Jacek Piekara - „Boję się Marsjan nawet gdy przynoszą dary”
Kiedy Marsjanie wylądowali w Sunnydale, każdy z nas, jego mieszkańców, dostał od nich prezent. “To będzie najważniejsza rzecz w waszym życiu”, powiedzieli. “Coś co odmieni je raz na zawsze”, dodali. A potem odlecieli nie wyjaśniając niczego więcej. Nie pojawili się nigdzie indziej na Ziemi, zniknęli tak jakby ich nigdy nie było. Oni i ich różowe statki kosmiczne kształtem przypominające ostrosłup i stożek oplatające się wokół czegoś czego ścian ani kątów nikt nie był w stanie prawidłowo policzyć. Niektórzy z mieszkańców Sunnydale chętnie opowiadali o swoim prezencie.
10.10.2014 13:49
Johnny Krawaciarz dostał srebrną Corvettę rocznik 1963 z ośmiocylindrowym silnikiem huczącym niczym motory startującego bombowca i produkującym tyle spalin, że spowijały sinymi kłębami wąską ulicę, przy której mieszkał. Do Pięknej Emilki, która zawsze marzyła o tym, by wyrwać się z “tej parszywej dziury”, napisał poważny agent i zaproponował jej kontrakt w modelingu i zaliczkę tak wysoką, że jej matka musiałaby smażyć hamburgery w przydrożnym barze przez kilka następnych lat, żeby na nią zarobić. Mały Timmy dostał niewielką żółtą tabletkę, która w ciągu jednego wieczora uleczyła jego matkę z zaawansowanego stadium stwardnienia rozsianego, a matka Małego Timmiego dostała zestaw do makijażu po użyciu którego odmłodniała o dobre piętnaście lat. I zaczęła wyglądać tak ładnie i tak seksownie, że gdyby nie fakt, iż interesują mnie raczej młodsze kobiety, to kto wie, czy bym się nią nie zajął. Oczywiście wszyscy ci ludzie, których wymieniłem nie widzieli żadnego powodu, by ukrywać jakie dostali podarunki. Wręcz przeciwnie. Chlubili się nimi i opowiadali o nich każdemu kto chciał słuchać i niestety również każdemu kto słuchać wcale nie chciał.
Jednak niektórzy z nas o swoich prezentach mówili dużo, dużo mniej chętnie. Pytania zbywali machnięciem ręki i słowami “nic szczególnego” popartymi lekceważącym prychnięciem. Pan Avery, dyrektor liceum, znalazł inny sposób. Spod nastroszonych brwi wpatrywał się w pytającego niezwykle surowym wzrokiem, po czym odpowiadał z powagą w głosie: “proszę wybaczyć, ale to jest bardzo osobisty podarunek”. I w końcu przestano go męczyć, bo po co nalegać, skoro odpowiedź zawsze była taka sama? Z kolei Toby Skunks twierdził, że niczego nie dostał, mimo iż wszyscy wiedzieli, że łże jak pies. Bowiem kilka osób doskonale zauważyło, że niósł paczuszkę zawiniętą w charakterystyczny różowy, bardzo błyszczący papier, w który Marsjanie pakowali mniejsze prezenty. Kilku chłopaków było nawet tak ciekawych, że po wypiciu paru piw przeszukali ruderę, w której mieszkał Toby, ale nie znaleźli niczego wyjątkowego ani niczego ciekawego i jedynym efektem było to, że ubrania i włosy przesiąknęły im smrodem gnijących resztek jedzenia, skwaśniałego piwa oraz rzygowin. Bobby Martinez mówił potem, że na długo zapamięta syf, jaki zobaczyli i przez jaki musieli się przedrzeć, by przeszukać dwa pokoje zajmowane przez Skunksa. Zresztą kto wie, może Bobby i jego kumple natknęli się na prezent od Marsjan, ale po prostu nie domyślili się że to właśnie on, gdyż wyglądał tak zwyczajnie? Przecież Elza McClusky znalazła w paczce mikser. Najzwyklejszy tani mikser z napisem “Made in PRCh”. W którym, dokładnie tak jak w tanim mikserze z napisem “Made in PRCh”, natychmiast spalił się silnik. Więc pewnie Toby Skunks dostał właśnie coś w tym stylu…
Niestety nieszczęśliwie należałem do osób, które nie miały się czym chwalić. Powiem więcej: o chwaleniu się nie mogło być w moim wypadku w ogóle mowy. Może gdybym miał nieco mniej poważne usposobienie, więcej luzu i potrafił śmiać się z samego siebie, to ten prezent wydałby mi się atrakcyjny. Oczywiście nie jako przedmiot, którego gotów byłbym używać (co to to nie!), ale jako pretekst do dosyć odważnych żartów. Pewnie na początku trochę by się ze mnie podśmiewano, ale tak to jest, że jeśli umiesz śmiać się z samego siebie, to ludzie w pewnym momencie nie śmieją się już z ciebie, ale razem z tobą. Ja jednak nie należałem do osób tak społecznie utalentowanych. Zawsze byłem raczej poważny i raczej nieśmiały, więc wizja znajomych oraz sąsiadów komentujących głośno fakt, że dostałem taki właśnie, a nie inny podarunek, budziła wręcz moje przerażenie i powodowała, iż oblewałem się najprawdziwszym rumieńcem. A co takiego dostałem? No cóż, wyjawię wam ten sekret, chociaż nawet pisząc te słowa czuję jak zaczynają mnie piec policzki. Bowiem kiedy z głośno i szybko bijącym sercem zerwałem z paczki różowy, szeleszczący i błyszczący papier, kiedy otworzyłem pudełko z różowego plastiku wtedy moim oczom ukazał się ten przedmiot. Ha, zdumiałem się tak bardzo jak tylko może się zdumieć człowiek, który najpierw usłyszał, że dostanie coś co odmieni jego życie, a potem znalazł gumowego banana z logiem nic nie mówiącej mu firmy DILDO.
