papieża i proroka wszystkich bąków. Gdyby pierdzenie było religią, to po czymś takim wyznawcy postawiliby panu Jackowi pomnik w każdej gminie, rocznica tego dnia byłaby świętem wolnym od pracy, a przy jego grobie musieliby zatrudnić ochronę, aby wierni nie tratowali się na śmierć w czasie pielgrzymek.
Władca bąków opada na poduszkę z westchnieniem ulgi. Ociera łzy, uspokaja oddech, i w końcu pyta mnie:
– Synu, naprawdę chciałeś tym zrobić na nas wrażenie?
I wszyscy wybuchają śmiechem, jak ci staruszkowie z Muppet Show.
Cóż, nawet jeśli chciałem, to nie zrobiłem. Ale przynajmniej zostałem swojakiem. Szybko zrozumiałem, że wszyscy tutaj żyją niczym w celi śmierci. Nie rozmawiają o tym, nie roztrząsają, nie pogrążają się na długie godziny w eschatologicznych dyskusjach. Głównie dlatego, że śmierć jest ich codziennością, na tyle, że praktycznie można by ją wpisać w plan dnia, gdzieś pomiędzy podwieczorkiem a Dziennikiem – jak tutaj nazywano wszystkie wieczorne programy informacyjne w telewizji.
Po towarzyszu wieczornej dyskusji rano zostaje puste łóżko. Partnera od pośniadaniowych warcabów (na brydża brakuje im pamięci) sanitariusze po południu wynoszą martwego z łazienki. Przyjacielowi od wspólnych wspomnień chłopięcych z Wyszkowa nagle opada głowa w czasie rozmowy, koło nosa pojawia się kropelka krwi – i pozostaje mieć nadzieję, że gdziekolwiek poszedł, będzie mu towarzyszyło wspomnienie wyszkowskiego maja, Anno Domini 1947, kiedy gapił się przez trzciny na gołe stare baby nad Bugiem. O tym właśnie gadali, kiedy głowa opadła, śmiali się, że wszystkie te stare baby byłyby dla nich teraz jak nastolatki.
Niektórzy odchodzą we śnie, niektórzy spokojnie na fotelu, drą się wniebogłosy lub bełkoczą histerycznie modlitwy – ale umierają wszyscy.
Dlatego zostałem swojakiem. Inni pracownicy i wolontariusze są traktowani przez Chłopaków jak postaci z innego świata. Świata planów i przyszłości, świata: „za rok pod namiot w Bory Tucholskie”, „we wrześniu trzeba Mariuszowi kupić nowe buciki”, „pojedziemy chyba na Święta do moich rodziców, prawda?”. Zwykłych prostych planów, których nawet nie zauważamy, a które dowodzą, że w gruncie rzeczy jesteśmy optymistami, zakładającymi, że wbrew statystyce wszyscy będziemy żyli na tyle długo, żeby swoje małe, niepozorne plany zrealizować.
Chłopaki już i tak są wyzwaniem rzuconym statystyce, wszyscy mają statystyczne 73,1 roku dawno za sobą. Nawet jeśli wierzyć Głównemu Urzędowi Statystycznemu, że jak już ktoś przekroczył sześćdziesiątkę, to – statystycznie – powinien dociągnąć do 83,8, a jeśli do siedemdziesiątki piątki, to nawet do 87,2 – to i tak prawie wszyscy są po terminie.
Świadomość, że ja niezależnie od daty urodzenie też jestem na przekór GUS-owi przeterminowany – nawet bardziej niż oni – sprawia, że zapraszają mnie do swojego świata.
Mija kilka miesięcy i to jest ten moment, kiedy powinienem zacząć opowiadać o ich myślach. O tym co – jako swojak – wyciągam w intymnych rozmowach i niezobowiązujących pogawędkach.
Tak...
Ponieważ za każdym razem pilnie notuję, czekając na ten przebłysk geniuszu, na tę pierwszorzędną myśl, która zabłądziła pod niewłaściwą czaszkę – przedstawiam próbkę efektów mojej pracy:
„Wymyśliłem to w latach siedemdziesiątych, jak jeździłem z dzieciakami na wakacje. Gierek, się żyło wtedy, duży fiat z radiem, pomarańcze, czekolada. Nawet żeśmy telewizor na wakacje wieźli, żeby mundial oglądać w enerefie, ametyst nówka sztuka się mieścił z tyłu między córkami, w ogóle moja starsza to ma z synem sklep, telewizory sprzedają, coś jej zostało pewnie z tych wakacji. No więc lato, duży fiat, trzydzieści stopni, żar się leje z nieba, córka chce czekoladę, a tu w opakowaniu tylko chlupocze. I wiesz młody, co wymyśliłem? Jak są takie soczki w torebce ze słomką, to robić czekolady w opakowaniach ze słomką. Normalna czekolada, możesz otworzyć i zjeść tabliczkę, a możesz włożyć do piekarnika, albo nawet w lecie tylko w słońcu postawić i wypić przez słomkę jak gorącą czekoladę.”
