Mobilność przyniosła kulturę recyklingu
Podobno lubimy tylko to, co znamy. Nawet jeśli wcześniej tak nie było, teraz jest na pewno. To skutek uboczny rozwoju rynku mobile.
Za tabletami nie przepadam (kurzy mi jeden się na półce), ale lubię komórki. Uważam je za jeden z najprzydatniejszych wynalazków XX wieku. Tylko że każdy kij ma dwa końce: nożem możesz pokroić banana albo kogoś zadźgać, a komórką wysłać SMS-a do narzeczonej albo zdetonować bombę. Jednym z efektów ubocznych korzystania z urządzeń mobilnych jest rozwój kultury recyklingu.
Producenci wszystkiego, a zwłaszcza komórek, idą w prostotę
Najpierw telefonem można było zrobić zdjęcie po wybraniu odpowiedniej opcji w menu. Potem pojawiła się możliwość pstryknięcia fotki jednym przyciskiem, co pozwoliło chwytać nagłe, niespodziewane sytuacje. Następnie doszła opcja wrzucenia zdjęcia na serwis społecznościowy. Teraz mamy Snapchat, który umożliwia wykonanie zdjęcia, opisanie go i wysłanie znajomym w ramach jednej prostej czynności. Innymi słowy: „szerowanie” jest łatwiejsze i szybsze niż kiedykolwiek, i napędza social media, czyli życie towarzyskie młodzieży i młodych dorosłych.
Z drugiej strony mamy kulturę memów, która przeszła drogę od demotywatorów i prostych komiksów do zestawu znanych obrazków, które powiela się z różnymi podpisami.
Tworzenie memów jeszcze parę lat temu było diabelnie pracochłonne – nawet jeśli korzystaliśmy z jakiegoś szablonu, trzeba było otworzyć go w programie graficznym, a potem ręcznie wrzucić na serwer. Dziś wybieramy obrazek, wpisujemy tekst, „OK”, udostępniamy. Proste – ze względu na komórki, za pomocą których Internet przegląda coraz większa część społeczeństwa.
Tylko co to właściwie oznacza dla popkultury?
Prostota nie jest zła, ale odnoszę wrażenie, że dążenie do niej i dostosowywanie wszystkiego pod mobile drastycznie spłyciło kulturę sieci. Powstaje tylko to, co już było, a „serwisy ze śmiesznymi obrazkami” (których bym nie lekceważył, bo to dzisiejszy odpowiednik galerii sztuki niezależnej) pełne są repostów lub starych obrazków z nowym podpisem.
Na swój sposób ciekawa jest ta forma sztuki: wykorzystywanie obrazu identyfikowanego powszechnie z konkretną emocją do spuentowania jakiejś anegdoty. Mimo wszystko wspiera ona twórcze lenistwo, wskutek czego bycie kreatywnym przestało się opłacać. Po co męczyć się godzinami, tworząc własną ilustrację czy komiks, skoro większy sukces odnoszą memy o podobnej puencie, ale stworzone w kilka sekund w generatorze?
Nawet jeśli jakiś ambitny autor wykona większą pracę i pokaże artystyczny kunszt, reakcja będzie taka sama, jak na wygenerowanego mema: popatrzymy przez sekundę, „hehe”, przewiniemy dalej. Ktoś może pokusi się na repost albo zakosi pomysł i wrzuci własnego, uproszczonego mema o bliźniaczej treści. I zyska większy zasięg, bo pokaże to, co już znane i lubiane, i czego spodziewają się odbiorcy.
Zalew „tanich” memów sprawił, że internauci przestali cenić treści o większej wartości. Przyzwyczailiśmy się do „pięciosekundowej rozrywki”. Patrząc na dowolny utwór, widzimy tylko całokształt, a nie detale, w które autor włożył mnóstwo pracy. Nic dziwnego, bo patrzymy na wszystko jak na mem masowej produkcji, a w takowym przecież nie ma detali, na które warto zwrócić uwagę.
Nie twierdzę, że to największy problem ludzkości
Nie zamierzam walczyć z tym zjawiskiem czy szczególnie go krytykować. To przecież naturalny wynik ewolucji technologicznej. Pojawienie się radia odciągnęło ludzi od słowa pisanego, telewizor odwrócił uwagę od radia, Internet od telewizji, a rynek mobilny od wszystkiego tego, co rozbudowane, treściwe i dopracowane. Twój mem składa się z dwóch równoważników zdania i zawiera trzy błędy ortograficzne? Nie szkodzi, wciąż masz szansę na pięciosekundowy rozgłos! Ziszcza się amerykański sen.
Oczywiście gdzieś tam funkcjonują sobie kółka maniaków doceniających nie tylko treść, ale i formę, ale to są nisze, a nie kultura popularna. Jednocześnie popkultura ma to do siebie, że jej poszczególne gałęzie są powiązane. Celebryci i poważani autorzy – jedynym słowem autorytety kultury popularnej, zwykle odcięte od technologicznych nowinek – próbują naśladować język Internetu. Powstał już przecież wysokobudżetowy film na podstawie mema.
Co będzie dalej? Wiem, strasznie dramatyczne pytanie. Ale lubię popkulturę – która wcale nie musi być papką – i niekoniecznie podoba mi się, dokąd prowadzi „stwitterowanie” przekazu.