Filmy Assassin's Creed i Warcraft? Fani gier jak zwykle zlekceważeni
Od Super Mario Bros., przez Doom, aż po Need for Speed i Hitmana – kinowe adaptacje gier wideo rozczarowują i wciąż będą to robić. Wydawałoby się, że popularne licencje to samograj, ale z trzech powodów zawsze wychodzi tak samo. Winne są: duma, ignorancja i pogarda do graczy.
Zabawny fakt: z ponad 30 pełnometrażowych ekranizacji gier, które dotychczas powstały, żadna (ŻADNA!) nie została uznana za „świeżą” w agregatorze recenzji RottenTomatoes. Ani jeden tytuł nie zgromadził przynajmniej 60% pozytywnych recenzji.
Jak oceniane są filmy na podstawie gier?
Najbliżej linii granicznej znalazła się animowana adaptacja Angry Birds (57%). Inne produkcje – nawet te uznawane ogólnie za „znośne” - zostały zmiażdżone przez krytyków. Generalnie lubiany Mortal Kombat może pochwalić się 33% dobrych recenzji. Uznawany przez wielu za najlepszą adaptację Silent Hill ugrał 29%. Wielkobudżetowy Prince of Persia ze świetną obsadą i ludźmi od Piratów z Karaibów za kamerą – 36%.
Technicznie ekranizacje nie są złe. Doom ma fenomenalne efekty animatroniczne, Prince of Persia świetną scenografię i kaskaderkę, a Silent Hillowi trudno odmówić klimatu. Tylko że między formą a treścią zieje przepaść.
„Gry to zabawki dla dzieci”
Ekranizacje gier są obiektywnie rzetelne od strony realizacyjnej, ale niedomagają pod względem scenariusza już od czasów Super Mario Bros. Ten film ma jednak taryfę ulgową. To pierwsza adaptacja w historii, tworzona na podstawie surrealistycznej gry bez fabuły. Nigdy wcześniej nie przenoszono nowego medium na kinowy ekran. Nie wiedziano, jak to robić ani na czym się wzorować. Nie szczędzono środków na realizację, dzięki czemu film wygląda świetnie.
Dalej… było gorzej. Pomijając Mortal Kombat, który zachował ducha gry i może się podobać fanom kina klasy B, ekranizacje były tworzone przez ludzi niemających nic wspólnego z grami, niezainteresowanych stworzeniem dobrego filmu. I nic dziwnego.
Gry w latach 90.
W latach 90. gracze nie cieszyli się zbytnim poważaniem. Gry były „zabawkami dla dzieci”, a dzieci – wiadomo – nie są wymagające. Z tego powodu Double Dragon – adaptacja kopaniny – jest praktycznie pozbawiony scen walki wręcz. Sequel Mortal Kombat to bezsensowna, niskobudżetowa akcja bez wyczucia. Street Fighter to chaotyczny produkt marketingowy, który nie wypalił.
Kiedy gry jako medium pokazały swoje możliwości i doczekały się pierwszych dzieł sztuki, twórcy zaczęli bardziej się przykładać. Ale wciąż mieli graczy w poważaniu. Samych autorów gier zresztą też.
„Twórcy gier się nie znają”
Z niezrozumiałego chyba dla żadnego gracza powodu producenci filmowi uważają, że wiedzą lepiej, jak powinna wyglądać i o czym traktuje gra, niż sami jej twórcy.
Resident Evil był gotyckim horrorem, który w 80% rozgrywał się w zabytkowej posiadłości? Przenieśmy akcję do gigantycznego, futurystycznego laboratorium. Sequele kontynuują historię zarazy w małym miasteczku? Lepsze będą walki zmutowanej bohaterki w postapokaliptycznym Las Vegas. Silent Hill to horror satanistyczny z filozoficznymi podtekstami? Zróbmy z niego feministyczny film o wiedźmach, pozbawiony drugiego dna.
Najgorzej zawinił jednak filmowy Doom. Gry z serii można opisać trzema słowami: demony na Marsie. To takie proste i charakterystyczne zarazem. Reżyser Andrzej Bartkowiak wie jednak lepiej, co się sprawdzi, i zamienia demony na mutanty. Cała piekielna otoczka gry, którą pamięta każdy, kto miał z Doomem do czynienia, idzie w odstawkę. Twórcy adaptacji dosłownie pozbywają się połowy elementów, które sprawiają, że Doom to Doom.
