Niech żyje planowane starzenie produktów! Nie zawsze tak straszne, jak je malują
Pomysł, by projektować urządzenia tak, by po określonym czasie stawały się bezużyteczne, spotyka się zazwyczaj z oburzeniem. Wydaje się to oczywiste – lepiej kupować przedmioty, które wytrzymają długie lata niż buble psujące się po upływie gwarancji. Tylko czy zawsze jest to dobry pomysł? Zaryzykuję i postaram się wykazać, że planowane starzenie miewa również swoje dobre strony.
20.08.2013 | aktual.: 13.01.2022 10:51
Pomysł, by projektować urządzenia tak, by po określonym czasie stawały się bezużyteczne, spotyka się zazwyczaj z oburzeniem. Wydaje się to oczywiste – lepiej kupować przedmioty, które wytrzymają długie lata niż buble psujące się po upływie gwarancji. Tylko czy zawsze jest to dobry pomysł? Zaryzykuję i postaram się wykazać, że planowane starzenie miewa również swoje dobre strony.
Cena trwałości
Zacznijmy od faktów. Planowane starzenie produktów nie jest mitem, miejską legendą czy opowieścią, którą w atmosferze niebywałej sensacji snują poszukiwacze spisków. Planowane starzenie produktów jest faktem, choć nie zawsze ma miejsce tam, gdzie się je rzekomo dostrzega i piętnuje.
Historia żarówkowego kartelu, stworzonego przez firmy Philips, Osram i General Electric, jest powszechnie znana i nieźle udokumentowana. Sednem ich porozumienia było wyprodukowanie takich żarówek, by wytrzymywały nie więcej niż 1000 godzin świecenia, po czym trzeba było je wymieniać, zapewniając stałe zyski producentom.
Do tego miejsca historia wydaje się oczywista: źli producenci psują dobry produkt, byle niczym Sknerus McKwacz nurzać się w basenie ze złotymi monetami. Prawda? No właśnie… nie do końca. Już wyjaśniam dlaczego.
Mogłoby się wydawać, że żarówka – ta starego typu, z żarnikiem, której Unia Europejska wypowiedziała wojnę – to najbardziej banalny przedmiot, jaki można sobie wyobrazić. Współcześnie to prawda, ale 100 lat temu żarówka była cudem technologii.
Nie bez powodu biedny Edison metodą prób i błędów testował setki czy tysiące żarników, nie bez powodu laboratoria pełne mądrych głów kombinowały, co robić, byle tylko przedłużyć żywotność tego źródła światła. Skutek tego był taki, że wczesne żarówki miały wiele wspólnego ze starymi płytami CD-R – były prawie niezniszczalne. I cholernie drogie.
Patrząc na sprawę z tej perspektywy, spisek żarówkowy przestaje być wcieleniem zła. Fakt, producenci obniżyli jakość swoich wyrobów. Ale razem z nią obniżyli również cenę, sprawiając, że żarówki przestały być towarem luksusowym i stały się powszechnie dostępne.
Nie mnie oceniać, czy był to dobry układ – zwracam jednak uwagę na to, że sytuacja wcale nie była tak oczywista, jak wydaje się rzeszom dziennikarzy i blogerów, dla których spisek żarówkowy to jedynie kwintesencja pazerności i konsumpcjonizmu.
Koszty starych technologii
Cena to jednak nie wszystko. Zapewne każdy z nas zna z rodzinnych opowiadań albo własnego doświadczenia różne urządzenia, które mimo kilkudziesięciu lat nadal bezproblemowo działały. Sam dobrze pamiętam pralkę, którą moi rodzicie – ludzie praktyczni i dość odporni na urok technologicznych nowinek – trzymali w domu w imię zasady „jeśli działa, to po co wyrzucać”.
Model Polar Superautomat 663 Bio mimo kilkudziesięciu lat uparcie nie chciał wyzionąć ducha i choć zdarzały się drobne awarie, to ich usunięcie zajmowało fachowcowi pół godziny i kosztowało grosze. Tak, to właśnie była ta pralka ideał, do której w niezliczonych artykułach wzdychają wielbiciele niezniszczalnego sprzętu z czasów Gierka.
Gdy pralka – ciągle sprawna – z niemałym wysiłkiem z mojej strony wylądowała w końcu na śmietniku historii i została zastąpiona nowoczesnym modelem, nagle okazało się, że pranie nie musi oznaczać łomotu i wycia silnika, pochłania mniej wody i prądu, a na dodatek zamiast wyciągać – jak ze starej pralki – wilgotne ubrania, można wyciągać suche i gotowe do założenia.
