Nieskończona opowieść - CZĘŚĆ PIERWSZA
Szanowni,
25.07.2013 10:46
Otóż i pierwsza część opowiadania. W końcu bez fantastyki się udało, przynajmniej jak do tej pory. Bardziej poszło – a raczej wszystko wskazuje na to, że pójdzie – w stronę pamięci i emocji. Na końcu zdanie do dokończenia i rozwinięcie. Zdanie kluczowe, bo od tego kim bohater jest i jaki to ma związek z poszukiwaniem zaginionych pomysłów, zależy dalszy ciąg fabuły. Macie czas do przyszłej środy.
Pozdrawiam, życzę powodzenia i idę na piwo,
Szanowni,
Otóż i pierwsza część opowiadania. W końcu bez fantastyki się udało, przynajmniej jak do tej pory. Bardziej poszło – a raczej wszystko wskazuje na to, że pójdzie – w stronę pamięci i emocji. Na końcu zdanie do dokończenia i rozwinięcie. Zdanie kluczowe, bo od tego kim bohater jest i jaki to ma związek z poszukiwaniem zaginionych pomysłów, zależy dalszy ciąg fabuły. Macie czas do przyszłej środy.
Pozdrawiam, życzę powodzenia i idę na piwo,
Nieskończona opowieść- część I
Tylko o tym pomyślcie: wszystko, co znamy – pomijając Wielki Kanion, świerkowy las, szparagi i temu podobne cuda natury – powstało dlatego, że gdzieś kiedyś ktoś wpadł na pomysł. W czyjejś głowie pojawiła się ta jedna myśl. Od butelki, młotka i widelca przez płyty CD, czajnik i książkę po promy kosmiczne, elektrownie atomowe i koronkowy stanik. Ktoś siedział w świątyni dobrych pomysłów, na klopie zapewne i pomyślał: hej, a gdyby tak wybudować piramidę? A gdyby podzielić temperaturę na stopnie? A gdyby dodać do dwóch kół miejsce do siedzenia? A gdyby napisać książkę o gościu, który morduje lichwiarkę? A gdyby zaśpiewać o tym, że ona tańczy dla mnie?
Wszystko, nie tylko wszystko co nalepsze, ale w ogóle wszystko, wzięło się od jednej myśli. Od jednego: a gdyby tak…
A teraz pomyślcie o tych wszystkich pomysłach, które się zmarnowały, ponieważ trafiły na niewłaściwe osoby. Bo wpadły do głowy ludziom, których nie interesowały, albo ich nie zrozumieli, albo nie mieli pojęcia, co z nimi zrobić. Stolarz nagle pomyślał o filmie przygodowym, z którego Spielberg zrobiłby kultowe dzieło. Kelnerka zanuciła kawałek, którym kompozytor mógłby przejść do historii. Dwa dni ponuciła i zapomniała. Urzędnik wymyślił urządzenie do smażenia naleśników, które inżynier z Ikei zamieniłby w sprzęt niezbędny w każdej kuchni. A turysta-listonosz przypadkiem znalazł w Tajlandii jagódki, które wyleczyły go z kataru, biegunki i kurzajek i nawet pomyślał przez chwilę, że byłoby z tego niezłe lekarstwo na raka. Ale potem się nawalił, wrócił do Dortmundu, poszedł do roboty i zapomniał.
Rozumiecie, o czym mówię? O tym, że kto normalny, jak wpadnie na pomysł zabawki, szuka następnego dnia firmy zabawkarskiej? Ewa wczoraj zadzwoniła znad morza, że dla małych dzieci powinny być takie szelki na elastycznej smyczy mocowane do kołka wkopanego w piasek. Może i powinny, może jakiś rzemieślnik zarobiłby na tym parę złotych. My się pośmialiśmy i tyle.
Ech, gdyby te wszystkie genialne myśli, które przez jakiś kosmiczny przypadek wpadły do nieodpowiedniej głowy, były gdzieś dostępne, na jakiejś giełdzie, w jakimś miejscu, gdzie ci, którym myśli zabrakło, mogliby zajrzeć i odnaleźć te, które być może były przeznaczone dla nich. W moim fachu, w mojej sytuacji – aż mnie skręca z żalu, kiedy codziennie od nowa uświadamiam sobie, że to niemożliwe.
