Jest 2020 rok, a ja kupuję więcej kaset niż w latach 90.
"Co za hipster" - wiem, że tak pomyśleliście. Nie mam pretensji. Kilka lat temu myślałem o kasetowej modzie dokładnie to samo. Nic innego jak dziwaczny kaprys, byleby tylko się wyróżnić. Tymczasem te całe kasety w którymś momencie do drzwi kolekcjonera muzyki grzecznie zapukały, weszły, a potem zaczęły dopraszać kolegów i koleżanki. Wszystko za moją zgodą.
10.10.2020 | aktual.: 12.10.2020 14:22
Niespecjalnie chciałem dowierzać, gdy mniej więcej od roku 2010 zaczynały dochodzić informacje z sieci, że rynek kaset urósł, a to dwu-, a to pięciokrotnie. Oczywiście w przypadku gdy nagrywanych jest ich, dajmy na to, tysiąc rocznie, wzrost do tych dwóch czy pięciu tysięcy traktowany był przeze mnie bardziej w kategoriach żartu. Kaseta sama w sobie wydawała się żartem.
Nie bez powodu ten nośnik umarł na Zachodzie jeszcze w latach 90., a w biedniejszych wówczas krajach pokroju Polski agonia trwała o ładnych parę lat dłużej. A gdy i u nas całkowicie zniknęły ze sklepów, sprzedawano je jeszcze choćby na Białorusi. Kaseta była tanim i marnym substytutem jakości, jaką oferowały najpierw winyle i adaptery, a potem CD i odtwarzacze. Ale dzięki niskiej cenie i bajecznie prostemu sposobowi nagrywania muzyki z radio czy od znajomego, stały się u nas hitem.
Jak wypadają po latach? Równie średnio, co kiedyś. Do umiarkowanie dobrej jakości dźwięku dochodzi zmęczenie materiału przy dłuższym używaniu. Od wielokrotnego "katowania" hitów taśma stawała się coraz bardziej wytarta, a przeboje zaczynały brzmieć jak ich parodie grane przez chińskie zegary z melodyjką. A jednak. A jednak znalazło się dla nich miejsce, a te "tysiące" zaczęły iść w dziesiątki tysięcy. Wg tegorocznych danych do lipca 2020 sprzedano 65 tys. kaset, a do końca roku padnie 100 tys. Ale prawdziwa liczba, biorąca pod uwagę multum chałupniczych niemal wydawnictw, z pewnością byłaby o połowę wyższa.
Czemu tak się dzieje?
Credo kolekcjonera
Żeby zrozumieć ich fenomen, trzeba zacząć od zrozumienia podstawowej kwestii - tego, że niektórzy ludzie lubią kolekcjonować muzykę. Co w dobie totalnej dominacji streamingów i smartfonów przestaje być oczywiste. Po co kupować płytę, skoro za darmo usłyszymy ją na YouTubie czy Spotify? Po co zagracać sobie pokój plastikiem, jeśli za cenę jednej pizzy mamy miesięczny abonament i "całą muzykę świata", upraszczając?
Odpowiedzi można mnożyć. Dla jednych chodzi o jakość - bo uważają, że ich audiofilski sprzęt i drogie wydanie zagra ładniej od cyfrowego pliku. Dla innych to potrzeba fizycznego kontaktu ze sztuką. W końcu z jakiegoś powodu zwiedzamy muzea czy kościoły i nie rezygnujemy z tego dla wirtualnej wycieczki po zakładce Grafika w Google'u. Inni powiedzą, że wolą mieć muzykę na własność i odtworzyć ją w dowolnym momencie. Albo cieszy ich edytorska warstwa - drukowana okładka czy gruba książeczka, która opisuje historię zespołu, płyty, utworów.
Kto ma rację? Cóż, wszystkie odpowiedzi są poprawne. Każdy robi to z innego powodu, tak jak każdy ma różne muzyczne preferencje. A skoro już gromadzimy płyty, skoro często kolekcjonerzy dublują nagrania, by mieć różne wydania, by posiadać i wersję na CD, i na winylu, i tłoczenie amerykańskie, i japońskie, to czemu by nie włączyć do tego wyścigu kaset? W końcu ładnie prezentują się półce... Nie, od kiedy zacząłem zbierać, dobrze wiem, że nie chodzi tu wyłącznie o wygląd na półce.