Prezent od Marsjan był dla mnie szokiem, niemiłą niespodzianką, przykrym zaskoczeniem… Jakichkolwiek słów bym nie użył, nie są one w stanie oddać zawodu, który mnie spotkał. Całe szczęście, że zdecydowałem się odpakować podarunek, kiedy byłem sam w domu, chociaż wiedziałem, że w naszym mieście trafiali się ludzie, którzy urządzali, jak to nazywali, “przyjęcia podarunkowe”. Zresztą zwykle nic dobrego z tych publicznych pokazów nie wynikało… Ale wracajmy do mnie i moich spraw. Czego oczekiwałem? Kiedy sięgam pamięcią do tamtego dnia przysiągłbym, że nie miałem żadnego konkretnego marzenia. Tak czasami się zdarza, że kiedy otwieracie prezent, kiedy rozplątujecie lub przecinacie sznurek bądź wstążkę, kiedy zdejmujecie papier i wreszcie kiedy unosicie wieko pudełka, to przez cały czas, przez cały ten długi czas, nie macie ani najmniejszego pojęcia co zostało ukryte w paczce, ani nie jesteście w stanie wyobrazić sobie cóż by to mogło być, ani nawet, w tym właśnie momencie!, nie jesteście w stanie powiedzieć o czym marzycie. I najczęściej ta chwila oczekiwania kończy się albo dramatycznym zawodem albo wręcz przeciwnie, euforycznym zachwytem, jeśli okazuje się, że ofiarodawca tak doskonale utrafił z prezentem, iż sami nie wymyślilibyście nic lepszego nawet jeśli bardzo byście się starali.
Niestety w moim wypadku o utrafieniu nie było mowy. Nie należę do osób pruderyjnych, nie uważam seksu i seksualnych gadżetów za obrzydliwy wymysł diabła, ale po prostu ta strona aktywności erotycznej zupełnie mnie nie interesuje. Owszem wiem, że seks analny nie jest wyłączną domeną homoseksualizmu, bo pamiętam jak Graham Masterton, redaktor “Penthousa”, radził czytelniczkom: “zaskocz swojego faceta i w czasie stosunku szybko wepchnij mu wibrator między pośladki”. Cóż mogę powiedzieć o takiej zachęcie? Tyle tylko, że ja z całą pewnością byłbym zaskoczony! Dodam: niemile zaskoczony. Zwłaszcza, że wibrator, jaki otrzymałem od Marsjan, mógłby śmiało ubiegać się o miano króla wibratorów. W porównaniu z innymi gadżetami był niczym Jorge “El Gigante” Gonzales w towarzystwie pozostałych wrestlerów.
Obejrzałem prezent bardzo dokładnie, gdyż w głębi serca liczyłem chyba na to, że wibrator służy jedynie zmyleniu mnie, odwróceniu uwagi, stworzeniu zamieszania, zaciemnieniu prawdziwego obrazu… A gdzieś tam kryje się prawdziwa wartość. Drogocenna, błyszcząca perełka skryta w małżowej skorupie… Dlatego, jak już wspomniałem, poddałem prezent wnikliwemu, uważnemu i spokojnemu badaniu. I nic. Nie znalazłem niczego dziwnego oraz zaskakującego poza, oczywiście, wymiarami. Przypomniałem sobie leciwą komedię z młodym Valem Kilmerem w roli głównej (moja mamunia mówiła, że Kilmer wyglądał wtedy niczym ciasteczko zawinięte w milion dolarów), który to Val Kilmer odnajduje, w więziennej celi przyjaciela, wielkie pudło z napisem “Anal Intruder”. Oglądając mój prezent czułem się jakbym grał w tym filmie. Anal Intruder? Ba! A może nawet Anal Panzerfaust? W jaki sposób, do diabła!, ten przedmiot mógł odmienić moje życie???
W końcu schowałem podarunek głęboko do szafy (ale nie za ściankę, za którą chowam specjalne rzeczy, tylko zwyczajnie: na dno, pomiędzy pudełka z butami) i chciałbym powiedzieć: zapomniałem o nim, ale oczywiście nie zapomniałem. Nad tak silnym rozczarowaniem nie można przejść do porządku dziennego, nie można po prostu wymazać go z pamięci i udawać, że nic się nie stało. Znaczy przepraszam: udawać można. Przynajmniej przed innymi. Bo w udawaniu byłem, nie chwaląc się, naprawdę dobry. Od zawsze. Śmiało mógłbym się nazwać mistrzem Sunnydale w sztuce mimikry.
Więc kiedy pytano mnie co dostałem od Marsjan, a pytano ciągle, bo mogło się zdawać, że zdanie: “hej, co dostałeś od Marsjan?” zastąpiło w naszym mieście “dzień dobry”, to wtedy tylko uśmiechałem się uprzejmie i pokazywałem ciężką i lśniącą wypolerowaną stalą, kulkę od łożyska. “Może kiedyś uratuje mi życie”, mówiłem i wzdychałem, by pokazać, że sam nie bardzo wierzę we własne słowa. Ale dzięki temu wyznaniu nieszczególnie się mną interesowano, bo po pierwsze w Sunnydale byli ludzie, którzy dostali znacznie bardziej intrygujące prezenty, po drugie w Sunnydale byli ludzie, którzy dostali prezenty wydające się jeszcze bardziej bezużyteczne od stalowej kulki wielkości paznokcia, po trzecie wreszcie w Sunnydale znacznie chętniej zajmowano się tymi, którzy nie chcieli o swoim prezencie mówić. A ja? Cóż, przecież byłem tylko szczerym i lekko zasmuconym chłopakiem, który nie wiedział, co myśleć o marsjańskim podarunku i miał nadzieję, że przyniesie mu on coś dobrego… Czemu miano by się mną interesować? Mimikra, ha! Wspominałem już wam o jej dobrodziejstwach?