Wymyśliłem nawet (być może niejeden literat zrobiłby z tego opowiadanie ku uciesze czytelników), że fajnie byłoby mieć telepatyczną zdolność poznawania cudzych myśli. Wystarczy dotknąć inną osobę i mógłbym poznać – albo nawet zawłaszczyć – tę myśl, która akurat jest w jej głowie. Cały dzień chodziłem po mieście, wyobrażając sobie, jakby to mogło wyglądać, o czym myślą ci wszyscy ludzie. Zauważyłem, że większość z nas czeka. Na obsłużenie w sklepie. Na zmianę świateł. Na kelnerkę. Aż dojdziemy do celu. Aż przestanie padać. Aż druga osoba skończy mówić. Mnóstwo chwil czekania, które możemy wypełnić myślami.
Cóż, nie jestem telepatą. Myślałem przez chwilę, czy by nie poświęcić się zdobyciu tej zdolności, w końcu są teorie, że szósty zmysł można wyćwiczyć jak każdy inny, ale wyśmiałem sam siebie i dałem spokój. Po kilku latach pewnie zamieniłbym się w gościa, który czyta „Wróżkę”, jeździ na zloty ludzi, którzy doświadczyli „out of body experience” i kładzie woreczki z mysim gównem pod poduszkę, żeby wyrównać równowagę energetyczną. Nie, dzięki, uważam obecny poziom osobistego szaleństwa za zupełnie wystarczający.
Przez chwilę zupełnie serio myślałem o tym, żeby udawać księdza – jak widzicie poziom osobistego szaleństwa przesuwa się na żółte pole – tylko po to, żeby spowiadać i wysłuchiwać cudzych sekretów. Jednak sekrety to niedokładnie to, o co mi chodzi. Ludzie nie opowiadają w konfesjonale o dziwnych pomysłach chodzących im po głowie, o ile tym pomysłem nie jest urżnięcie się na umór, zerżnięcie sąsiadki, czy zarżnięcie kolegów z biura.
Uśmiałem się, kiedy przyszło mi do głowy, że pewnie jakiś emerytowany instruktor nauki jazdy dawno już wpadł na pomysł, jak zdobywać myśli innych. Wyobraziłem sobie tego staruszka, który ma na ścianie wyblakłe plalaty sportowych modeli samochodów z lat 70., ogląda sobie „Jeden z dziesięciu” i nagle – i nagle śmiech ugrzązł mi w gardle.
Tydzień później stanąłem pod bramą „Mariny”, jak nazywa się bezsensownie pensjonat, pewnie właściciel szukał jakiegoś odpowiednika dla słowa „przystań”. Z dupy trochę była ta „marina”, środek mazowieckiego lasu, najbliższe jezioro nawet nie wiem gdzie, w sąsiednim województwie pewnie.
Spokojne miejsce. Sosnowe, piaskowe, słoneczne. Żywicą i lasem pachnie. Nie jestem do końca pewien, co robię, ale wchodzę prze furtkę. Z każdym krokiem coraz mnie lasem pachnie, a coraz bardziej szpitalem. Nie wiem nigdy, co to za zapach, mdlący, chemiczny. Pewnie jakieś środki do mycia, ale też – nie oszukujmy się – różne fizjologiczne wydzieliny. Mocz, kał, wymiociny, cholera wie, co jeszcze. Waham się, trzymając rękę na klamce, trochę mnie ta myśl o wydzielinach powstrzymuje. Ale tylko na chwilę.
W środku lasu już nie czuć. Tylko szpital. Idę do dyrektora Mariny, zastanawiam się, czy trzeba go nazywać bosmanem i parskam śmiechem. Po drodze zatrzymuję się na chwilę przy kuchni. Na ociekaczu zestaw jak ze żłobka: kubki-niekapki, butelki ze smoczkami, śliniaki, miseczki z Kubusiem Puchatkiem, plastikowe powyginane łyżeczki, żeby było łatwiej jeść. Wzdrygam się, bo widok tych dziecięcych akcesoriów jest dla mnie ciągle przykry, bardzo przykry nawet. Zauważam oczywistość, że życie toczy się od pieluch do pieluch i od smoczka do smoczka – i to jeśli mamy farta.
– Zajmował się pan kiedyś dziećmi? – pyta dyrektor.
Kiwam tylko głową, bo trudno mi o tym mówić.
– Ta sama robota. Jak w żłobku, niektóre dzieciaki są urocze i słodkie, niektóre krnąbrne i złośliwe. Ale wszystkie tak samo plują kaszką i robią pod siebie.
– Rozmawiają? – pytam, bo to mnie najbardziej interesuje.
Dyrektor patrzy na mnie jak na wariata. Ciekawe, że ze swoją brodą i koszulką w poprzeczne paski trochę przypomina rybaka. Może to stąd ta nazwa?
– Nie, pohukują i popierdują – mówi w końcu. – Co za pytanie, przecież to ludzie. Starzy, niedołężni, stojący na progu do drugiej strony, ale ludzie. Rozmawiają, jasne. I to jak rozmawiają, wystarczy dać im szansę.