Rozumiem, że dla radykalnych wrogów konsumpcjonizmu coś takiego może być zbrodnią, ale ten drobny przykład wskazuje, że sprzęt działający całą wieczność może być raczej udręką niż obiektem zachwytu. Tę kwestię pomijają niemal wszyscy medialni eksperci. Zachwycając się trwałością starych urządzeń, pomijają zazwyczaj komfort i koszty ich eksploatacji.
Nostalgia czy użyteczność?
Kolejnym typowym przykładem planowanego starzenia produktów są telefony. O tym, jak wytrzymała jest Nokia 3310 i jak niewiele dzieli ją od iPhone’a, wiemy albo z własnego doświadczenia, albo z szyderczych porównań, których pełno było niegdyś w Sieci. Tylko czy naprawdę współczesne telefony są takie złe?
W swojej szufladzie trzymam Ericssona R380W. To bardzo stary telefon – zadebiutował na rynku w 2000 roku. O ile mnie pamięć nie myli, był razem z takimi cudami techniki, jak Nokia Communicator i Motorola Accompli, jednym z pierwszych smartfonów, jakie w ogóle wyprodukowano. Działał na platformie EPOC, która później stała się Symbianem, miał solidną, metalową obudowę (nie blaszaną, tylko metalowy odlew) i był obsługiwany rysikiem.
Najlepsze jest to, że telefon działa do tej pory - ma tylko trochę wytarty od długiej eksploatacji ekran i jest poobijany, ale akumulator wciąż zapewnia dobę pracy. Ale wiecie co? Nie chciałbym, by współcześnie był moim podstawowym telefonem. Jest ciężki i jak na dzisiejsze standardy niewiele potrafi - trzymam go przez sentyment, ale z użytkowego punktu widzenia jego miejsce już od dawna jest na śmietniku.
A teraz spójrzcie na swoje telefony. Nie twierdzę, że każdy z nas ma najnowszy model. Ale przypuszczam, że nie będę daleki od prawdy, sądząc, że większość z nich ma nie więcej niż 2 lata. I prawdopodobnie nie wytrzyma wiele dłużej, niż przewiduje gwarancja. Tylko czy naprawdę to problem?
Z reguły wraz z upływem gwarancji wymieniamy telefon na nowszy model. Z punktu widzenia producenta głupotą byłoby projektowanie go tak, by wytrzymał wieczność. Spisek? Nie, po prostu racjonalne podejście do tematu, dzięki któremu my - klienci - możemy kupić tańsze telefony.
Trudniejsze w naprawie, ale bezpieczniejsze
Czas na kolejną, bardzo kontrowersyjną kwestię – samochody. Nie trzeba być znawcą tematu, by wiedzieć, że zgodnie z obiegową opinią najlepsze modele to Mercedes W124 i spora grupa modeli różnych marek wyprodukowanych do 1995 roku.
I jak głoszą internetowi "eksperci": te, które powstały później, to… szkoda gadać. Zrobione byle jak, z papieru zamiast blachy, z milionem elementów, które tylko czekają na koniec gwarancji i podzespołami rozmieszczonymi tak, że nie sposób do nich dotrzeć bez rozebrania auta na części pierwsze. Tylko czy na pewno jest to spisek producentów (co całkiem sensownie wykazuje np. ten artykuł), liczących na krociowe zyski z serwisu (po)gwarancyjnego i sprzedaży części?
A może jednak jest to cena za coś, czego na co dzień nie doceniamy? I nie mówię tu nawet o ogromnym postępie, jaki dokonał się w zakresie ekologii, ale o czymś tak subtelnym jak nasze bezpieczeństwo.
Kto wie, może ta utrudniająca naprawę konstrukcja i ten przysłowiowy problem z wymianą głupiej żarówki to nie spisek producentów, ale opracowane za grube miliardy technologie, dzięki którym podczas groźnie wyglądającego wypadku zamiast zmiażdżenia będziemy tylko trochę potłuczeni? Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce (dla niecierpliwych – akcja od 5:00):
Dwie strony medalu
Bo choć zarabiają na nim producenci, to w wielu przypadkach korzystają z niego wszyscy – a zatem również my, konsumenci. A planowane starzenie produktów wcale nie jest tak jednoznacznie złe, jak przedstawiają to różne media. Nie twierdzę, że mam w tej kwestii wyłączność na słuszność. Ale jeśli błądzę, wyprowadźcie mnie, proszę, z błędu.