Dobre ekranizacje gier?
Ale nawet jeśli otoczka jest taka, jak być powinna, cała reszta niedomaga. Wyglądający jak trzeba „Prince of Persia” jest chaotyczny, pozbawiony ciekawych postaci, ma nierówne tempo i słaby finał. Wiernie zaadaptowany „Ratchet i Clank” jest po prostu nudny. „Max Payne” ma może i niezły klimat, ale wlecze się i nie potrafi zaangażować. Scenariusz wydaje się najmniej istotnym elementem dla twórców filmów na podstawie gier.
Takie podejście sprawia, że istnieje duże ryzyko, że film na podstawie gry okaże się finansową klapą.
Budżetowe skrajności
Prince of Persia jest najlepiej zarabiającą i najbardziej stratną ekranizacją gier. Film zarobił 336 mln dolarów, czyli 30 mln więcej niż drugi na podium Resident Evil: Afterlife. Kosztował jednak 200 mln. Na marketing tylko w USA wydano 75 mln. Strata studia wyniosła prawdopodobnie ok. 130 mln dolarów.
Budżet „Prince of Persia” wyniósł 200 mln dolarów, więc żeby się zwrócił, przychód z kin musiałby wynieść 400 mln. Więcej, bo dochodzą jeszcze koszty marketingu. Zarobki? Nieco ponad 336 mln. „Silent Hill”: 50 mln budżetu i 97 mln wpływów. „Doom”: 60 mln budżetu i 55 mln wpływów. Oba Hitmany i drugi Silent Hill przebiły koszty produkcji, ale nie wiadomo, ile pochłonął marketing – prawdopodobnie filmom udało się wyjść na zero. Aktualnie po finansowym dnie szoruje „Ratchet i Clank”.
Spory wpływ ma na to fakt, że producenci decydują się na ekranizowanie gier poniewczasie. Kinowy Prince of Persia miał premierę w roku 2010. Gra bazowała na trylogii „Piasków czasu”, której ostatnia część ukazała się… pięć lat wcześniej.
Kiedy ta premiera?
Pięć lat to wieczność w branży gier. Gracze stracili zainteresowanie, sama seria też nie wykazywała już większego potencjału w obecnym kształcie i doczekała się rebootu całkiem zmieniającego stylistykę. Który spotkał się z umiarkowanie ciepłym przyjęciem. Premiera filmu miała miejsce w złym czasie.
Podobnie było z ekranizacją serii Max Payne, która ukazała się pięć lat po ostatniej (wówczas) grze. Kolejny przykład: „Hitman: Agent 47”. Premiera filmu to rok 2015, czyli trzy lata po najświeższej części i kilkanaście miesięcy przed nową, gdy jeszcze nie bardzo wiadomo, czego można się po niej spodziewać.
Czekasz na film Assassin's Creed? Mam złe wiadomości…
Zwiastuny i newsy zdradzają wszelkie oznaki złej adaptacji gry wideo. Twórcy Assassin's Creed już potwierdzili, że większa część filmu będzie rozgrywała się w teraźniejszości – który to element jest zgodnie uznawany za najgorszy z całej serii.
I znów najwierniejsza widownia jest traktowana z pogardą. Twórcy zbywają fanów wyjaśnieniem: „chcemy zrobić coś nowego, coś własnego”. Świetnie – ale czemu robicie to pod marką Assassin's Creed? Względem takiego filmu my, gracze, mamy pewne oczekiwania. Od lat głos społeczności jest zresztą słyszany i wiadomo, co uważane jest za mocne i słabe strony serii. Ale cóż, filmowcy wiedzą lepiej.
Filmowy Warcraft też słabo rokuje
Jest jeszcze filmowy Wacraft, o którym warto wspomnieć. Realia gier zostaną być może szczegółowo odwzorowane, ale całość wygląda, jakby ktoś porwał się z motyką na słońce. Efekty komputerowe przywodzą na myśl animowane filmy Pixara, a plastikowe kostiumy i pusta, styropianowa scenografia – produkcje Uwe Bolla.
Pozostaje czekać na adaptację gry, która będzie po prostu tym: adaptacją gry. Bez udziwnień. Udało się, przynajmniej finansowo, z Mortal Kombat. Udało się z Tomb Raiderem. To dowodzi, że czasem naprawdę nie trzeba kombinować, tylko dostarczyć graczom to, co chcą zobaczyć.