Czy żyjemy w antyutopii?

Czy przestrogi z książek i filmów SF niepostrzeżenie stały się rzeczywistością? Idealny mieszkaniec antyutopii nie zdaje sobie sprawy z systemu, w którym tkwi, ale spróbujmy się zastanowić…
XX wiek, począwszy od „Nas” Jewgienija Zamiatina i „Roku 1984” George'a Orwella, obfitował w scenariusze antyutopii w literaturze i w kinie. Była to satyryczna lub krytyczna reakcja na to, co działo się w rzeczywistym świecie, w którym politycy, przekonani o słuszności swojego jedynego prawdziwego przepisu na porządek rzeczy, wprowadzali go w życie kosztem dobra jednostek.
Nawet pobieżna znajomość najnowszej historii uczy, że utopijne scenariusze nie sprawdzały się — na różnych poziomach. W najgorszych przypadkach, idee tworzenia nowego świata od zera kosztowały życie tysięcy ludzi, jak w Kambodży czy ZSRR. Inne "jedynie" ograniczały wolność słowa i powodowały niewygody w codziennym funkcjonowaniu (co pamiętają jeszcze niektórzy mieszkańcy bloków z wielkiej płyty, w których na osobę przypadała ograniczona, przepisowo określona powierzchnia do życia).
Dziś – przynajmniej w naszym zakątku świata – realia uległy zmianie i władza nie ustala już przy pomocy represji, co jest najlepsze dla obywatela. Ale czy oznacza to, że antyutopie straciły na aktualności?
Zobacz również: ASIMO - robot gra w piłkę
Antyutopia nie musi mieć koniecznie wymiaru politycznego. Przyszłość może malować się w ponurych barwach nawet bez nadzoru totalitarnej władzy i czujnego oka „Wielkiego Brata”. Zwłaszcza nowsze książki i filmy, podejmujące ten temat, udowadniają, że narzędzia kontroli i presji mogą mieć o wiele bardziej subtelny wymiar. Ortodoksyjny znawca fantastyki nazwałby ten scenariusz „dystopijnym”, bo nie chodzi w nich o krach idealnego systemu politycznego, ale o negatywny kierunek, który może obrać społeczeństwo.
Autorzy zorientowani na fantastykę często wykazują się dobrą intuicją, a w niektórych pracach można natrafić na wątki, które podejrzanie przypominają naszą obecną rzeczywistość. Jedną z charakterystycznych cech dystopii jest to, że jej uczestnik jest nieświadomy faktu, że tkwi w pewnym systemie. Ba, może być nawet z tego życia całkiem zadowolony…
Zjedz pigułkę!
Wczesny film George'a Lucasa, „THX 1138”, rozgrywa się w świecie doskonale funkcjonujących, przewidywalnych ludzi-manekinów, którzy dzięki codziennym dawkom leków bezrefleksyjnie dopasowują się do codziennych zadań. „THX 1138” to klasyczny scenariusz antyutopii, w którym jednostki samotnie sprzeciwiają się systemowi: dwójka obywateli doskonałych, pomijając dawkę leku, odkrywa, że łączy ich uczucie, i postanawia o nie walczyć.
Film polecam, a przy okazji zwracam uwagę na wątek farmaceutyczny, który można znaleźć też w klasycznym „Nowym wspaniałym świecie” Aldousa Huxleya, a z nowszych dzieł – w filmie „Equlibrium” z 2002 roku. Miniony i obecny wiek to okres niebywałego rozwoju medycyny. Żyjemy dłużej i udało nam się pokonać wiele chorób zakaźnych, ale krytycy twierdzą, że koncerny farmaceutyczne, dbając o swój interes bardziej niż o dobro ludzi, zachęcają do lekkomyślnego zażywania leków, aby uzależnić od siebie klienta. Krytycy „Big Pharma” wskazują przede wszystkim na substancje oddziałujące na sferę psychiki i emocji.
Centers for Disease Control and Prevention informuje, że jeden na dziesięciu Amerykanów zażywa środki antydepresyjne. Psychiatra Peter Kramer w książce „Wsłuchując się w Prozac” ukuł teorię, że na antydepresantach człowiek staje się dobrym pracownikiem – efektywnym, bezrefleksyjnym, nie dającym się rozpraszać przez uczucia, dlatego leki te są tak pożądane. Ja osobiście nie jestem przeciwnikiem antydepresantów – sądzę, że ludzie po prostu nie chcą być nieszczęśliwi i wcale się im nie dziwię. Ale pozostawiam sprawę do refleksji czytelnika.
