Nie ma przekrętu, jest dwuletnie opóźnienie. Tak broni się biznesmen stojący za Mars One
Holenderski biznesmen, który chce wysłać ludzi na Marsa, broni się przed zarzutami, że cała ta misja to jedna wielka ściema. Zapewnia, że ludzie polecą na Czerwoną Planetę, tylko później.
20.03.2015 | aktual.: 10.03.2022 10:27
Kilka dni temu pisaliśmy o zarzutach jednego z finalistów Mars One pod adresem organizatorów misji. Dr Joseph Roche na łamach Medium.com twierdził, że Holendrzy wyciągają tylko pieniądze od uczestników i nie planują w ogóle wysyłać nikogo na Marsa. Kłamią w mediach, mówiąc, ile osób się zgłosiło, aby polecieć na Marsa, zapewniają wyższe miejsce na liście tym, którzy kupują gadżety i wpłacają dotacje, a zamiast badań i testów psychologicznych jest 10-minutowa rozmowa na Skypie.
Organizacja stojąca za prywatną misją na Marsa tak się przejęła tymi zarzutami, że rozsyła wideo (razem z transkryptem), w którym Bas Lansdorp, biznesmen stojący za całym projektem, tłumaczy, jaka jest prawda. Gadżetomania też to wideo otrzymała, obejrzeliśmy wywiad i nadal nie wiemy, co o tym wszystkim myśleć. Bo mamy tutaj tylko słowa dwóch osób, które mówią zupełnie co innego.
Miejsce na liście za pieniądze? To nie tak...
Lansdorp odcina się od zarzutów, że kandydaci awansują na liście na podstawie tego, ile pieniędzy wpłacili na rozwój projektu. To nieprawda, można znaleźć wielu finalistów, którzy wpłacali pieniądze, i takich, którzy nie dali ani grosza. Te dwie rzeczy nie mają ze sobą związku. Nie jest też prawdą, że kandydatów na początku było tylko 2700, aplikacji przyszło 200 tysięcy i holenderski biznesmen mówi, że może to udowodnić. Ale reporterka Medium, której zaoferowano wgląd w listę, ponoć odmówiła.
W sprawie badań Roche też ponoć kłamie. Rozmowy z kandydatami zawierały "wiele psychologicznych pytań", a tysiąc najlepszych osób przeszedł badania lekarskie, podobne do tych, które przechodzą astronauci NASA. Poza tym to jeszcze nie koniec – będą i dokładniejsze badania, i proces szkolenia, którego wszyscy nie przejdą. Nie ma też nic dziwnego w tym, że część pieniędzy z wywiadów kandydatów w mediach idzie na Mars One, ci ludzie nie mają nic przeciwko temu.
A skoro już przy mediach jesteśmy – Lansdorp przyznaje, że nie ma na razie umowy w sprawie serialu dokumentalnego o misji na Marsa, który po części przynajmniej miał sfinansować wyprawę. Ale podobno rozmowy trwają i wszystko wygląda dobrze.
IS MARS ONE'S MISSION POSSIBLE? CEO Bas Lansdorp
Lot na Marsa opóźniony o dwa lata
Pytany o pieniądze, Lansdorp odpowiedział, że wierzy, iż 6 mld dolarów wystarczy, aby opłacić całą tę przygodę. Wszystko dlatego, że to lot w jedną stronę. Nie trzeba będzie organizować powrotu, ci ludzie na Marsie już zostaną. Misję finansują inwestorzy, Lansdorp zapewnia, że wszystko tutaj jest w porządku. Pieniądze są, ale... wszystko opóźnia robota papierkowa.
W tej chwili wydaje się, że będzie dwuletnie opóźnienie, to znaczy Mars One wyśle satelitę komunikacyjnego na Marsa w 2020 roku (zamiast w 2018), a pierwsi ludzie zamieszkają na Czerwonej Planecie w 2027 roku. Holenderski biznesmen wyjaśnił, że sprawa jest bardzo skomplikowana, w końcu NASA już od 45 lat mówi, że za 20 lat polecimy na Marsa. "Czy to rzeczywiście będzie porażka, jeśli nasza pierwsza załoga wyląduje dwa, cztery, sześć albo nawet osiem lat później"? - zapytał na koniec Lansdorp.
Rozsądna odpowiedź brzmi: nie, nie jest. Problem polega na tym, że w całym tym wywiadzie nie ma niczego konkretnego. Dostaliśmy tylko zaprzeczenia i zapewnienia, że wszystko w porządku. Nie dostaliśmy do wglądu listy 200 tys. aplikantów, którą ponoć proponowano autorce artykułu z serwisu Medium.com. Widać, że wszystko się opóźnia, dogłębnych rozmów z wieloma kandydatami wciąż nie przeprowadzono i nie wiadomo, czy w ogóle będą pieniądze od inwestorów. To wszystko są tylko słowa.
Możemy wierzyć Lansdorpowi, że rzeczywiście chce wysłać ludzi na Marsa, a nie wyciągnąć pieniądze od uczestników projektu. Ale nie dziwię się osobom, które znajdują się na liście kandydatów na kolonizatorów Marsa, że się niecierpliwią. Ja bym prawdopodobnie protestowała, gdyby ktoś z takimi umiejętnościami organizacyjnymi jak ci państwo próbował mi zorganizować podróż na drugi koniec Polski. Nawet gdyby rzeczywiście chciał dobrze.