Giełda elektroniczna - gadżetowy raj PRL‑u
Gdy sięgnę pamięcią w czasy nieco mniej odległe niż wymarcie dinozaurów (ech, co to były za pogrzeby...), z łezką w oku przypominam sobie klimat giełdy elektronicznej z końca lat 80. Dla wielu z nas było to miejsce zastępujące obecne weekendowe wypady do galerii handlowych. Tylko galerianek wtedy nie było... Ale nam zupełnie wystarczała nieprzebrana obfitość i różnorodność gadżetów oraz rozkosz obcowania z najnowocześniejszą technologią...
Gdy sięgnę pamięcią w czasy nieco mniej odległe niż wymarcie dinozaurów (ech, co to były za pogrzeby...), z łezką w oku przypominam sobie klimat giełdy elektronicznej z końca lat 80. Dla wielu z nas było to miejsce zastępujące obecne weekendowe wypady do galerii handlowych. Tylko galerianek wtedy nie było... Ale nam zupełnie wystarczała nieprzebrana obfitość i różnorodność gadżetów oraz rozkosz obcowania z najnowocześniejszą technologią...
Kaseta VHS - kino w ciemno
Absolutnym hitem i przebojem giełdy były filmy na video, a przedmiotem kultowym - kaseta VHS. W czasach permanentnego kryzysu i braków rynkowych w każdym ambitnym polskim domu był magnetowid - kulturowa i towarzyska konieczność. I choć czasami bieda była taka, że nie było co do odtwarzacza włożyć, żadna niedziela nie mogła się obejść bez nowego filmu z giełdy. W epoce dwóch-trzech programów telewizyjnych to okno na świat zachodniej kinematografii na zawsze zmieniło naszą świadomość.
Aby stać się uczestnikiem tego elitarnego ruchu kulturowego, należało zacząć od inwestycji w ruchomości. Po zakupie kilku pierwszych filmów i zdobyciu niezbędnego tekturowego pudełka po kasetach można już było chodzić na giełdę, aby z pudełkiem ułożonym na zgiętym przedramieniu wymieniać filmy z innymi koneserami X muzy. Procedura zawsze wyglądała podobnie - jak psy obwąchujące się nawzajem, jeden drugiemu wsadzał łeb w pudełko i po chwili sylabizowania ręcznie kaligrafowanych tytułów i pokazaniu paluchem etykiety padało sakramentalne pytanie: "A ten to o czym jest?".
Tylko od inwencji aktualnego właściciela kasety zależało, czy film znajdzie kupca. To właśnie na giełdzie rodziły się pierwsze gwiazdy sprzedaży bezpośredniej i telezakupów Mango. Nigdy nie zapomnę faceta, który zapytany o jakiś horror złapał się pełną garścią za gardło i krzyknął z przejęciem: "Panie, tu go ugryzł!". Po takim odegraniu kluczowej sceny filmu kaseta natychmiast znalazła amatora. Gorzej bywało, gdy po oscarowym popisie aktorskim potencjalny nabywca stwierdzał: "A, to już widziałem...", po czym odchodził.
Gdy już ustalono przedmiot wymiany, pozostawało tylko profesjonalne zerknięcie pod klapkę, czy aby taśma nie pomięta (oczywiście ja swoje kasety przewijałem do pierwszego gładkiego miejsca) i dłużąca się niemiłosiernie droga powrotna do domu, do magnetowidu. A tam dopiero okazywało się, że Rambo jakiś niepodobny i przez cały film tylko gra przy świecach na klawesynie...
Osobną, delikatną sprawą było pozyskiwanie wyrafinowanych arcydzieł kina erotycznego, zwanych dla uproszczenia "pornosami". Trzeba było dyplomatycznie, nie ujawniając swoich osobistych upodobań, zasięgnąć języka o treści filmu, przebiegu konstrukcji dramatycznej, relacjach podmiotu lirycznego z postaciami drugoplanowymi, liczebności obsady, liście dialogowej, dorobku twórczym reżysera oraz ewentualnym udziale zwierząt i kolorowych obcokrajowców. Przy odrobinie szczęścia wracało się do domu z dobrą kopią "Emmanuelle", czytaną przez Tomasza Knapika. Pechowcom natomiast pozostawało gorączkowe szukanie w słowniku niemiecko-polskim znaczenia słów: "Ja", "Das ist optimal" i "Wunderbar", wypowiadanych przy wtórze pomekiwania kozy.