– Z sensem?
– Różnie. Jak się ich zna, to z sensem. Miętówkę?
Wziąłem. Dobra miętówka w stylu vintage, twarda landrynka z cukrem, a nie jakiś twór chemiczny.
– Dwanaście lat prowadzę tę przystań, w sensie że marinę. I myślę, że spokojnie mógłbym napisać doktorat o pamięci. W ich głowach, wie pan, wszystko jest, pewnie tylko dlatego tę robotę ciągnę. Rzadko kiedy rzeczy nowe, ale czasami jakieś wspomnienia sprzed pięćdziesięciu, osiemdziesięciu lat, z najwcześniejszego dzieciństwa. Była jedna dziewczynka – naprawdę mówi o swoich podopiecznych dziewczynki i chłopcy – jednego dnia opowiedziała mi swój pierwszy dzień w przedszkolu z takimi szczegółami, jakbym film oglądał. Potem obliczyłem, że ten jej pierwszy dzień w przedszkolu to musiał być jedenasty albo dwunasty rok, jeszcze przed pierwszą wojną światową.
Robię minę, wyrażającą jednocześnie uznanie i niedowierzanie.
– Czasami mają jakieś jedno wspomnienie, czasami traumę, czasami obsesyjnie wracają do jakichś myśli, które, wydawałoby się, nie mają z ich życiem nic wspólnego. Zobaczy pan. Dziwna to jest wyprawa. Ale nie oszukujmy się, wspomnienia to święto, codzienność to odleżyny, cewniki i pełne pieluchy. To jak?
Mówię, że dokładnie czegoś takiego oczekuję i podaję mu rękę. Z radością podaję mi swoją. Rozumiem jego radość, wolontariusze w domach starców to rzadkość. Wszystkie dziewczyny z dobrych domów, które chcą udowodnić światu, że mają dusze wybierają hospicja dziecięce, młodzi umierający są mimo wszystko bardziej estetyczni niż śmierdzący całym swoim zbyt długim życiem, już się trochę rozkładający staruszkowie.
Rozważałem zresztą wariant hospicyjny, ale uznałem, że staruszkowie są lepsi. Mieli całe długie życie, aby w ich głowach pojawiły się interesujące mnie myśli. Genialne myśli, których oni nie potrafili ani dostrzec, ani wykorzystać. Teraz należało tylko je z nich wydobyć.
Dlatego wchodzę do sali numer cztery pełen zapału. Czterech mężczyzn, żaden się nie odzywa, patrzą tylko podejrzliwie. Nawet „dzień dobry”. Nie jest to dobry znak, ale robię swoje. Mniejsza o szczegóły, ale faktycznie – jak w żłobku. Śliniaki, kaszki, mycie buzi, czesanie. Przewijanie. Bałem się tego momentu, ale idzie bardzo sprawnie, żadnego obrzydzenia. Ot, kupa jak kupa, dupa jak dupa.
Jeden ze staruszków, pan Patryk, w końcu łapie kontakt wzrokowy. Odpowiadam uśmiechem, bo za bardzo nie wiem jak zagaić do kogoś, komu właśnie umyłem tyłek.
Patrzy na mnie, potem na bok. Odprowadzam go wzrokiem i widzę maszynkę do golenia.
– Chcę się pan ogolić? – pytam.
Kiwa głową.
Cóż robić. Ręcę mi się trochę trzesą, bo sam używam elektrycznej. Zapomniałem już jak to jest z tymi kremami, pędzlami, żyletkami. A nawet gdybym golił się tak codziennie, to moja twarz jest niczym autostrada, a twarz pana Patryka jak jakiś rajdowy odcinek specjalny, wyboisty leśny dukt z wystającymi korzeniami i wertepami wielkości czarnych dziur.
Jakoś daję radę. Pan Patryk patrzy na lusterko. Podstawiam mu je, żałując, że dzień nie jest bardziej pochmurny, w tym świetle doskonale widać dwa zacięcia i kilka miejsc, gdzie nie udało mi się powycinać szczeciny ze szczególnie głębokich bruzd.
Mimo to wydaje się być zadowolony.
– Czym się pan zajmuje? – pyta niespodziewanie. Jak na kogoś, kto się nie odzywa, ma zaskakująco czysty głos, głos telewizyjnego lektora.
– Panem – odpowiadam, niczym ostatni idiota.
– Czym się pan naprawdę zajmuje?
Czym się zajmuję? Dobre pytanie. Nie ma sensu tego ukrywać, więc odpowiadam po prostu, że jestem...