Nie tylko "Hobbit". Spóźnione premiery i niedostępne usługi, czyli polska codzienność
Gdy w latach 60. Marshall McLuhan wymyślił termin globalnej wioski, czyli świata, w którym za sprawą technologii znikają ograniczenia narzucane przez odległość, wszystko wydawało się proste i oczywiste. Niestety, kilkadziesiąt lat po ogłoszeniu jego teorii wcale takie nie jest, a bariery mają się całkiem nieźle. Co istotne, ich ofiarami padamy również w Polsce.
07.01.2013 | aktual.: 10.03.2022 12:33
Gdy w latach 60. Marshall McLuhan wymyślił termin globalnej wioski, czyli świata, w którym za sprawą technologii znikają ograniczenia narzucane przez odległość, wszystko wydawało się proste i oczywiste. Niestety, kilkadziesiąt lat po ogłoszeniu jego teorii wcale takie nie jest, a bariery mają się całkiem nieźle. Co istotne, ich ofiarami padamy również w Polsce.
Premiera spóźniona o miesiąc
Kilka dni temu wybrałem się do kina na „Hobbita”. O filmie napisano już wystarczająco dużo, a wszyscy zainteresowani – nawet jeśli go jeszcze nie widzieli – zapewne poznali już bardziej lub mniej pochlebne recenzje. Dlaczego zatem piszę o „Hobbicie”? Powód jest dość prosty. Możliwość obejrzenia tego filmu w sposób nie budzący prawnych i etycznych kontrowersji mam dopiero od niecałych dwóch tygodni.
Gdybym mieszkał kilkaset kilometrów dalej na zachód, wschód, północ albo południe, prawdopodobnie obejrzałbym film przed świętami. Nie jest to wynik jakiegoś tajnego spisku, tylko kalkulacji. Opóźnienie premiery zawdzięczamy bowiem polskiemu dystrybutorowi, firmie Forum Film Poland, która wyszła z założenia, że nie opłaca się udostępniać filmu przed świętami, choć niestety odmówiła komentarza zdradzającego szczegóły takiej decyzji.
No cóż, opłaca się w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Tajlandii czy Izraelu, ale nie w Polsce. Nie będę jednak w tym miejscu bronił piractwa ani wdawał się w rozważania, co według polskiego prawa można, a czego nie, i czy jest sens oglądać filmy nagrane kamerą w kinie.
Proszę, weźcie moje pieniądze!
Całkowicie rozumiem za to ludzi, którzy przed polską premierą dzięki torrentom czy serwisom hostującym pliki zrobili sobie własną, nie czekając, aż film będzie oficjalnie dostępny w Polsce. Jestem przy tym przekonany, że część z nich nie zrobiłaby tego, gdyby mogła obejrzeć długo wyczekiwany film razem z resztą świata.
„Hobbit” jest jednak tylko wierzchołkiem góry lodowej. Podobną do dystrybutora tego filmu taktykę stosują również polskie stacje telewizyjne, często kupujące prawa do seriali z dużym opóźnieniem. Nie jest to zapewne wynik ich złej woli, tylko zwykłej kalkulacji ekonomicznej. Ale czy można mieć za złe komuś, że poznał finał „Doktora House’a” w maju 2012 roku, zamiast czekać na wyemitowanie go przez TVP2, zapowiadane na marzec 2013?
Kolejną i pamiętającą poprzedni wiek barierą jest archaiczny podział świata na regiony, wprowadzony wraz z DVD i kontynuowany również w przypadku Blu-raya. Sprzedawane w danym miejscu nośniki mogą być – w teorii, bo system nie jest skuteczny – odtwarzane tylko przez urządzenia przeznaczone dla tego samego regionu świata.
W teorii miało to zapewniać producentom nadzór nad rynkiem i uniemożliwić np. niekontrolowany eksport urządzeń, ale w praktyce jest to po prostu utrudnienie dla użytkowników. Po raz kolejny wystawia na próbę tych, którzy chcą pozostać legalni, każąc im czekać na coś, co mają w zasięgu kilku kliknięć. Do czego zmierzam?
Być klientem to zaszczyt godny nielicznych!
Nie chcę powielać populistycznych haseł ani powtarzać sloganów głoszonych m.in. przez propagatorów wolnego dostępu do dóbr kultury (poświęconą temu zagadnieniu książkę Lawrence'a Lessiga, którą polskim wstępem opatrzył Edwin Bendyk, legalnie i za darmo znajdziecie w tym miejscu). Nie sposób jednak uniknąć wrażenia, że zjawisko piractwa nie jest jedynie efektem niechęci do płacenia.
Oczywiście – mając do wyboru coś darmowego i płatnego, znaczna część ludzi wybierze darmowe. Istnieje jednak również grupa, która za dobra kultury chciałaby zapłacić i zdobyć do nich dostęp zgodnie z literą prawa, ale nie może, bo mieszka w niewłaściwym kraju.
Chcesz się liczyć? Dużo kupuj
Dochodzimy w tym miejscu do kolejnego problemu, jakim jest znaczenie polskiego rynku. Kraj, który dla nas, jako jego mieszkańców, może czasami wydawać się pępkiem świata, bardzo często okazuje się jego odległymi peryferiami. Pamiętacie, co działo się podczas polskiej premiery pierwszego iPhone’a? Zapewne nie, ja również tego nie pamiętam.