Całkowitą ruletką była jakość filmu - jeśli dało się u artystów zidentyfikować drugorzędne cechy płciowe i odróżnić odgłosy szczytowania od dialogów, film dostawał etykietkę współczesnego HD :-). Najtragiczniej oczywiście wyglądały momenty z "momentami" - taśma wytarta do gołego plastiku wskutek tysięcznego przewijania i powtarzania sceny równie dobrze mogłaby zawierać wytłoczony Braillem opis wydarzeń w języku Indian Guarani.
Komputer domowy
Wczesny ośmiobitowy świat maniaków komputerowych dzielił się na dwie główne, zaciekle zwalczające się frakcje - atarowców i commodorowców. Ci zaś z solidarnym politowaniem patrzyli na posiadaczy ZX Spectrum, już wtedy uważanych za komputerki dla dzieci. Zupełnie bez złośliwości dodam, że na polskim rynku nie funkcjonowała jeszcze żadna marka kalifornijska. Jakby to powiedziała pani z "Misia": "Nie ma takiego komputera: Apple" :-)
Komputery sprowadzało się z zagranicy lub kupowało w Peweksie, ale to na giełdzie był prawdziwy raj obfitości i relatywnie przystępne ceny. No i oczywiście ten dreszcz emocji towarzyszący pozostawieniu oszczędności całego życia w rękach niekoniecznie uczciwego sprzedawcy... Klimat giełdy był niepowtarzalny i za każdym razem przypominał pobyt w raju połączony z obozem survivalowym w Gujanie Francuskiej.
Kupno komputera to było wielkie wydarzenie - całe rodziny w odświętnych ubraniach, ojcowie nerwowo reagujący na wieść, że potrzebny jest jeszcze jakiś magnetofon, i wielkie oczy młodszego rodzeństwa, które już przeczuwało swoją dyskryminację w dostępie do sprzętu. Targu dobijało się na miejscu, hardcorowo, bez sprawdzania sprzętu, ale za to w błyśnięciach zazdrosnych spojrzeń i z rozpierającą serce dumą, że dziś koledzy pod trzepakiem będą się nieźle podlizywać...
W tych czasach najważniejszym kryterium wyboru sprzętu był precedens kolegi, który miał już jakiś komputer i zgromadził niezbędną wiedzę oraz kolekcję gier. To on był pierwszym doradcą i wyrocznią w sprawach nowoczesnych technologii. Wiedza o funkcjonowaniu i parametrach komputera była szczątkowa. Pojęcia taktowania procesora, pojemności pamięci czy parametrów grafiki schodziły na plan dalszy w obliczu fundamentalnych pytań w rodzaju: "Gdzie tu się podłącza telewizor?" albo "Na kasety Stilon Gorzów pójdzie, czy tylko na peweksowskie?".
Na giełdzie królowały Atari i Commodore w kilku odmianach. Mój pierwszy Atari 600XL miał 16 kB pamięci i podobno nawet wyświetlał kolorowy obraz, ale na ruskim telewizorku "Junost" nie dało się tego zobaczyć z powodu kapitalistycznie odmiennego systemu kodowania koloru. Do tego konieczny był magnetofon - bez niego ani rusz. Pierwsze programy publikowane w "Bajtku" przepisywałem ręcznie z kilometrowych listingów i ulatywały wraz z wyłączeniem komputera i nakryciem go ozdobnym ręczniczkiem, bo z braku magnetofonu nie miałem ich jak zapisać. A jeśli ktoś zamierzał korzystać z komputera profesjonalnie, nie mógł zapomnieć o joysticku - podstawowym narzędziu każdego gracza.
Kasety i dyskietki - pamięć naprawdę masowa
Oczywiście pierwszą rzeczą, jaka czekała świeżo upieczonego informatyka, były długie godziny spędzone na przegrywaniu kaset, od kogo popadło. Koszmarne, mydelniczkowate magnetofony Atari, w których na słuch ustawiało się głowicę, aby program za szóstym razem wczytał się poprawnie, śnią mi się do dziś po nocach. A kasety musiały być kopiowane cyfrowo - za pomocą komputera. Podli oszuści, którzy klonowali programy na dwukasetowych magnetofonach, byli piętnowani i skazywani na ostracyzm giełdowej społeczności.