Od wizyty Marsjan minęło osiemnaście dni, kiedy wracałem drogą przez park. Popołudnie powoli zamieniało się w wieczór, a skłębione chmury wyglądały niczym kremowo – szare smoki, które podpaliły niebo pod swoimi brzuchami i żeglują teraz w stronę nocy. Zobaczyłem, że na ławce, pod pięknym, rozrosłym tulipanowcem o liściach wielkości mojej dłoni, siedzi jasnowłosa dziewczyna. Poznałem ją pomimo, że ostatni raz widzieliśmy się jeszcze w szkole średniej. Poznałem ją pomimo, że wydoroślała i wypiękniała. Zawsze była ładna, ale teraz mogłaby śmiało podbić Hollywood. Chociaż… Jeśli wróciła tu, do Sunnydale, to oznaczało, że nie podbiła nie tylko Hollywood, ale nawet Phoenix. Nazywała się Buffy White. Buffy z Sunnydale. Łapiecie? Jej rodzicie mieli naprawdę oryginalne poczucie humoru. Ciekawe, czy ich uroczy żarcik bawił samą Buffy równie mocno jak jej rodziców? Jak już wspominałem, dawno nie miałem okazji widzieć panny White, bo zaraz po skończeniu szkoły średniej wyjechała z naszego miasteczka. I teraz, ku mojemu zdumieniu, zobaczyłem że jest to dziewczyna dokładnie, idealnie i perfekcyjnie w moim typie. Bo ja tak już mam, niestety albo na szczęście, zależy jak na to spojrzeć, że doceniam jeden typ urody i koniec. Interesują mnie tylko świeże, hoże blondynki ze sporym biustem i anielską buzią. Ot, jak nie przymierzając Drew Barrymore w pierwszych scenach “Krzyku”. Buffy White była perfekcyjna. Zgrabna, długonoga, ale jednocześnie milutko zaokrąglona. Miała wielkie, niebieskie oczy i zadarty nosek z jasnymi plamkami słonecznych piegów. A kiedy założyła nogę na nogę zobaczyłem, że ma pełne, krągłe łydki i cudowne przewężenie w pęcinach. Mój Boże, to była dziewczyna moich marzeń! Prawdziwa, rasowa klaczka wielkiej krwi! Miałem tylko nadzieję, że jest równie ognista, co rasowa. Może nawet trochę narowista, bo to zawsze podkręca doznania… Byłem jeszcze ciekaw jakiego typu ma głos. Bo tembr głosu również uważam za bardzo istotny. Nie znoszę głosów piskliwych i afektowanych, ale też zupełnie mi nie odpowiadają głosy twarde, tubalne lub ochrypłe. Powiedziałbym, że najbardziej lubię głos aksamitnie miękki oraz głęboki. Wyobrażam go sobie jak gęsty, złoty miód wylewający się z kamiennego dzbana. Cóż, mam poetycką naturę i poetycką wyobraźnię… Uśmiechnąłem się do własnych myśli. O tak, wyobraźni na pewno nigdy nie można było mi odmówić!
Wyszedłem na środek parkowej alejki i kiedy byłem kilkanaście kroków przed nią, zawołałem:
- Cześć Buffy!
Poderwała głowę i spojrzała w moją stronę. Musiała przymrużyć oczy, bo zachodzące słońce chowało się gdzieś pomiędzy moimi głową a ramieniem.
- Cześć – odparła ostrożnie.
Oho, po jednym słowie jeszcze nie byłem pewien, ale sądziłem, że jej głos również mi się spodoba. Stanąłem trzy kroki od niej i teraz mogła mi się już dobrze przyjrzeć, bo za plecami miałem drzewa, a nie słońce.
- Nie poznajesz mnie, prawda? – zapytałem z serdecznym uśmiechem chłopaka, który się nie przejmuje.
- A powinnam?
- Jestem Dex Stormen – uśmiechnąłem się jeszcze szerzej – siedzieliśmy koło siebie na biologii.
Widziałem, że nadal nic jej to nie mówi.
- Byłem przewodniczącym kółka szachowego – dodałem, a potem rozłożyłem ręce – no jasne, skąd masz wiedzieć? Nie byłaś dziewczyną, która zauważyłaby przewodniczącego kółka szachowego.
- Nie wyglądasz na szachistę… – nadal przyglądała mi się badawczo.
To prawda. Nie wyglądam na szachistę. Ale daję słowo, że w szkole średniej wyglądałem jak jeden z tego nieszczęsnego stada nerdów i geeków. Dzisiaj, podobne do dawnego mnie palanty o twarzach upstrzonych ropnymi krostami, grają w League of Legends. Za moich szkolnych czasów też grało się w gry komputerowe, ale ja zawsze wolałem szachy. Potem jednak zmieniłem i życie i siebie samego. Siłownia, basen, błękitne szkła kontaktowe, opalenizna, krótko, ale modnie obcięte włosy. Od kącika prawego oka w stronę skroni biegła mi jasna, delikatna blizna. Podobno nie szpeciła, lecz dodawała uroku. Przynajmniej tak właśnie powiedziała jedna z moich byłych dziewczyn, i to jeszcze przed wszystkim, a przecież tylko komplementy wypowiedziane “przed” tak naprawdę się liczą. Tak czy inaczej wiedziałem, że wyglądam całkiem fajnie. Może nie jak młody Brad Pitt, ale na pewno jak Jude Law (oczywiście z czasów zanim jeszcze dorobił się tej paskudnej łysinki).
Wyciągnąłem portfel z wewnętrznej kieszeni kurtki, otworzyłem go i z przegródki wyjąłem zdjęcie. Miałem na nim czternaście lat i pozowałem z mamunią na tle kwitnących kaktusów, a za naszymi plecami wznosił się masyw White Tank.
- Poznaję! – krzyknęła natychmiast, kiedy tylko zerknęła na zdjęcie.
Potem spojrzała na mnie dużo życzliwszym wzrokiem.
- O rany, ale się zmieniłeś! A to twoja mama? Też ją pamiętam. Bardzo ładna. Trochę podobna do Charlize Theron – dodała.
Sądzę, że jej życzliwość nie wynikała z faktu, że się zmieniłem, ale z tego, że nie okazałem się podrywaczem udającym szkolnego kolegę. Buffy była piękną dziewczyną mieszkającą w wielkim mieście i musiała się już przyzwyczaić do nieustających zaczepek. Zapewne przyzwyczaić do nich i znudzić nimi.
- Dawno przyjechałaś?
- Siadaj – klepnęła ławkę obok siebie – trzy tygodnie temu.
- A więc…
- A więc załapałam się – przerwała mi – Marsjanie przylecieli dwa dni po moim przyjeździe – westchnęła.
- Nawet nie pytam – uniosłem dłonie.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się bez wesołości. Miała śliczne, białe zęby. Białe bielą naturalnej kości, a nie porcelanowych koronek oślepiających niczym światło na śniegu.
- Żadna tajemnica.
Wyciągnęła dłoń i zatrzymała ją trzydzieści centymetrów od mojej twarzy.
- Lakier do paznokci?