Przyczyna jest dość prozaiczna – takiej premiery po prostu nie było. I nie ma sensu winić za to Apple’a - z jego punktu widzenia był to rynek tak mało istotny, że niewart uwagi. Z tego samego powodu polscy użytkownicy iGadżetów do 2011 roku nie mogli – w teorii – w pełni korzystać z możliwości iTunes Store.
Nie było polskiej wersji sklepu ani obsługi polskich kart, a jedynym sposobem na wydanie pieniędzy był zakup kodów doładowujących konto użytkownika sklepu. Spowodowało to nawet pozbawione jakiejkolwiek skuteczności interwencje polskich polityków czy nagłośnienie problemu m.in. przez Konrada Niklewicza (wówczas dziennikarza specjalizującego się w tematach związanych z UE).
Lepiej późno niż wcale?
Przepisy prawa autorskiego, wprowadzające geograficzne ograniczenia dla licencji, wygrały wówczas z unijnymi przepisami dotyczącymi wspólnego rynku. Od działań polityków skuteczniejszy okazał się argument ekonomiczny. Przez długi czas Apple nie chciał naszych pieniędzy - wydawaliśmy ich za mało, by zabawy w kolejne wersje językowe, zdobywanie licencji czy zapewnianie wsparcia dla płatności były dla tej firmy opłacalne.
Podobnie mało opłacalne było dostarczanie do Polski urządzeń Apple’a równolegle z ich premierą na Zachodzie. Choć zmieniło się to z czasem, historia lubi się powtarzać - wystarczy wspomnieć choćby usługę Xbox Live, która formalnie (bo prawie każde ograniczenie da się przecież obejść) zaczęła w Polsce działać dopiero w listopadzie 2010 roku.
A ponieważ wspomniałem już Apple'a i Microsoft, czas na kolejnego z technologicznych gigantów - rolę czarnego charakteru odgrywa również Google. Chcecie bez stosowania dziwnych sztuczek kupić Nexusa 10 w Google Play? Powodzenia!
Jeden z wielu mniej ważnych rynków
Nie jest to jedyne ograniczenie, z którym spotkają się polscy użytkownicy. Co istotne, choć piszę z punktu widzenia mieszkańca kraju nad Wisłą, problem jest znacznie szerszy, a żeby znaleźć przykłady usług niedostępnych tylko dlatego, że zdarzyło się nam żyć w niewłaściwym kraju, nie trzeba długo szukać.
Wystarczy wspomnieć choćby premierę usługi Map Google'a w czerwcu 2012 roku, pozwalającej na zapisywanie fragmentów map offline. Przydatne, sensowne, pozwala oszczędzić na transferze danych. Problem w tym, że Polacy dostali tę możliwość z miesięcznym poślizgiem.
I chciałbym w tym miejscu podkreślić - nie winię firmy, że zaczyna wprowadzanie swojej usługi od rynków, które są dla niej priorytetowe i na których może liczyć na godziwe zyski. Chodzi mi o podkreślenie faktu, że w zdecydowanej większości przypadków Polska do grupy najważniejszych rynków po prostu się nie zalicza.
Wideo tylko dla wybranych
Jedna jaskółka w postaci aktualizacji Samsunga Galaxy S III, którą - o czym pisała m.in. Komórkomania - we wrześniu 2012 roku Polacy dostali jako pierwsi na świecie, wiosny nie czyni. Zgodnie z polityką wielu firm jesteśmy zatem skazani na czekanie.
Dobrym przykładem mogą być np. internetowe wypożyczalnie wideo, jak Netflix czy Hulu, dla których do niedawna liczyły się tylko Stany Zjednoczone (dla Hulu również Japonia), a reszcie świata pozostawało narzekanie, zasilanie szeregów piratów albo korzystanie z lokalnych substytutów. I ponownie pojawia się problem - od strony technicznej dostęp do np. Hulu nie jest wyzwaniem, ale pozostaje kwestia etyczna.
Przecież użytkownik z Europy Wschodniej, płacąc za filmy oglądaniem reklam, i tak oszukuje usługodawcę, bo nie jest dla tych reklam właściwym targetem. Sytuacja w obliczu wolniejszej od zakładanej, ale mimo wszystko globalnej ekspansji Netfliksa powoli się zmienia, ale oficjalnie obie usługi są wciąż niedostępne w Polsce.
Gdzie kończy się pierwszy świat i jego problemy?
O ile prościej z punktu widzenia użytkowników (bo nie prawników odpowiedzialnych za licencje), którzy lubią dobre filmy, a jednocześnie chcą być całkowicie uczciwi, byłoby w sytuacji, gdyby poszczególne usługi były na jednakowych zasadach dostępne na całym świecie?
A przy okazji, co powinno dać do myślenia twórcom przepisów antypirackich - czy sukces takich usług jak Netflix nie jest dowodem na to, że ludzie chętnie zapłacą za dostęp do filmów, byle tylko oferta była ciekawa, a cena rozsądna? Niestety, część serwisów zwiększa swój zasięg, a inne, jak np. Last.fm, zwijają się, jednak nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja polskiego internauty miała się radykalnie zmienić.
Globalna wioska w przypadku formalnego obiegu dóbr kultury wciąż jest zatem jedynie sloganem i chyba długo będzie - utrzymywanie podziałów tym, którzy mogliby je znieść, po prostu się opłaca. I gdy kolejny raz zobaczymy w Sieci memy wyszydzające problemy pierwszego świata, warto w kontekście dostępności różnych usług zadać sobie pytanie: czy rzeczywiście do niego należymy?