„Jezu, jak mnie to męczyło zawsze, że ja nie mam komu powiedzieć, a to genialne jest, genialne. Butelka wódki z dzwoneczkiem małym na dnie, do góry nogami odwrócony, sercem dzwoneczka do góry, rozumiesz. Jak w butelce jest wódka, to dzwoneczek nie dzwoni, ale jak się kończy, to go słychać. Nie trzeba wołać kelnera, szukać gospodyni, nie ma tak, że polewamy, a tu nic nie ma, rozumiesz. Tylko pijemy sobie, dzwoneczek, rozumiesz, i jest nowa butelka, zero przestojów, zero.”
„Teraz to nawet bardziej niż kiedyś będzie potrzebne, kiedy ja to wymyśliłem. Kiedyś tylko my, umysłowi, robiliśmy przy maszynach do pisania, a teraz każdy ma komputer. Pracuje, zgadza się, ale też żyje. Drożdżówka, pączek, kawa, kanapka z pszennego chleba, nie wiem jak teraz, ale kiedyś to się ten siajs kruszył przeokrutnie. I to wpada wszystko między klawisze maszyny i tam gnije, no niestety taka jest prawda. I teraz słuchaj młody, połączenie krawata i śliniaczka. Ale nie zwykłego śliniaczka, tylko sztywnego śliniaczka. Jak to nie rozumiesz? Masz krawat, zgadza się? I ten krawat ma w sobie druty, że możesz go wyprostować, że sterczy od ciebie na wprost, o tak. I ma skrzydła po bokach, które można rozłożyć i się robi takie korytko, zgadza się? Wszystkie okruszki wpadają do korytka, potem strzepujemy je na bok i gotowe, zgadza się?”
„To jest dobre. Ławki w sieni powinny mieć na dole metalowe uchwyty na stałe, półlejki takie się lekko zwężające, do zdejmowania gumiaków. Siadasz, wsuwasz piętę w uchwyt, wstajesz i wyciągasz nogę. Kto by wtedy potrzebował na wsi żony, he, he.”
„Miałem dużo książek, niestety dzieci oddały, ale może to i dobrze. I zawsze myślałem, po cholerę wszystkie książki okładać papierem, skoro i tak się tylko jedną czyta. Ją trzeba chronić, ale reszta? W papierze na półce ładnie nie wygląda, a i papieru szkoda. Miałem taki pomysł, żeby ustawowo wprowadzić nakaz umieszczanie w okładkach książek opiłków żelaza, przy okazji złom by się zużywało. Wtedy każdy mógłby mieć jedne okładki ochronne z magnesami, albo kilka o różnych wymiarach i je używać tylko do czytania, na magnes same by się do książki przytwierdzały. To w ogóle piękne by mogły być przedmioty, zdobione, takie okładki.”
„Rękawice ze skrzydłami przyczepionymi bocianymi albo własnoręcznie wykonanymi do zaganiania kur.”
„Jest w wesołym miasteczku dom duchów. Ludzie wchodzą i się boją. Moja propozycja: dom łapówek. Każdy kandydat na posła, rajcę, czy innego urzędasa, musi przejśc przez dom łapówek. Tunele, korytarze, lustra, dymy, atmosfera. A tam: koperty do wzięcia, zegarki do pożyczenia, koniaczki do wypicia, zniżki w działkach, mieszkania komunalne po znajomości, nagrody za zwycięstwa w przetargach. I uwaga: wszystko prawdziwe. W kopertach naprawdę pieniądze, mieszkania naprawdę do zamieszkania, zegarki markowe i od razu do założenia, nawet nie trzeba potem oddawać zaprzyjaźnionemu przedsiębiorcy. Można wziąć co się chce i do końca życia używać. Tylko kandydować nie można, jak się czegoś dotknie”.