- Pierścionek, osiołku – odparła i słowo “osiołku” zabrzmiało ciepło w jej ustach.
Teraz byłem pewien na sto procent. Oto dziewczyna dla mnie. Oto ta, dzięki której moje marzenia znowu się spełnią. Tak się ucieszyłem, że dopiero w ostatniej chwili skupiłem uwagę na pierścionku. Rzeczywiście nic szczególnego. Przejrzysty kamyczek w miedzianej oprawce.
- Rozumiem, że to nie brylant? – raczej stwierdziłem niż spytałem.
- Cyrkonia – położyła dłoń na kolanach.
Potem spojrzała na mnie.
- A ty? Możesz powiedzieć? Jak nie chcesz, to nie musisz, tak tylko pytam.
Była smutna więc postanowiłem poprawić jej humor. W końcu nie ma nic bardziej pocieszającego od faktu, że kogoś innego spotkało jeszcze większe
nieszczęście niż nas samych, prawda?
- Dostałem wibrator analny – powiedziałem i sam się zdziwiłem jak naturalnie zabrzmiało to wyznanie – taaaki – rozłożyłem ramiona niczym wędkarz pokazujący wielkość ostatniego połowu.
Wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Żartujesz sobie – rzekła wreszcie.
- Nie żartuję.
- Jesteś… jesteś…
- Nie, nie jestem, ani nie chcę być, ani nigdy nie miałem podobnych skłonności – wiedziałem jak miało brzmieć pytanie, więc mogłem na nie odpowiedzieć zanim skończyła – i to jest w tym wszystkim najdziwaczniejsze.
- O rany – powiedziała, a zdumienie w jej głosie było już tym razem wymieszane ze współczuciem.
Gawędziliśmy jeszcze chwilę, głównie o prezentach od Marsjan, jakie dostali ludzie, których znaliśmy. Wreszcie Buffy uniosła głowę i spojrzała w niebo, na którym po zachodzącym słońcu pozostał już tylko pas brudnej czerwieni.
- Naprawdę fajnie się z tobą siedzi i gada, ale muszę lecieć do domu – uśmiechnęła się promiennie – mama chyba myśli, że ciągle jestem uczennicą.
- Może miałabyś ochotę gdzieś wpaść? Na kawę? Na piwo? Na kieliszek el Serrano? – spytałem, bo nie chciałem kończyć tego wieczora.
- Szkoda, że nie spotkaliśmy się chociaż wczoraj – powiedziała i usłyszałem w jej głosie autentyczny żal – jutro o piątej rano mam autobus. Nie mogę, naprawdę. Ale jak przyjadę następnym razem, obiecuję, że ja cię zaproszę – wzięła mnie za rękę – może tak być?
- No to naprawdę szkoda, że dzisiaj nie jest wczoraj – odparłem spokojnie i miłym głosem pomimo, że po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz.
Boże, wszystko tak miało się skończyć? Dziewczyna, w której zakochałem się od pierwszego wejrzenia i z którą chciałem być do końca życia, miała właśnie wyjechać z Sunnydale?
- Odprowadzę cię – zaproponowałem – albo odwiozę, jeśli chcesz. Mam tu samochód, zaraz przy ulicy.
- O, to miło, bo mama nagadała mi jakiś strasznych rzeczy – machnęła dłonią, najwyraźniej nie przejęta ostrzeżeniami matki.
- Też mi się wydaje, że w Sunnydale nie jest tak bezpiecznie jak kiedyś – przyznałem – nawet szeryf ma nowego zastępcę i dwóch nowych funkcjonariuszy.
- Uwierz mi, że jak się mieszka w Los Angeles to żadne miejsce na ziemi nie jest straszne – odparła na poły poważnie na poły żartobliwie.
Nie byłem nigdy w Los Angeles, ale oczywiście nie uwierzyłem jej, bo naprawdę znam bardziej okropne miejsca niż Miasto Aniołów.
Po pięciu minutach byliśmy przy moim samochodzie. Uprzejmie otworzyłem drzwi przed Buffy, a kiedy usadowiła się w środku, delikatnie je zamknąłem. Widziałem, że pannie White podoba się, iż tak o nią dbam. Bycie dżentelmenem jest zawsze, czy może raczej niemal zawsze, pierwszym krokiem do sukcesu. Chyba, że dziewczyna bardzo spieszy się do domu i ma nadopiekuńczą matkę. Chyba, że następnego dnia musi opuścić miasto równo ze świtem. Tak, tak, wtedy szanse na miłość topnieją niczym śnieżna kula wrzucona do Wielkiego Kanionu. Ale zanim stopnieją może da się coś jeszcze zrobić? Może da się przezwyciężyć zły los?
Usiadłem na siedzeniu kierowcy i włączyłem silnik. Zanim wyjechałem na ulicę spojrzałem przez szybę po stronie Buffy.
- O rany, jaka wielka kukawka! – krzyknąłem.
Odwróciła się w ślad za moim wzrokiem, a wtedy otoczyłem jej szyję ramieniem i wbiłem igłę strzykawki w szyję.
Poznałem, że Buffy się budzi, kiedy zobaczyłem jak pod zamkniętymi powiekami poruszają się gałki oczne. Najwyraźniej odzyskiwała przytomność i bardzo się z tego cieszyłem, bo czekałem już naprawdę niecierpliwie na naszą rozmowę. Byłem podekscytowany i pełnen nadziei, gdyż panna White wydawała mi się nie tylko najładniejszą z moich dotychczasowych dziewcząt, ale również najsympatyczniejszą i najbardziej inteligentną.
Otworzyła oczy. Ponieważ miała czoło, ramiona i nogi skrępowane pasami, więc nie była w stanie podnieść się, czy usiąść. Ba, nie mogła nawet przekręcić głowy! Ale te wszystkie środki powziąłem dla jej własnego bezpieczeństwa. Pasy miały miękką, filcową wyściółkę i najprawdopodobniej nie zostawią na skórze panny White żadnego śladu, a co najwyżej taki sam ślad, jaki bezwiednie robi sobie większość z nas kiedy np. trzyma nogę założoną na nogę albo jaki powstaje na czole od ściągacza narciarskiej czapki. Wystarczy odczekać chwilę i taki ślad znika bez hem, hem, śladu…
Kiedy Buffy White poczuła, że nie jest w stanie swobodnie się poruszyć zaprzestała prób. Poruszyła tylko kilka razy palcami u dłoni zapewne po to, żeby sprawdzić, czy ma w rękach krążenie. Oczywiście miała, gdyż byłem bardzo ostrożny zakładając pasy. Nie zamierzałem jej przecież krzywdzić, przynajmniej dopóki byłem zakochany. Czy może lepiej mówiąc: dopóki miałem nadzieję na wielką, namiętną miłość, jaka nas połączy po kres życia. Tak, tak, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Oto było moje motto w miłości. Cóż, byłem po prostu staroświeckim chłopakiem z małego miasteczka i miałem zasady, których nie zamierzałem łamać.
