Google, nienawidzę cię. Jesteś rakiem wykańczającym nasz świat
Internet to wolność słowa i wolny rynek? Wolne żarty! W tym wszystkim najdziwniejszy jest jednak fakt, że wszelkie ograniczenia przyjmujemy potulnie i bez słowa sprzeciwu. Sami zakładamy sobie stryczek na szyję. I jesteśmy szczęśliwi, że pozwalają nam to zrobić.
12.02.2014 | aktual.: 12.02.2014 12:46
Spokojnie, przyszliśmy was zniewolić
Z pozoru wszystko jest w porządku. Teoretycznie zarówno na rynku wyszukiwarek, jak i wśród serwisów społecznościowych panuje konkurencja i – również teoretycznie - nie ma przymusu, by korzystać z któregokolwiek z nich. Podobnie jak nie ma przymusu, by w ogóle korzystać z medium, o którym wiemy, że jest kontrolowane przez jedno państwo i jego służby.
Aby było jasne – nie mam pretensji do Amerykanów, że traktują Sieć jak swoje dominium. Ich prawo – to oni ją stworzyli, to ich rozwiązania stały się standardem, to dzięki amerykańskim technologiom czytacie w tej chwili te słowa. Podobnie nie mogę mieć pretensji i ich nie mam do firm, które całkowicie zdominowały Internet. Robią przecież to, co do nich należy.
To, co mnie jednak dziwi, to całkowita bierność z jaką reszta świata przyjmuje tę sytuację. Pamiętacie aferę z backdoorami w chińskim sprzęcie sieciowym? Chińska inwigilacja oburzała. Amerykańską prawie nikt się nie przejmuje.
Lepiej już było
Nie chodzi tu o szczeniacki bunt przeciwko mitycznemu „systemowi” czy o gniewny pochód pod czerwonymi sztandarami. Nic z tych rzeczy. Chodzi o kwestię znacznie bardziej uniwersalną, która powinna obchodzić każdego z nas – o świat, w jakim żyjemy. O wolność wypowiedzi i równość wobec prawa. Nawet nie o przyszłość, tylko o tu i teraz.
A tu i teraz jest – gdy się nad tym zastanowić – przerażające.
Bill Gates Pie in Face
Pamiętam jak przed laty każdy szanujący się, polski internauta miał dwóch wrogów. Jednym z nich – obojętnie od jakości świadczonych w konkretnym przypadku usług - była Telekomunikacja Polska, nazywana pieszczotliwie Telekomuną.
Drugim był Microsoft, czyli ówczesny symbol globalnego, wrednego monopolisty. A zarazem dyżurny obiekt narzekań użytkowników, instalujących jego oprogramowanie z kluczem licencyjnym nabazgranym na płycie marki Platinum albo Hawk.
Lata temu największym grzechem tej firmy było dołączanie do własnego systemu operacyjnego własnej przeglądarki. Z dzisiejszej perspektywy brzmi to jak głupi żart. Coś tak błahego wywoływało oburzenie i sprzeciw?
Współczesny monopol jest znacznie groźniejszy. Jest totalny, wszechogarniający i choć jego korzenie tkwią w Internecie, to przejmuje kontrolę nad coraz liczniejszymi obszarami naszego życia.
Tym złym monopolistą jest między innymi Google.
O kogo dba Google?
Nie chodzi tu o irracjonalną niechęć do firmy, której się udało. Zamiast niej odczuwam zwyczajny strach, bo w praktyce wszyscy jesteśmy na łasce Google’a. A od 19 sierpnia 2004 roku, czyli od debiutu giełdowego, Google ma jedno zadanie: wszelkimi sposobami dbać o zyski swoich akcjonariuszy.
Nie twierdzę, że jest w tym coś złego. Twierdzę jednak, że w sytuacji, gdy całe gałęzie polskiej gospodarki, niezliczone firmy, rzesze moich znajomych czy w końcu ja sam jesteśmy uzależnieni od jednej korporacji, może kryć się początek zniewolenia, o jakim nie śniło się wszystkim Orwellom XX wieku razem wziętym.
