Przemek i Internet, część druga: happy end?
Przypomnijmy. W czerwcu zrezygnowałem z usług poprzedniego dostawcy Internetu i zwiedziony reklamami postanowiłem skorzystać z oferty Netii. Jest sierpień, a ja nie miałem internetu.
Przypomnijmy. W czerwcu zrezygnowałem z usług poprzedniego dostawcy Internetu i zwiedziony reklamami postanowiłem skorzystać z oferty Netii. Jest sierpień, a ja nie miałem internetu.
Jak pisałem poprzednim razem: na skutek dużej odległości od centralki Netia odkryła, że nie może świadczyć usług z zamówioną prędkością 6 Mb/s. Zdecydowaliśmy się więc na podłączenie sieci o jedynej dostępnej szybkości, czyli 1 Mb/s. Netia przystąpiła do wdrażania niezbędnych procedur.
Piekło pocztowe
Jak się okazało tydzień później, niezbędne procedury nie polegały, jak myślałem, na spisaniu jakiejś dodatkowej klauzuli do umowy, w której operator stwierdza, że usługa nie może być świadczona i proponuje mi jej gorszą wersję za mniejsze pieniądze. Przeciwnie, polegały na wysłaniu do mnie ważnego kwitka, w którym to stwierdzam, że chcę internetu i to koniecznie od Netii. Kwitek został wysłany pocztą.
Na poczcie natomiast ukradł go chyba listonosz, bo do dziś go nie otrzymałem. O tym, że takowy jest mi potrzebny, dowiedziałem się dokładnie dziesięć dni po dacie jego wysłania, gdy (ponownie) zadzwoniłem z pyskiem do BOK-u Netii. Nawiasem mówiąc, taki sam dokument można ściągnąć ze strony firmy. Musi on zostać wydrukowany, podpisany i wysłany pocztą lub kurierem (zeskanowanie i wysłanie mailem nie wchodzi w grę).
Poczta Polska przyjęła ode mnie przesyłkę i tyle ją widziano. O ile się orientuję, do dziś list do Netii nie dotarł. Zapewne ukradł go ten sam listonosz.
Alternatywni dostawcy: sieci telefonii komórkowej
Tymczasem od momentu podpisania umowy upłynęło dokładnie 30 dni, a ja nadal nie miałem sieci. Posiłkując się zawartą umową i znajomym prawnikiem, postanowiłem więc złożyć reklamację, co odbyło się (Bogu dzięki!) za pomocą internetowego formularza, więc przebiegło bez problemów. Pozostawał jednak nadal palący problem: skąd wziąć internet?
Pierwsza rzecz, jaka przyszła mi na myśl, to dostawcy sieci komórkowej. Po kilku tygodniach zacząłem przyzwyczajać się do iPlusa, naoglądałem się też reklam, z których dowiedziałem się, że urządzenia takie mogą działać naprawdę dużo lepiej! Tym bardziej, że ten akurat egzemplarz pochodził sprzed kilku lat.
W punktach obsługi klienta dowiedziałem się, że to, co mówią reklamy, jest prawdą... Ale tylko w dużych miastach (a i to nie we wszystkich dzielnicach). Ja mieszkam natomiast w małym mieście (czort z tym, że do dużego jadę 20 minut autobusem z każdego przystanku), więc sobie nie pokorzystam.
Panowie z Orange wyjaśnili mi też, dlaczego podłączenie sieci do Netii wymaga takich ceregieli. Otóż spowodowane jest to faktem, że TP SA dba o mnie i nie pozwoli mi korzystać z kiepskich usług konkurencji, za to chętnie sprzeda mi swoje, dużo droższe, za to równie słabe. Powinienem się z tego cieszyć. Otóż: cieszę się z tego. Z usług TP jednak już w życiu nie skorzystam.
Tak czy siak: internet mobilny odpadał.