- Zawsze marzyłam o tym, żeby być sławna – powiedziała spokojnym głosem – i obawiam się, że moje marzenie może się spełnić… Chociaż nie w ten sposób, w jaki myślałam – dodała.
Zainteresowała mnie i wyszedłem z mroku, tak aby stanąć w polu jej widzenia.
- Dzień dobry, Buffy.
- Dzień dobry, Dex – odparła i uśmiechnęła się.
Czemu nie zrobiła kariery w LA? Przecież była świetną aktorką. Ten uśmiech był tak miły i tak naturalny, że wydawało się, jakby właśnie spotkała dawno nie widzianego, a lubianego znajomego.
- Zabijesz mnie, Dex?
Żachnąłem się.
- Nigdy nie zabijam kogoś kogo kocham – odparłem i sam usłyszałem urazę w moim tonie, chociaż miała prawo zadać podobne pytanie i wcale nie miałem do niej pretensji, że je zadała – a w tobie jestem naprawdę, naprawdę zakochany – tym razem uśmiechnąłem się.
Uśmiechnąłem się, prawdę mówiąc nieśmiało i z zakłopotaniem, bo przecież nie jest łatwo mówić o miłości prosto w oczy komuś kogo tak słabo znamy i czyjej reakcji na tak intymne wyznanie nie jesteśmy pewni.
- Aha – powiedziała tylko, a potem zapytała – rozwiążesz mnie?
- Oczywiście. Będziesz miała pełną swobodę – obiecałem solennie i szczerze – przecież chcę, pragnę – poprawiłem się – żebyś mnie pokochała. A jak można kochać kogoś kto nas trzyma w niewoli? To byłoby jakieś… jakieś chore, nienormalne.
- Cieszę się, że tak uważasz.
Coraz bardziej mi się podobała. Spokojna i opanowana. Twarda i piękna niczym diament. Coraz bardziej gratulowałem sobie wyboru i tego, że odważyłem się ją zaprosić, pomimo niesprzyjających okoliczności.
- Chciałbym ci najpierw coś pokazać – rzekłem – pewien film, który pozwoli nam, jak sądzę, uniknąć w przyszłości nieporozumień, konfliktów, zadrażnień, czy jak byśmy inaczej nazwali stan, który doprowadziłby do zniszczenia mojego uczucia.
- Oczywiście, chętnie obejrzę ten film, jeśli uważasz, że to konieczne – odpowiedziała kiedy skończyłem zdanie.
Doskonale zauważyłem króciutką chwilkę milczenia, która zapanowała po moim ostatnim słowie, a przed jej pierwszym słowem. Wyraźnie czekała czy nie mam czegoś więcej do dodania, by nie wejść mi w słowo. Potrafiłem docenić tę uprzejmość, bo lubiłem ludzi dobrze wychowanych. Niektóre prymitywne natury sądzą, że dobre wychowanie jest oznaką słabości i byłem bardzo zadowolony, że Buffy nie należała do grona tych durniów.
- Uważam, że to konieczne – odparłem poważnie.
Byłem pewien, iż po obejrzeniu nagrania, słowo “chętnie” będzie jej przechodziło przez usta z dużo większym trudem. No ale cóż, musiała poznać reguły gry. Zawsze byłem przeciwnikiem twierdzenia mówiącego, że “nieznajomość prawa nie zwalnia od odpowiedzialności” i uważałem je za nieetyczne oraz niesprawiedliwe. Dlatego też Buffy miała zostać potraktowana etycznie oraz sprawiedliwie, gdyż wymagać czegokolwiek od drugiego człowieka można jedynie wtedy, kiedy się wyraźnie określi swoje oczekiwania.
Włożyłem płytę do odtwarzacza DVD. Telewizor błysnął, a Buffy zmrużyła oczy. Byłem pewien, że będzie doskonale widziała, gdyż ekran był tak umocowany, by leżąc w łóżku można wygodnie oglądać telewizję.
- Zostawię cię, żebyś czuła się swobodniej – powiedziałem i uśmiechnąłem się do niej serdecznie – pamiętaj: nie bierz do siebie tego, co zobaczysz, dobrze?
Wydawało mi się, że lekko pobladła, ale może to tylko migoczący ekran położył taki odblask na jej skórze.
Kiedy wróciłem po pół godzinie (film trwał dwadzieścia pięć minut, ale chciałem dać pannie Summers pięć minut na zastanowienie się nad jego treścią) Buffy była na pewno blada. Nie miałem wątpliwości, że tym razem jest to kolor skóry, a nie odblask światła. I wiedziałem, że nagranie musiało zrobić na niej duże wrażenie. Zobaczyłem, że z kącików ust dziewczyny ścieka strużka wymiocin, która rozlewa się w kałużę tuż przy głowie.
- Jezu, pobrudziłaś sobie włosy – powiedziałem z troską – zaraz cię puszczę do łazienki i umyjesz się, dobrze?
Mrugnęła tak jakby nagle straciła zdolność mowy i mogła komunikować się jedynie za pomocą ruchów powiek. Nie miałem jej za złe, że tak mocno przeżyła dopiero co obejrzany film. To tylko świadczyło o delikatności jej natury, a kobieta z moich marzeń powinna być zarówno silna, jak i delikatna.
- To co widziałaś wymaga komentarza – odezwałem się łagodnym tonem – ta dziewczyna zaatakowała mnie – dotknąłem opuszkiem palca blizny na policzku – o mało nie straciłem wtedy oka. Zrozumiałem wtedy, że nie jest przeznaczona dla mnie. Zrozumiałem, że popełniłem błąd zapraszając ją tutaj.
Zobaczyłem jak grdyka Buffy porusza się z wysiłkiem.
