Mortal Kombat: Raiden, Liu Kang, Kano i inni. Najlepsze postaci kultowej bijatyki
Krwawy, szokujący i bezkompromisowo brutalny. Pierwsza część Mortal Kombat dowiodła, że porządne bijatyki mogą istnieć nie tylko na automatach, ale również na zwykłych pecetach i konsolach. Których bohaterów serii nigdy nie zapomnę?
25.01.2016 | aktual.: 25.01.2016 15:04
Liu Kang
Nie będę udawał, że pierwszy Mortal Kombat dotarł do mnie w oryginalnym pudełku, ze starannie wydrukowaną instrukcją i nośnikami, pięknie oznaczonymi nalepkami producenta. Nic z tych rzeczy. Trafił do mnie podobnie, jak Doom, Dune 2 i X-Wing, na pobazgranych dyskietkach marki Verbatim, które – jak głosiła powszechnie znana, choć niepoparta żadnymi dowodami prawda – należały do najbardziej niezawodnych.
Niestety, legenda legendą, a życie życiem – jeden z plików, zawierających dane Liu Kanga nie skopiował się w całości. W rezultacie gdy wybrało się tę postać albo dochodziło do walki z nią, gra zawieszała się. Ale od czego pomysłowość? O ile dobrze pamiętam metodą prób i błędów podmieniłem dane Kanga danymi Johny’ego i gra śmigała, aż miło. A, że bez jednej postaci? Kto przejmował by się takimi drobnostkami, mając przed sobą najlepsze mordobicie wszech czasów?
MK1-MK9: Liu Kang Fatalities
Kano
Chciałbym napisać, że graliśmy w to wszystko po lekcjach, ale nie byłoby to prawdą, bo mając wybór w postaci połowy dnia w szkole albo połowy dnia przed telewizorem z podłączoną Amigą i obowiązkowym, zamykanym na gustowny kluczyk pudłem na dyskietki, można było podjąć tylko jedną, właściwą decyzję.
Problem polegał na tym, że jako totalny nowicjusz zupełnie nie radziłem sobie z ciosami specjalnymi, ale szybkie wciśniecie kolejnych kierunków dawało w przypadku Kano piorunujący efekt. Ten najemnik i członek kartelu Black Dragon zwijał się w wirującą kulę, a seria takich kul potrafiła całkiem nieźle zmasakrować przeciwnika. Do tego miał urocze czerwone oko i spektakularnie wyrywał pulsujące serca, co jednak udałomi się opanować znacznie później.
Mortal Kombat: Every Kano Fatality Ever
Sub Zero
Nie od dzisiaj wiadomo, że w grach, nazywanych bijatykami najzabawniejsza jest konfrontacja nie z tępym algorytmem, ale z żywym przeciwnikiem. Wygląda na to, że jestem złym człowiekiem – przez długi czas nie było nic przyjemniejszego, niż widok znieruchomiałego przed monitorem, żywego oponenta, mógł jedynie patrzeć, jak robię krzywdę jego bezbronnej, zmienionej w lodowy posąg postaci.
Sub Zero miał jeszcze coś – najcudowniejsze, spektakularne i wyjątkowo proste w wykonaniu Fatality, które Gulash z „Secret Service’u” nazwał obrazowo prostowaniem kręgosłupa.
Mortal Kombat: Every Sub-Zero Fatality Ever
Raiden
Atutem teleportu była prostota wykonania, pozwalająca na zrobienie szybkiego uniku. Niestety, wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Choć uwielbiałem grać Raidenem, z czasem – po setkach stoczonych walk – nabrałem przekonania, że Sonya Blade jest od niego wyraźnie szybsza, a skoro pojawił się przeciwnik, z którym nie można wygrać, najwyższy czas zmienić swoją ulubioną postać.
Mortal Kombat: Every Raiden Fatality Ever
Sonya
Nie zmieniła tego druga część Mortal Kombat, która bez ulubionej postaci średnio przypadła mi do gustu, ani trzecia odsłona gry, która – choć poświęciłem jej już znacznie mniej czasu – dawała i mimo upływu lat nadal daje mi najwięcej frajdy.
Mortal Kombat: All of Sonya's Fatalities
Baraka
Uśmiechowi Baraki mogło dorównać chyba tylko Fatality w jego wykonaniu. O ile pierwsza wersja była banalną dekapitacją, to druga prezentowała się znacznie ciekawiej, z przedśmiertnymi podrygami ofiary, wykrwawiającej się na podnoszących ją w górę ostrzach. Dobrze, że mama nigdy tego widziała…
MK2-MK9: Baraka Fatalities
Schyłek gatunku i renesans serii
Mortal Kombat 4 mógłby dla mnie nie istnieć – namiastka trójwymiaru i dodatkowa broń zupełnie do mnie nie przemawiały, podobnie jak konsolowe odsłony serii, których istnienie – jak na blaszakowego ortodoksa przystało – jedynie łaskawie przyjąłem do wiadomości (Fatality bez krwi? Serio?!).
Miłym zaskoczeniem okazał się za to powrót Mortal Kombat na pecety. Choć bijatyki od lat nie cieszą się wielkim powodzeniem, to wydany w 2013 roku (na konsolach wcześniej) relaunch serii okazał się udany na tyle, by przyciągnąć mnie do ekranu na kilka godzin. Przyjemna grafika, widoczne obrażenia i efekciarski X-Ray zatrzymały mnie jednak przed ekranem jedynie na kilka godzin – tyle, by poznać mechanikę gry i wyrobić sobie o niej jakąś opinię.
I choć była ona, ogólnie rzecz biorąc, pozytywna, to następna edycja – Mortal Kombat X – była pierwszą dostępną na platformę PC, która nie pojawiła się na moim komputerze. Spędziłem z nią za to trochę czasu grając na tablecie, co okazało się zaskakująco przyjemnym doświadczeniem.
Mortal Kombat X - Launch Trailer
Mimo tego myśląc „Mortal Kombat” wciąż mam przed oczami głównie pierwsze trzy edycje gry. Może dlatego, że spędziłem z nimi najwięcej czasu? Może w swoim czasie były – przynajmniej na pecetach – nową jakością? Może to nie tylko fundament całej serii, ale po prostu jej najlepsze części? A może to po prostu ślepa nostalgia każe idealizować tamte tytuły?
Dużo tych „może”, jednak nie zmienia to faktu, że – jeśli chodzi o ulubionych bohaterów Mortal Kombat – w moim przypadku wszyscy pojawili się w grach, wydanych jeszcze w poprzednim wieku. Też tak macie?