Pozytywna tandeta
Kasetowy boom nie wziął się znikąd. Nakręcały go absolutnie niszowe oficyny, głównie związane ze sceną rockową czy punkową. W myśl zasady DYI ("do it yourself", czyli "zrób to sam"), studio nagraniowe można zrobić w garażu, a potem nie bawić się w fabryczne tłoczenia drogich płyt, tylko po kosztach wydać to na kasecie. Żeby pozostał ten tak ważny, tak ulotny dziś ślad twórczości.
Im dłużej się nad tym zastawiałem, tym bardziej nabierało to sensu. W końcu dziś, w 2020 roku, muzyki mamy zdecydowanie za dużo. Mało tego, są dziedziny, w których nowy materiał może powstawać z dnia na dzień. Elektronika? Wieczór przed komputerem czy syntezatorami może zaowocować kompletnym nagraniem. Jazz, rock, indie? Każdy koncert, nawet w piwnicy, to coś nowego. Każde jam-session z różnymi muzykami to nowa jakość. A jeśli za instrumentami stoją wprawni artyści, czemu nie podzielić się tą muzyką. Tylko jak? Wydać cyfrowy album i utopić się wśród miliona innych plików?
CD i winyl kojarzą się jednak z czymś drogim i bardziej wysmakowanym. Są w końcu "albumem", pełną wypowiedzią artystyczną. Zestawem dopieszczanych przez producenta utworów czy wyselekcjonowanym przez zespół nagraniem na żywo, które trafi na koncertowy album. Wyjątków znajdziemy wiele, ale gdy przyjrzymy się półkom w sklepach - coś w tym jest. Zwłaszcza dziś, w dobie odejścia od fizycznych wydań. Dookoła same Ważne Płyty - Pink Floydy i Zeppeliny, U2 i Metalliki.
Kaseta z miejsca startuje z innego pułapu, w czym pomagają jej dawne skojarzenia czy to z "dziadowskością", czy to przystępnością, czy taką "zwykłością", jaką było posiadanie połamanych pudełek w czasach podstawówki, ogólniaka, studiów czy wczesnej dorosłości. Zero pompy, ostrożnego traktowania w obawie przed zarysowaniami, delikatnym czyszczeniem kurzu. Wsadzasz ten nieporadny prostokąt, z głośnym kliknięciem wciskasz "Play" i działa. Idealny nośnik, by niczym się nie przejmować - także po tej artystycznej stronie.
Coś unikatowego
Do rynku kasetowego powoli zaczynają dobijać się giganci. Skoro branża zalicza wzrosty, czemu by nie spróbować? Z winylami w końcu się udało. A dziś na stronie Empiku można znaleźć specjalną, kasetową sekcję, gdzie obok mainstreamu znajdzie się i sporo alternatywy. Ale to zdecydowanie nie to, co mnie do kaset przyciągnęło. Zamiast kolejnego nośnika do odgrzewania kotletów, znalazłem tu przestrzeń na muzykę świeżą.
Najpierw do mieszkania ściągnąłem trochę kaset z rodzinnego domu. Później nieoczekiwanie pojawiła się nowa - ot była dodawana dla pierwszych klientów przy zakupie CD formacji T'ien Lai (m.in. Kuba Ziołek, laureat Paszportu Polityki za 2015 rok). Zespół wyjaśniał, że zamieścił tam muzykę, która nie jest już dostępna w sprzedaży i dorzuci dodatkowy utwór - dostępny tylko i wyłącznie tu. Zaintrygowało mnie to. CD i tak miałem kupić, a skoro mogłem otrzymać coś unikatowego - wybór był jasny.