- Zaraz ci zrobię coś do picia, dobrze? – powiedziałem szybko – i zjemy kolację, jeśli masz ochotę albo pójdziesz spać, jeśli na przykład wolisz odpocząć.
- Ja nie popełnię błędu, Dexterze – rzekła zdumiewająco mocnym i pewnym siebie głosem.
- Wiem, ale wolałem cię uprzedzić. Naprawdę mi na tobie zależy…
- Ta dziewczyna… – grdyka Buffy znowu się poruszyła tak jakby dziewczyna musiała przełknąć gęsty kłąb waty – ta dziewczyna… była bardzo podobna do mnie.
- O nie! – zaprotestowałem gorąco – ty jesteś dużo ładniejsza! Ale cieszę się, że jesteś taka skromna i że tak mówisz – dodałem – to niezwykłe u takiej piękności. Ale dobra, już nie gadam – teatralnym gestem położyłem sobie dłoń na ustach – już cię rozpinam.
Rozpiąłem pasy na jej kostkach, nadgarstkach i pod kolanami, odpiąłem również pas który przytrzymywał głowę panny Summers. Przez chwilę jeszcze leżała nieruchomo, a potem ostrożnie się uniosła. Usiadła.
- Wszystko dobrze? – spytałem – nie kręci ci się w głowie?
- Chyba dobrze – odparła.
- Pomóc ci przejść do łazienki?
- Dziękuję. Dam sobie… – chciała na pewno powiedzieć “dam sobie radę”, ale urwała – słyszałeś? – zapytała nerwowo.
Od razu wiedziałem, że nie próbuje mnie zwieść. Rzeczywiście coś musiało ją zaniepokoić.
- Głos? Słyszałeś ten głos? O, matko, znowu!
- Ten środek dzięki któremu zasnęłaś, może powodować skutki uboczne – wyjaśniłem szybko – nie martw się, bo to niedługo minie. Na pewno.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
- Już wiem – powiedziała z jakąś niesamowitą i wręcz przerażającą pewnością siebie w głosie – już wiem co mam robić.
Potem zerknęła na swój pierścionek, ten tani miedziany pierścionek z cyrkonią, który był jej prezentem od Marsjan i…
Umarła. Po prostu umarła. Umarła na dobre, umarła na amen, umarła definitywnie. Potrafię odróżnić żywego człowieka od martwego, więc dobrze wiedziałem, że to już koniec. Koniec moich marzeń, nadziei oraz oczekiwań. Oczywiście Buffy nie zginęła od samego spojrzenia na kamyczek pierścionka, gdyż to byłoby zbyt fantastyczne i niewiarygodne. Spojrzała na ten kamyk, na jej twarzy zagościła jakaś dziwna satysfakcja, przypominająca zadowolenie gracza, który właśnie dostrzegł, że w następnym ruchu nieodwołalnie da mata swojemu przeciwnikowi. A potem wsadziła pierścionek do ust i zgryzła kamyk aż chrupnęło. No i to był właśnie koniec.
Sprawdziłem jej puls, dotknąłem szyi, potem przyłożyłem ucho do ust Buffy. Przyznam, że kiedy dotykałem jej warg, pomyślałem ze strachem, zmieszanym z nadzieją, że dziewczyna niespodziewanie poderwie głowę i wgryzie się w moje ucho. Ale nic takiego, oczywiście, nie nastąpiło. Buffy leżała niczym kawał martwego mięcha, bo w tej właśnie chwili była zaledwie tym: kawałem martwego mięcha. Chciałem się jednak dodatkowo upewnić, że nie żyje, więc przyłożyłem lusterko do jej ust (kiedy je odsunąłem, szklana powierzchnia nadal była czysta i lśniąca), a następnie osłuchałem stetoskopem jej klatkę piersiową. Przy okazji, w zasadzie przez przypadek, bo naprawdę nie to było mi w głowie, zobaczyłem biust mojej wybranki. Zobaczyłem i mało nie zapłakałem, gdyż był to tak cudowny biust. Duży, kształtny i jędrny, z pięknie wykształconymi sutkami otoczonymi ciemną obwódką. Kolor skóry jej piersi różnił się od koloru reszty ciała, gdyż był zauważalnie jaśniejszy. I to mi się również podobało, bowiem oznaczało, że panna Summers nosiła kostiumy kąpielowe, a nie paradowała topless. Urocza, skromna dziewczyna z Arizony, której nie zepsuł wielki świat… Ale teraz to już było naprawdę wszystko jedno. Nikt i nic nie przywróci mi słodkiej Buffy, która miała szansę, naprawdę ogromną szansę!, zostać moją narzeczoną. Zasłoniłem jej piersi koszulką i westchnąłem:
- Jak mogłaś mi to zrobić? – zapytałem i usłyszałem we własnym głosie gorycz oraz smutek – jak mogłaś mnie zostawić? Dlaczego nawet nie chciałaś spróbować? Dlaczego nie chciałaś dać nam szansy?!
W miarę jak wypowiadałem te słowa rósł we mnie gniew. Patrzyłem na jej zimną, nieruchomą, spokojną twarz i to zimno, to znieruchomienie oraz ten spokój dodatkowo mnie rozdrażniały. Poczułem, że serce uderza mi coraz szybciej, skronie pulsują, jakby ktoś od środka walił w nie szybko i boleśnie małymi młoteczkami, a w gardle rośnie suchy, chropowaty knebel. Już podniosłem pięść, już byłem gotów do uderzenia, kiedy nagle zrozumiałem absurdalną bezsensowność tego rodzaju przemocy. Oddychałem spokojnie przez chwilę, poczekałem aż młoteczki w skroniach z rytmu tuktuktuktuk przejdą na spokojniejszy tuk-tuk-tuk-tuk i opuściłem rękę. Rozluźniłem palce i wtedy zobaczyłem, iż wcześniej zacisnąłem pięści tak mocno, że paznokcie zostawiły mi sine wybroczyny na skórze wnętrz dłoni. Buffy odeszła i musiałem pogodzić się z tym faktem, niezależnie od tego, jak bardzo był bolesny i jak bardzo czułem się niesprawiedliwie oszukany. Teraz nie miałem już mocy ani by ją przekonać ani by ją ukarać ani by sprawić, żeby pożałowała swego postępowania. Tak, teraz mogłem się zatroszczyć zaledwie o sprawy techniczne. Tylko tu pojawił się, no cóż, problem. Nie przygotowałem się do tak szybkiego zakończenia naszej znajomości. Bynajmniej nie dlatego, że byłem niefrasobliwy. Co to to nie. Po prostu wcześniejsze przygotowanie sprzętu, umożliwiającego trwałe usunięcie ciała Buffy, uznałbym za postępowanie głęboko nieetyczne. Nie mogłem przecież z góry zakładać, iż między nami nie zaiskrzy, że nie narodzi się chemia, która następnie przekształci się w poważniejsze uczucie. Czułbym się naprawdę nie w porządku jedząc z Buffy romantyczne kolacje, czy całując się z nią przy blasku świec, kiedy jednocześnie wiedziałbym, że w piwnicy stoi beczka z ługiem sodowym przygotowana na wypadek, gdyby nasze uczucie jednak nie okazało się aż tak satysfakcjonujące, jak sądziłem na początku znajomości.