Cyfrowa iluzja
Firmy – nie tylko Google - robią wiele, by to zniewolenie było jak najpełniejsze. W ciągu ostatnich lat udało się im dokonać fundamentalnej zmiany: dawniej kupowaliśmy przedmioty, teraz kupujemy licencje.
Parę lat temu aby zabrać nam kupioną książkę, komando księgarzy musiałoby sforsować nasze drzwi i porwać ją z półki. Amazon ma prościej: może zdalnie skasować z Kindle’a dowolną pozycję. Kogoś to odstraszyło od tego – skądinąd dobrego – czytnika?
Bez użycia przemocy nikt nie był w stanie pozbawić nas kolekcji muzyki, zgromadzonej na CD. Albo kolekcji filmów na DVD. Albo nawet pirackich filmów, zapełniających dysk w naszym komputerze. Teraz sprawa jest znacznie prostsza. Wystarczy wycofać album ze Spotify albo usunąć z katalogu Netfliksa. A przy okazji wyczyścić indeks Google’a, by wszelki ślad o jego istnieniu zaginął, jakby nigdy nie istniał.
Darujcie tanie nawiązanie do „Roku 1984”, ale na wieść o takich możliwościach tępienia myślozbrodni Wielki Brat osikałby sobie nogawki ze szczęścia.
Chromebook: tanio i wygodnie
Świetnym przykładem wspomnianych zmian są np. chromebooki, o których z cielęcym zachwytem piszą rzesze blogerów technologicznych. Choć wyglądają jak zwykłe laptopy zasadniczo się od nich różnią – są tworzone z myślą o Sieci, o udostępnianych w niej usługach i o magazynach danych, znajdujących się gdzieś daleko od użytkownika i kontrolowanych przez niego tylko iluzorycznie.
Z technicznego punktu widzenia niektóre z nich to interesujący sprzęt. Niestety, brakuje w tym wszystkim refleksji, że wraz z zakupem chromebooka kolejna cząstka naszej wolności jest wymieniana na wygodę.
Mikko Hyppönen ostrzega
Kilka tygodni temu odwiedził Polskę Mikko Hyppönen, uznawany za jednego z najważniejszych specjalistów od bezpieczeństwa IT na świecie. Fiński ekspert mówił rzeczy ważne, przytaczając przy okazji ciekawe dane:
Google nie jest największym producentem serwerów na świecie. Pierwsze miejsce ma Hewlett-Packard, zaraz za Packardem jest Dell. Google jest na piątej pozycji. Tylko że oni nie sprzedają żadnych serwerów, oni je produkują wyłącznie na własne potrzeby.
Internauci drugiej kategorii
Warto w tym wszystkim zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt. Ja czy Ty, drogi Czytelniku, w starciu z korporacją taką jak Google czy Facebook jesteśmy niczym. Jedyne, co w konfrontacji z taką firmą może dać nam jakiekolwiek szanse, są instytucje państwa i rozsądne regulacje, wymuszające na gigancie przestrzeganie elementarnych praw jednostek.
Praw, które – niezależnie od tego, co sądzimy o Unii Europejskiej – są znacznie bardziej szanowane na Starym Kontynencie, niż za Oceanem. Nie jestem entuzjastą regulacji i ingerowania państwa w gospodarkę. W niektórych kwestiach jest to jednak zło konieczne, bez którego w starciu z internetowymi monopolami stoimy na przegranej pozycji.
Korzystając z amerykańskich usług często nie zdajemy sobie sprawy, że w razie jakichkolwiek problemów swoich praw możemy dochodzić jedynie przed amerykańskim sądem. O ile w ogóle mamy jakieś prawa, bo – jak pokazała ujawniona przez Snowdena afera podsłuchowa – jakakolwiek ochrona w Internecie dotyczy wyłącznie amerykańskich obywateli.
Resztę świata można podsłuchiwać do woli. No bo co zrobią? Założą gniewny fanpejdż i napiszą na Facebooku „Fuck USA”? A niech piszą, wyciągniemy ten status przy staraniu o wizę…