Porządek musi być
„Brazil” Terry'ego Gilliama może wydawać się znajomego każdemu, kto miał do czynienia z nieprzejednaną polską machiną biurokratyczną (która przywodzi na myśl jednocześnie „dom, który czyni szalonym” z „Dwunastu prac Asterixa”). Zapewne znajdą się też tacy, dla których film z 1985 roku będzie kojarzył się z rozbudowanym aparatem urzędniczym Unii Europejskiej. Przypomnijmy – film Gilliama to historia drobnego urzędnika, który na skutek pomyłki w druku zostaje uznany za wroga systemu. Świat, w którym osadzona jest akcja filmu, jest wręcz w groteskowy sposób biurokratyczny i opętany „papierkową robotą”.
Dy$topia
„Supersmutna i prawdziwa historia miłosna” Gary'ego Shteyngarta opowiada o przyszłości, w której Ameryka rozsypuje się na kawałki pod ciężarem kryzysu ekonomicznego, a reszta świata zostaje zdominowana przez nastawione na konsumpcję, globalne sieci. Ludzie posługują się urządzeniami pozwalającymi skanować każdą napotkaną osobę i oceniać ją pod względem „jakości”.
Mając wystarczającą ilość pieniędzy, można kupić sobie nieśmiertelność i podkręcić swoje osobiste „punkty”, a wszyscy, którzy nie nadążają, zostają wyeliminowani z gry. Kto wie, czy nasze obecne realia mediów i reklamy, w których cokolwiek ma szansę zaistnieć o tyle, o ile się opłaca, a człowiek jest warty tyle, za ile umie się sprzedać, nie są podejrzanie bliskie tego scenariusza.
U Shteyngarta można znaleźć echa „Nowego Wspaniałego Świata” Aldousa Huxleya, w którym społeczeństwo, skupione na posłusznej konsumpcji, podzielone było na ścisłe kasty „lepszych" i „gorszych”, ale zawsze zadowolonych, dobrowolnych niewolników.
Świat bez dzieci
W „Ludzkich dzieciach” Alfonso Cuarona, na podstawie powieści P.D. James, Wielka Brytania – jedna z nielicznych wysepek spokoju w świecie ogarniętym wojną — jest państwem bez dzieci. W roku 2027, w którym rozgrywa się akcja filmu, od 18 lat nie przyszedł na świat żaden człowiek, a populacji grozi wyginięcie. Pomoc nie może przybyć z zewnątrz: władze w obawie przed chaosem uszczelniły granice, nie przepuszczając żadnych imigrantów. Zgodnie z klasycznym scenariuszem antyutopijnej opowieści, opresji sprzeciwiają się pojedynczy buntownicy, a symbolem nadziei i ratunku dla świata staje się nowonarodzone dziecko.
Film i książka dotykają wielu kontrowersyjnych wątków, przewijających się w aktualnej rzeczywistości. Spotykają się tu zarówno obawa przed przeludnieniem, jak i starzeniem się społeczeństw; echa totalitaryzmów, konfliktów etnicznych i religijnych minionego wieku, jak i zagubienie i niepokój w realiach zderzenia wielu kultur i wyznań. Film nie daje jednoznacznej odpowiedzi na wyjście z sytuacji i podobnie jak w wielu innych dziełach podejmujących podobne tematy, pozostawia otwarte zakończenie.
Mózg = wróg
Na koniec przypominamy klasyk sprzed kilkudziesięciu lat, „451 stopni Fahrenheita” Raya Bradbury'ego. To prawdopodobnie najbardziej realny scenariusz antyutopii, z jakim mamy do czynienia. Co gorsza, sami ściągnęliśmy go na siebie naszymi portfelami i klikami – nie trzeba było do tego żadnej totalitarnej władzy. U Bradbury'ego wrogiem numer jeden jest wiedza, której symbolem są książki.
Kasta rządząca boi się samodzielnego myślenia tak bardzo, że nakazuje spalić książki, a ludzi w zamian karmi treścią lekką, łatwą i przyjemną. Ulubioną rozrywką obywateli antyutopii jest interaktywny program o życiu, przypominający reality shows, „Second Life” albo „Simsów”.
Brzmi znajomo? Gdybyśmy przejrzeli historię przeglądanych stron przeciętnego dnia i zobaczyli, jaka jest relacja stron rozrywkowych do pozostałych, i gdybyśmy zdali sobie sprawę z tego, jak często dopada nas „tl;dr”, moglibyśmy dojść do wniosku, że przynajmniej czasami jesteśmy sami dla siebie totalitarną władzą, która zawsze wie lepiej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze