Strach przed sztucznym wilkiem. Czy czeka nas życie w państwie policyjnym?
Co pokazała tak naprawdę afera PRISM? Czy ograniczenie wolności może służyć dobrym celom? Boimy się tego... a może tylko własnego strachu?
26.08.2013 | aktual.: 13.01.2022 10:49
Co pokazała tak naprawdę afera PRISM? Czy ograniczenie wolności może służyć dobrym celom? Boimy się tego... a może tylko własnego strachu?
Rok 2013 upływa pod znakiem powracających informacji o interwencji rozmaitych zewnętrznych sił na bezpieczne terytorium pojedynczego obywatela: cień Wielkiego Brata powrócił wraz z doniesieniami o systemie PRISM (co malowniczo podsumowały wyniki sprzedaży „Roku 1984” Orwella, które poszybowały w górę po ujawnieniu rewelacji dotyczących NSA).
Reakcje po tych doniesieniach i trwająca do dzisiaj dyskusja w mediach odnawiają stare napięcia między swobodą a bezpieczeństwem, a komentatorzy podzielili się z grubsza na dwa obozy – pierwsi uspokajają, że dostęp do informacji jest niezbędny dla bezpieczeństwa kraju i że „wszystko jest pod kontrolą”(jakkolwiek dwuznacznie to nie brzmi), drudzy natomiast ostrzegają: to tylko początek i wkrótce może się okazać, że nasza rzeczywistość nie różni się od filmu „Życie na podsłuchu”.
Strach się bać
Czasy, w których żyjemy, są znakomitym środowiskiem dla hodowania lęków. Jak zaledwie rok temu donosił „New York Magazine”, farmaceutycznym przebojem nie są już antydepresanty, tylko leki przeciwlękowe właśnie.
Dziesięć lat temu w samych Stanach Zjednoczonych prawie 20 mln osób zmagało się z zaburzeniami tej natury – obecnie liczba ta się podwoiła. Niektórym jest to bardzo na rękę: podsycanie strachów opłaca się koncernom farmaceutycznym, opłaca się mediom i światu reklamy (czego dowodem jest popularność tzw. shockvertisingu), a wreszcie wszelkiego rodzaju władzy.
Hermann Göring przekonywał, że nic nie zachęca ludzi do posłuszeństwa tak, jak wmówienie im, że są w zagrożeniu. Propagandowe „sztuczne wilki” mają długą historię i są stosowane przez wszelkie ustroje polityczne. Dość wspomnieć o szafowaniu groźbami ze strony imperialistycznej/czerwonej zarazy, zależnie od tego, po której stronie żelaznej kurtyny zdarzyło nam się znaleźć.
Zdaniem niektórych zagrożenie terroryzmem, przed którym obrona ma usprawiedliwiać kontrolowanie korespondencji i aktywności internetowej obywateli, należy do tej samej kategorii.
Od czasu do czasu pojawia się news o osobie aresztowanej przez pomyłkę na skutek niefortunnego tweeta (jak w przypadku pechowego nastolatka, który tak podekscytował się nadchodzącym koncertem Pink, że zamieścił na Twitterze wiadomość ze słowem „bomba”). Takie historie pozostawiają odbiorcę nieufnym wobec systemów opartych na algorytmach, które - nawet jeśli stosowane w dobrej wierze - celują na oślep. W końcu zamachom w Bostonie czy tragedii w Sandy Hook nie udało się zapobiec, za to zatrzymano sporo żartownisiów czy ludzi, którzy w mediach społecznościowych dawali upust chwilowej złości.
Zasada ograniczonego zaufania
Ponadto państwo, które dyskretnie podgląda czy nadzoruje obywatela, nie jest idealne, ale dopóki nie idą za tym konsekwencje w postaci prześladowań, nie można jeszcze nazwać go państwem policyjnym czy represyjnym; te ostatnie istnieją, a ich przywódcy zrywają boki, słysząc o jakichkolwiek prawach obywatela.
Bill Keller, publicysta „New York Timesa”, twierdzi, że pewna doza kontroli przy jednoczesnym zaufaniu obywateli wobec władz jest nieunikniona, aby państwo działało sprawnie. Jednocześnie zachęca przytomnie do tego, aby być świadomym, gdzie stawiamy granice, ponieważ „społeczeństwo jest powoli wdrażane do warunków coraz silniejszej inwigilacji”.
Publicysta przytacza przykłady, które przez wielu są akceptowane bezrefleksyjnie: korzystanie z badań DNA w śledztwach, rozpowszechniony monitoring w miastach. W definicji służą dobru obywateli i rzadko bywają przez nich kwestionowane, jednak łatwo wyobrazić sobie scenariusz, w którym stają się narzędziami opresji, gdyż im więcej informacji o sobie udostępniamy, tym większe może być prawdopodobieństwo, że zostaną wykorzystane w złym celu.
Jaki może być to cel? Przykładem niech będzie niedawna deklaracja władz Nowego Jorku po zainstalowaniu nowego systemu monitoringu. Zapobiegawczo ogłoszono, że nie będzie on służył inwigilacji żadnej konkretnej grupy społecznej, etnicznej czy wyznaniowej. Takie obawy, przywodzące na myśl najbardziej ponure karty historii XX wieku, narastają bowiem wraz z coraz silniejszą ingerencją technologii w nasze życie.
Dlatego pytanie, które warto nieustannie sobie zadawać, brzmi: kto będzie strzec naszych stróżów?