Kolejna kaseta wpadła przy zakupach od nadmorskiego wydawnictwa Plaża Zachodnia. Kupiłem od nich parę płyt, ale spodobało mi się jeszcze jedna, tylko... nie było jej na CD. Dostępne było wyłącznie wydanie cyfrowe lub kasetowe z dodatkiem plików. I oba w tej samej cenie. Wybór był jasny - biorę "fizyka". Obmyśliłem do tego plan, że wygrzebię z piwnicy walkmana, będę chodził w jesienne dni i słuchał sobie tej tylko kasety. Bez rozpraszaczy, jakie oferuje nam smartfon i jego paleta płyt. Tylko ja, osiedlowe uliczki i elektroniczna muzyki od artysty z Kołobrzegu.
Szybko zorientowałem się, że to niejedyny album, który dostępny jest fizycznie tylko na kasecie. A skoro jest się kolekcjonerem, to każdy format będzie ciekawszy od nabywania plików. Zaczęło się odkrywanie kolejnych obszarów, gdzie muzyka jest piękna, ale dostępna wyłącznie na kasetach. Nie było wyboru.
Muzyczny dyktafon
Oprócz polskiej elektroniki, do domu zawitały także kojące, ambientowe nagrania ze Szwecji, które mi polecono. Również dostępne tylko na kasecie. Przestarzały, nieporadny format stał się moim sprzymierzeńcem w czasach COVID-19 i pracy z domu. Zamiast dumać o poranku, czego z przepastnej sieci sobie posłuchać, wybierałem losowo jedną z kilku kaset, znów guzik "Play" głośno kliknął i leci. Uspokaja. Przypomina mi, że w pokoju są jeszcze inne ważne rzeczy poza komputerem, przy którym pracuję.
Ale z czasem zacząłem dostrzegać, czym jest właściwie ta istota i magia kaset. To wcale nie słuchanie starych hitów w wersji "jak za dawnych czasów". To żadna nostalgia i sentyment (bo magia tych potrafi być toksyczna).
To po pierwsze pewna intymność. Złapanie muzyki chwili, może czasem niepotrzebnej. Czy każdy koncert zasługuje na osobną rejestrację i wydanie na CD? Nie. Ale kaseta, jak papier, to zniesie. Tak jak kiedyś nagrywano próby na kasetach, tak dziś łatwo potraktować ją jako muzyczny dyktafon. Nośnik, który służy do dokumentacji - żeby cenne nuty nie uciekły, żeby pozostał ślad. Nie machiny do wielkich, dopracowanych produkcji muzycznych.
To zapis dźwięków nienastawionych na poklask. Prezent od twórcy dla małego grona fanów, jego pamiętnik, którym zainteresują się tylko znajomi. To fizyczna więź między nami, tak bardzo spotęgowana w czasach pandemii. To w końcu coś o charakterze skrzyni ze skarbami. Limitowany nieraz do 50 czy 30 sztuk nakład sprawia, że stajemy się posiadaczami czegoś wyjątkowego. Nabywamy to z pełną świadomością, a nie w ramach masowego pędu czy promocji na zalegające w magazynach płyty.
Mamy 2020 rok i strasznie dużo na głowie. Pracę, która coraz śmielej wykracza poza ramy 8 godzin i biurko. Nieustanne promocje na wszystko, wszędzie i w każdej chwili. Mamy potok filmów do obejrzenia i muzyki do przesłuchania, chętnie podsuwane nam przez algorytmy propozycje i gotowe playlisty z przebojami. Mała, śmieszna kasetka to kropla w morzu, która pomaga się od tego odłączyć. Realny ślad w cyfrowej otchłani. Skarb, który ma tylko kilkadziesiąt osób z całego świata - i jak już włączymy, nie przełączymy w sekundę na cokolwiek, co nam przyszło do głowy.
I w końcu te czysto kasetowe wydawnictwa to najczystszy, niezakłócony przekaz artysty dla słuchaczy. Jeśli to przestało mieć dla nas znaczenie, to ja już wolę być tym hipsterem.
Wydawnictwa i artyści, których kasety były kluczowe dla tego tekstu: Astral Spirits, Plaża Zachodnia, Milieu L'Acéphale, Tomasz Bednarczyk/New Rome, SqrtSigil, Purlieu Records, Jurko Haltuu, Alpha Mound, Lamour Records Store, Raw Tonk Records, Danalogue x Sarathy.