Usiadłem w fotelu i zacząłem zastanawiać się nad tym, co robić dalej. Myślałem, rozważałem różne koncepcje postępowania i jednocześnie przyglądałem się cudownemu, nieskazitelnemu ciału Buffy. Ze smutkiem podobnym do tego, z jakim koneser sztuki wpatruje się w muzealne arcydzieło, o którym wie, że nigdy przenigdy nie będzie do niego należeć. I wtedy doszedł do mnie sens słowa: nieskazitelne. Nieskazitelne, a więc pozbawione jakichkolwiek śladów, w tym śladów przemocy. Owszem na początku pobytu u mnie, dziewczyna miała na szyi maleńki znak po ukłuciu igłą, ale zdążył już zniknąć, bo po pierwsze igła była cienka, a po drugie umiałem robić zatrzyki. Poza tym byłem pewien, że koroner który zajmie się badaniem ciała, zwróci przede wszystkim uwagę na dwie rzeczy: zgryziony kamień pierścionka oraz ślady nieznanej, trującej substancji w ustach. I pod tym kątem poprowadzi badania, by w efekcie przekonać się, że dziewczyna została zabita z winy marsjańskiego prezentu.
- I to jest dobry, naprawdę dobry pomysł – przyznałem na głos sam przed sobą – gdybyś żyła, Buffy, byłabyś ze mnie dumna – dodałem spoglądając w jej martwą twarz.
Wszystko potoczyło się zgodnie z moimi planami, bez najmniejszych problemów. Nie pojawili się przypadkowi świadkowie, których obecność jest przecież obowiązkowa w każdym filmie sensacyjnym lub kryminalnym. Nikt nie przechodził akurat z psem, nikt nie zbierał butelek ani nie popijał wódki schowany w krzakach, żadna para nie całowała się w cieniu drzew, a żadne dziecko nie wracało do domu na rowerze… Było pusto, ciemno i cicho, a ja w tej pustce, ciszy i ciemności pożegnałem się z Buffy. Zostawiłem ją siedzącą, czy raczej półleżącą, na ławce tak schowanej za gałęziami płaczącej wierzby, iż można było sobie spokojnie wyobrazić, że dziewczyna cały wieczór przesiedziała niedostrzeżona przez nikogo spacerującego alejką.
Później wróciłem do domu. Mój nastrój z gniewnego, potem ponurego i posępnego, najpierw przemienił się w rozżalenie, by wreszcie przejść w smutne pogodzenie się z losem. Cóż, stało się jak miało się stać i najwyraźniej Buffy nie była mi pisana. Ale być może w tym na pozór dramatycznym wydarzeniu, jakim stała się jej śmierć, należało jednak poszukać pozytywów? Może panna Summers zginęła tylko dlatego, bym mógł poznać moją prawdziwą, wielką miłość? Może powinienem zdwoić wysiłki, by znaleźć wreszcie tę jedną, jedyną, z którą zwiążę życie? Posłuchałem chwilę muzyki, wypiłem kieliszek wina i poszedłem do sypialni. Długo nie mogłem zasnąć, gdyż ile razy zamknąłem oczy, pod powiekami pojawiała się twarz pięknej Buffy i jej urokliwy uśmiech. Mój Boże, chyba naprawdę byłem zakochany. Co gorsza, byłem zakochany w martwej dziewczynie! Na szczęście tak jesteśmy skonstruowani, my ludzie, że nawet największy dramat, jaki nas spotka nie jest w stanie spowodować, iż nie zaśniemy. Jasne, możemy przerwacać się z boku na bok, wzdychać, zmagać z myślami, popłakiwać w poduszkę i tak dalej i tak dalej. Ale w końcu sen przychodzi. Tak więc przyszedł i do mnie, a ku mojemu zdziwieniu spałem głęboko, smacznie i wcale nie śniłem o pannie Summers. Jednak gorzej było z przebudzeniem. Gorzej, gdyż przecież nikt nie lubi zostać obudzonym przez lufę strzelby boleśnie wbijającą się pomiędzy szyję a obojczyk. Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem, że nade mną stał szeryf i to on właśnie był właścicielem, posiadaczem oraz aktualnym użytkownikiem owej strzelby. Zamarłem i starałem się nie ruszyć nawet palcem, bo wiedziałem, że jeśli opuszek policjanta drgnie na spuście, to moja głowa upodobni się do dojrzałego arbuza zrzuconego na asfalt.
- Szeryfie… – zaszeptałem, starając się, aby ten szept zabrzmiał przyjacielsko, życzliwie i abym nawet ustami nie wykonywał gwałtownych ruchów.
- Dzień dobry, Dexterze – rzekł radosnym tonem i wyszczerzył się od ucha do ucha.
