Czy warto usiąść na TRON-ie?
Ci szczęśliwcy, którzy śledzą nas na Facebooku, wiedzą, że w weekend sylwestrowy byłem w kinie na "TRON: Dziedzictwo". Poczułem się na seansie jak małe dziecko... trochę upośledzone społecznie, ale jednak dziecko. Czy warto usiąść na Tronie za własne, ciężko zarobione pieniądze?
03.01.2011 | aktual.: 14.01.2022 14:18
Ci szczęśliwcy, którzy śledzą nas na Facebooku, wiedzą, że w weekend sylwestrowy byłem w kinie na "TRON: Dziedzictwo". Poczułem się na seansie jak małe dziecko... trochę upośledzone społecznie, ale jednak dziecko. Czy warto usiąść na Tronie za własne, ciężko zarobione pieniądze?
Mrówki w spodniach GRRRacza
O filmie piszę na GRRR, bo to seans, podczas którego niejeden GRRRacz będzie miał dziwne uczucie swędzenia w spodniach. Trudno nie podniecić się na filmie, w którym główny bohater przenosi się do świata gry i zarywa wirtualne lasencje prymitywnymi tekstami i wygibasami na świecącym motorze.
Pierwszy "TRON" z 1982 był nowością pod względem efektów specjalnych, ale i podejścia do gier wideo. W tamtych czasach jaranie się wirtualnymi światami było na topie. "TRON" wszedł do kin w 1982, "Gry wojenne" w 1983, "Kosiarz umysłów" w 1992... Ludzie mieli ochotę na wirtualne harce w oprawie bardziej rozwiniętej niż Atari czy Commodore 64.
1982 - Tron - Trailer
Wizja przeniesienia w wirtualny świat była nęcąca. Dzisiaj ten efekt nie jest już tak silny, bo gry mamy w komórkach, wirtualne światy na każdym kroku, a efekty komputerowe nawet w prognozach pogody. Dlatego też nowe Tronisko nie robi aż takiego wrażenia jak kiedyś. A może po prostu jestem już za stary? Na pierwszy film jarałem się jak dziecko, bo byłem dzieckiem. "TRON: Legacy" tylko sprawia, że czuję się młodziej. Lat mi fizycznie jednak nie odejmuje.
Świecąca masakra efektem specjalnym
W filmie fajne jest to, że jakkolwiek byłby kretyński (a głupi jest bardzo), to wygląda tak dobrze, że takie banały, jak fabuła czy niespodziewane zwroty akcji, nie mają większego znaczenia. I bardzo dobrze, bo ani jednego, ani drugiego na seansie nie uświadczycie.
Cała ta zabawa z ganianiem po wirtualnym świecie jest tylko pretekstem do tego, by pokazać, na co stać dzisiejszych speców od efektów wizualnych. Filmik wygląda jakby wylano na niego miliard litrów czarnej farby, poczekano, aż zaschnie, a następnie wylano kolejny miliard farby fluorescencyjnej.
Na uwagę zasługuje tu też cyfrowo odpicowany Jeff Bridges, którego młodsza wersja wygląda jak po tygodniowej sesji liftingowej w najlepszych spa w Hollywood.
Starsza wersja powtarza za to co pięć minut "Yes man" albo "Radicul man" i sądzę, że nie dlatego, by przypomnieć dialogi z pierwszej części, ale by pokazać, że koleś ma kryzys wieku średniego. Kretyńskie "one linery" są w ogóle motywem przewodnim tego filmu.
Główny bohater po zdigitalizowaniu nie umie zamknąć mordy nawet na dwie minuty i w scenach walki, kiedy powinien siedzieć cicho i prężyć mięśnie, gada do siebie, jakby nad ramieniem latała mu jakaś chrzaniona wróżka. Tyle że to nie jest "Piotruś Pan" i wygląda to tak, jakby twórcy uważali widzów za skończonych debili.
Zresztą chyba mają trochę racji, bo człowiek głupieje wraz z kolejnymi minutami seansu Na początku cieszy się, że jego kultowy film z dzieciństwa doczekał się takiej przypakowanej kontynuacji, a po pół godziny ma już tylko radochę, widząc prężące się w świecących strojach Olivię Wilde i Beau Garrett.
Drugi raz do kina nie pójdę, bo jednak szanuję zawartość mojego portfela, ale z chęcią obejrzę to jeszcze raz na Blu-ray, podkręcając mocno jasność telewizora HD.
Nowy król na tronie?
Nowego króla nie ma. "TRON: Dziedzictwo" jest ładny i... tyle. Film sprawia, że czujesz się podczas seansu jak małe dziecko, tylko że delikatnie upośledzone społecznie. Inaczej się tego po prostu nie da przetrawić. Fabuła jest tu na poziomie Teletubisiów, a potencjał w zasadzie paskudnie zmarnowano. Historyjka jest zbyt płytka, by mogła utopić widza we własnym ślinotoku. Ale wszystko się tutaj tak bardzo się świeci i jest tak odpicowane wizualnie, że z braków zdajemy sobie sprawę dopiero po wyjściu z kina.
3D? Jakie 3D?!
A w ogóle najlepsza w całym filmie jest muza Daft Punka. Dla niej warto zapłacić 25 zł za bilet.
PS Gdyby naszła Was ochota, by zagrać w grę na podstawie nowego filmu, to się powstrzymajcie. Już dość, że dacie zarobić producentowi, idąc do kina. Gra nie jest warta kolejnej złotówki zarobionej w pocie czoła w fabryce azbestu.