„Chłopcze, nie wie jak ty, ale ja tak do siedemdziesiątki codziennie, jakby to powiedzieć, grzeszyłem grzechem Onana. No, dotykałem się po prostu, teraz to myślę, że byłem od tego uzależniony. Ludzie chleją, palą, a ja, no właśnie, a ja. Moja praca na tym cierpiała, pracowałem w biurze architektonicznym, byłeś kiedyś na Chomiczówce? Nie, nie bloki, takie pawilony pomiędzy projektowałem, nieważne zresztą. Pracowałem z ludźmi, musiałem wychodzić, łazienka była tylko na parterze, to było całe przedsięwzięcie logistyczne. Dopiero tutaj miałem czas się zastanowić nad przeszłością, trochę spisałem wspomnień. I wymyśliłem takie urządzenie dla pracowników, którzy siedzą przy biurku, wbrew pozorom niewdzięczna, ciężka praca. Prosta rzecz, regulowana wypustka pokryta aksamitem, naszkicuję ci chłopcze na serwetce, taka odwrócona litera u, o, tutaj jak się zwolni zaczep ze sprężyną, chowa się kompletnie pod biurko, jasne? Gdyby kierownik, czy coś. I teraz wystarczy mieć krzesło na kółkach, a przecież wszyscy w biurach mają krzesło na kółkach i nie przerywając pracy, wystarczy się suwać w przód i w tył. Genialna myśl, prawda? Jeszcze teraz, wszędzie można kupić i chusteczki higieniczne, i torebki foliowe jednorazowe. To mógłby być hit międzynarodowy.”
„Zanim odejdę – tak im powiedziałem wtedy, pierwszego dnia – chciałbym dokonać czegoś wielkiego”.
Czy miałem na myśli maszynę do trzepania kapucyna?
Niekoniecznie.
Lubię Marinę. Naprawdę. Las mazowiecki lubię, Bosmana lubię, przede wszystkim Chłopaków lubię. Ale z myślą o łowieniu genialnych pomysłów pomału się rozstaję. Mam nawet taką teorię, że genialnych pomysłów zwyczajnie nie ma. Jest tylko ciężka praca, znój, trening, robienie w kółko tego samego. Nie da się nagle iść ulicą i wpaść na pomysł super stołu. Trzeba tych stołów najpierw zrobić setki. Nie da się wymyślić epokowej powieści przy sałatce, trzeba wiele miesięcy siedzieć i przesiać pomysłów tysiące, zanim znajdzie się ten, który – być może – się nada.
Tak myślę, ale i tak tu przychodzę. Jak umierać, to w dobrym towarzystwie.
Pana Toma lubię szczególnie. Cichy, spokojny facet, żaden pistolet, od razu na początku mi powiedział, że nawet jeśli jakieś genialne pomysły w życiu miał, to nie zwrócił na nie uwagu, bo i tak był cały czas szczęśliwy. To się nazywa zdrowe podejście. Nie zanudza o straconych szansach, nie narzeka na choroby, nie marudzi, nie żałuje, nie chcę być znowu młody. Czasami markotnieje, kiedy za żoną tęskni. Poza tym zwyczajne rzeczy pogodnie wspomina. Szczęśliwe wydarzenia opowiada ciepło, nieszczęśliwie – ironicznie. Zawsze dodając na koniec, że ludzie zbyt często pamiętają, że coś było źle, a zbyt rzadko, że w końcu wszystko dobrze się skończyło.
Nie ująłbym tego lepiej. Tak naprawdę myślę, że ten Chłopak wymyślił mi na sam koniec życiowe motto.
Gadamy sobie, jak był wychowawcą na zimowisku i przez dwa tygodnie udawał z sukcesem, że jest mistrzem nart, których nigdy wcześniej nie miał na nogach, kiedy mówi:
– Wiesz, miałem raz jeden pomysł. Na kryminał chyba.
Opowiada.
Słucham. A im dłużej słucham, tym bardziej robi się dziwnie. Opowiada ze szczegółami, nie jak pomysł, ale jak gotową fabułę, jak prawdziwe wydarzenie nieomalże. Opowiada, a mi się robi chłodno, dłonie drętwieją, w gardle robi się sucho. Ponieważ pomysł pana Toma faktycznie jest niezły, kto wie, może nawet genialny.
Tyle tylko, że to nie jest pomysł na film, powieść, czy opowiadanie.
Pan Tom, miły, spokojny, pozytywny, radośnie pogodzony z życiem człowiek opowiada mi pomysł na zbrodnię doskonałą. Lata doświadczenia pozwalają mi to dostrzec momentalnie.
„Zanim odejdę – powiedziałem – chciałbym dokonać czegoś wielkiego”.
Czy moim pożegnaniem naprawdę ma być zbrodnia doskonała? Jeśli tak, to wiem, że nie będę miał problemu z wyborem ofiary…