Początkowo zdumiała mnie ta wesołość, jednak potem zrozumiałem, iż szeryf spodziewał się, czy raczej miał nadzieję, że znalazł się właśnie w przedsionku wielkiej sławy, jaką przyniesie mu schwytanie seryjnego mordercy. I właśnie dlatego był w dobrym humorze… Oczywiście, kiedy znaleźli moje wszystkie schowki i wszystkie kryjące się w nich tajemnice, szeryf i tak został odsunięty od sprawy, ale to nastąpiło dużo później. Ten natomiast poranek zakończył się tak, że wychodziłem z domu z rękami skutymi na plecach, a na podwórku czekała już czereda dziennikarzy, fotoreporterów i kamerzystów. Pośrodku największego zbiegowiska stała moja śliczna panna Summers. Żywa, przejęta, z błyszczącymi oczami i falującą piersią. Ach, jakaż ona była piękna! Kiedy tylko zobaczyła, że wychodzę z domu, władczym gestem zatrzymała holującego mnie szeryfa i zbliżyła się do nas. Migawki aparatów dostały szału. Trzask rozlegał się zewsząd, a policjanci z trudem powstrzymywali napierających fotografów, bo każdy chciał przecież mieć najlepsze ujęcie Pięknej w towarzystwie Bestii.
- Dzień dobry, Dexterze – powiedziała, nieświadomie powtarzając słowa szeryfa, ale uśmiechnęła się równie szeroko co on. Tylko oczywiście z dużo większym wdziękiem – jesteś zdziwiony, że mnie widzisz?
- Strasznie się cieszę, że żyjesz – odparłem z przekonaniem – naprawdę: strasznie – nie mogłem oczywiście wyciągnąć ręki w jej stronę, a bardzo chciałem chociaż dotknąć jej ramienia, by upewnić się, iż jest żywą istotą z krwi i kości.
- Zawsze chciałam być sławna – rzekła – chyba dzięki Marsjanom mi się to udało. Hm? Prawda?
Pokiwałem głową i zaraz potem syknąłem z bólu, bo szeryf pociągnął mnie w stronę samochodu.
- Panno Summers! – zawołałem odwracając głowę – kocham panią! Czy zostanie pani moją żoną?
Oczywiście wygłupiałem się, bo to przecież nie była dobra chwila na oświadczyny, ale pomyślałem: a co tam, niech dziennikarze mają więcej do pisania. A i na pewno wskaźnik atrakcyjności Buffy dla gazet znacznie wtedy podskoczył, co mogło mnie tylko cieszyć, bo przecież życzyłem jej jak najlepiej.
W naszym stanie skazańców zabija się humanitarnie – zastrzykiem trucizny. Jednak egzekucja mi nie groziła. W zamian za pełną współpracę z prokuratorem skazano mnie na spędzenie reszty życia w więzieniu. Postawiłem tylko jeden warunek i postawiłem go kategorycznie: miałem zyskać prawo do trzymania w celi prezentu od Marsjan.
- Wibrator analny? – prokurator spojrzał na mnie bez zdziwienia i bez rozbawienia – zaręczam, że tam gdzie trafisz, wibrator analny będzie ostatnią potrzebną ci rzeczą.
Ale to był mój warunek i musieli się nie tylko zgodzić, lecz potwierdzić tę zgodę pisemnie. Bo przecież nie chodziło o wibrator analny. Wspominałem już wcześniej, że nie gustuję w tego rodzaju przyjemnościach, gdyż w głębi serca jestem delikatnym romantykiem, a nie perwersyjnym maniakiem seksualnym. Chodziło o to, iż to był prezent od Marsjan. Prezent, który miał zmienić moje życie. I liczyłem, że dzięki niemu coś się stanie, coś wielkiego i wspaniałego. Na przykład ucieknę z więzienia i zdobędę albo Buffy albo chociaż dziewczynę do niej podobną. Będę wolny i szczęśliwy. Zakochany.
Co prawda ostatnio dowiedziałem się o pewnych sprawach, które każą mi spoglądać w przyszłość z nieco większą ostrożnością i z dużo mniejszym optymizmem. Bo oto okazało się, że prezenty Marsjan nie dla wszystkich okazały się szczęśliwe. Johnny Krawaciarz uderzył z takim impetem swoją piękną, czerwonokrwistą Corvettą w betonowe słupy, że z wnętrza podobno wyciągano go łyżeczką. Kariera Pięknej Emilki w świecie modelingu skończyła się tak szybko jak się zaczęła, ale Emilka na tyle przyzwyczaiła się do życia wśród celebrytów, że została dziewczyną do towarzystwa. Może nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że matka Emilki otruła się tabletkami nasennymi, kiedy dowiedziała się jaką “karierę” robi córka. Ozdrowiona i upiększona matka Timmiego cisnęła w diabły zarówno Sunnydale, jak i swojego nudnego, nadopiekuńczego syna, sprzedała dom i wyjechała Bóg wie dokąd, zostawiając Timmiego najzupełniej literalnie na bruku.
Z drugiej jednak strony, tak sobie myślę i takie sobie zadaję pytanie, czy możemy za wszystkie nieszczęścia zrzucać winę na Marsjan i ich prezenty? Przecież Krawaciarz nie musiał rozpędzać Corvetty do prawie dwustu mil na godzinę, Emilka mogła wrócić do domu z zaoszczędzonymi pieniędzmi, a matka Timmiego mogła mieć choć odrobinę przyzwoitości i nie zostawiać syna bez domu i bez grosza. Może więc nieszczęścia, które ich spotkały nie są winą marsjańskich prezentów, a tego, że z powodu słabości charakteru lub złej woli nie potrafili tych prezentów wykorzystać?
Na szczęście, wszystko na to wskazuje, Buffy powiodło się całkiem nieźle. Przez długie tygodnie jej opowieści i zdjęcia nie schodziły z pierwszych stron gazet. Wygrała pewnie też nie tylko dzięki temu, że była główną bohaterką wydarzenia pod tytułem “niedoszła ofiara demaskuje seryjnego mordercę”, ale dzięki swej urodzie, inteligencji i urokowi. Została współautorką bestsellera, a jej zgryziony pierścionek osiągnął na Ebayu cenę prawie dwustu tysięcy dolarów, pomimo że nie znaleziono na nim nawet miligrama żadnej substancji chemicznej (a przecież coś musiało wprowadzić ją w stan letargu, którego nie odróżniłem od śmierci). A ja? Siedzę teraz naprzeciwko pudełka z wibratorem i wpatruję się w nie, tak jakby było bez mała krzewem gorejącym, który zaraz do mnie przemówi i przekaże mi objawione prawdy oraz wyjawi sekrety bytu. Pudełko jednak, jak to pudełko: milczy. Ale wiem, doskonale wiem, że coś się wydarzy w moim życiu. A fakt iż nie wiem co dokładnie, jest zarówno denerwujący, jak i rozkosznie ekscytujący.