Potem, gdy upowszechniły się stacje flakowatych dyskietek 5,25", życie stało się o wiele prostsze, pod warunkiem że posiadało się napęd typu Atari 1050. Badziewne LDW2000 miały wprawdzie efektowny czerwony wyświetlacz LED, ale zazwyczaj pokazywał on tylko numer błędu przy odczycie dyskietki. Prawdziwą furorę jednak robił przyrząd, jakiego nie powstydziłaby się NASA. Specjalny dziurkacz do dyskietek pozwalał zrobić rzecz nieosiągalną do dziś dla wszelkich narzędzi kompresujących dane - PODWAJAŁ pojemność dyskietki z 360 do 720 kB. Dyskietkę można było po takiej perforacji spokojnie zapisywać z obu stron. Cud! Nie zrobisz dziś tego z żadnym HDD :-)
Niezbędny, ale wiecznie deficytowy artykuł stanowiły naklejki na dyskietki, które można było kupić właściwie tylko na giełdzie. Sztuka kaligrafowania tytułów nagranych na dyskietce kilkunastu gier na karteluszce o powierzchni pudełka zapałek była jedną z najcenniejszych umiejętności na giełdzie. No, chyba że ktoś miał drukarkę i papier samoprzylepny z Peweksu... marzenie.
Gry. I trochę użytków
Komputer bez gier był niczym latarka bez baterii - nie miał racji bytu. W czasach, gdy nie funkcjonowało pojęcie praw autorskich, giełda była niewyczerpanym źródłem oprogramowania - radosnym i niewinnym, bo nieobarczonym piętnem piractwa. Handel kwitł. Tony kaset i kilometry kwadratowe dyskietek 5,25" zmieniały właściciela co niedzielę. Najnowsze gry z nieznanych źródeł pojawiały się u kolegów co tydzień i solidarnie rozchodziły wśród handlarzy jak fala uderzeniowa - po chwili wszystkie monitory wyświetlały demówki aktualnych przebojów - Asteroids, Pitfalla czy Moon Patrol. Bardziej niszowe gry, jak np. świetne strategie firmy SSI, również miały swoich miłośników, wymieniających się doświadczeniami.
Na ośmiobitowce - poza mnogością gier - istniała też spora oferta kreatywnych programów, zwanych potocznie "użytkami". Był protoplasta Photoshopa - program malarski Rembrandt, który amatorsko spolszczyłem chyba jako pierwszy w Polsce; był Atari Writer, na którym masowo pisałem manuale do gier i "użytków", oraz niesamowity Atari World (skonwertowany z nikomu nieznanego Apple World) - pierwszy program do trójwymiarowego projektowania, z TEKSTOWYM edytorem obiektów. Masakra :-) Pomagałem nim sobie na studiach do czasu kupienia pierwszego PC...
Zakup gry lub programu na giełdzie wiązał się ze swoistym rytuałem. Z braku zaufania do nośników (całkiem uzasadnionego) mało kto decydował się na zakup "gotowca". Podchodziło się do wybranego stoiska ze swoim pudełkiem dyskietek (każdy preferował inną firmę) i z ręcznie pisanej listy wybierało się najbardziej pożądane tytuły, które były nagrywane na nośnik. W trakcie kopiowania kwitło życie towarzyskie, toczyły się dysputy o sposobach przechodzenia na kolejne poziomy najnowszej platformówki oraz niestworzone historie o tym, że komuś udało się przekręcić licznik w Asteroidach.
Co dała nam giełda?
Niektórym giełda zapewniała całkiem przyzwoicie prosperujący interes. Ale przede wszystkim - przy całej swej prowizorce i bylejakości - giełdowe eldorado miało ogromny wpływ na kształtowanie się młodego społeczeństwa ery informatycznej. Fascynacja komputerami, zapisem obrazu i dźwięku, elektroniką, pierwszymi językami programowania i możliwościami, jakie niosą, sprawiła, że wielu z nas związało swoje życie z nowoczesnymi technologiami, kreującymi dzisiejszą rzeczywistość.