Alternatywni dostawcy II: kablówka
W zasadzie od kablówki powinienem zacząć całą przygodę. Jednak jako że od lat nie oglądam telewizji, po prostu zapomniałem, że coś takiego istnieje. Nie zmieniłoby to jednak niczego. Zadzwoniłem do kablówki, wysłuchałem oferty, w zasadzie wszystko było dobrze, dopóki nie zadałem pytania, czy nie będzie przeszkadzało to, że mieszkam na osiedlu domków jednorodzinnych.
Otóż: przeszkadzało. Kablówka nie świadczyła tam usług. Oczywiście byli bardzo chętni do tego, żeby zacząć. Jednak w tym celu musiałbym albo na własny koszt położyć 2 kilometry kabla (odpada), albo znaleźć 100 chętnych (też odpada).
Podsumujmy: nie działają komórki, Netia, Neostrada i kablówki. Oznacza to jedno: mieszkam na tzw. Ostatniej Mili. Czyżby dlatego czynsz w tym miejscu był tak niski?
Alternatywni dostawcy III: radiówka
Z braku netu zacząłem robić rzeczy, których w normalnych okolicznościach nigdy bym nie zrobił: oglądać telewizje, jeździć na rowerze, grać w piłkę, wybrałem się nawet na pieszą wycieczkę do parku krajobrazowego. Słowem: odbiło mi.
Postanowiłem więc skorzystać z usług dostawców radiowych. Nasłuchałem się o nich okropnych rzeczy, przy których mój poprzedni dostawca (tutaj niestety nieświadczący usług) wydał się porządny i kompetentny. Przykładowo: jedna z lokalnych sieci radiowych miała zwyczaj padać każdego 15. dnia każdego miesiąca i wstawać 1. następnego miesiaca. Po prostu śliczne. Jednak lepiej mieć sieć przez 2 tygodnie, niż nie mieć przez 30 dni, prawda? Udałem się do dostawcy cieszącego się najlepszą opinią.
Zaproponowano mi sieć o sile 4 Mb/s (w nocy podwojenie sygnału), do tego darmowy router. Brak ograniczeń, limitów i oszustw. Czas montażu: 7 dni (wliczając sobotę i niedziele). Podpisałem umowę. Tydzień minął.
Gdzie jest monter?
Internetu nadal nie było. Zadzwoniłem więc do dostawców. Jak się dowiedziałem, mieli jakąś awarię, w wyniku czego monterzy nie mogli do mnie przyjechać. Jednak mieli pojawić się jeszcze tego samego dnia do godziny 17.
Godzinę później ten sam gość zadzwonił i oznajmił, że monterzy będą, ale nie o 17, tylko jutro z samego rana. Dostawcy radiowemu muszę pogratulować jednej rzeczy: półprofesjonalnego podejścia do klienta. Jak do tej pory wszystkie firmy, z których korzystałem (a było ich z 6 czy 7), olewały swoich abonentów i przyszłych abonentów, aż miło.
Niestety podejście było tylko półprofesjonalne. Jutro z samego rana okazało się bowiem w wydaniu tej firmy pojutrzem po piętnastej.
Bunt maszyny
W końcu jednak monterzy wyszli, ja zabrałem się za sprawdzanie, jak działa sieć. Sieć działała... Dziwnie. Zasadniczo zachowywała się tak, jakby co kilka sekund następował króciutki, trwający ułamek sekundy disconect. Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku, jednak np. z dziwnych powodów strony nie kończyły się wczytywać, przerywało pobieranie programów, nie dało się zainstalować żadnej gry zabezpieczonej DRM-mami etc.
- Trojany! - taka była moja pierwsza myśl, gdyż objawy (włącznie ze spowolnieniem komputera) o tym świadczyły. W ostatnich dniach korzystałem dość często z usług raczej podejrzanej kawiarenki, na której pulpitach straszył Windows 98 i Firefox 1.0, więc było duże ryzyko, że niechcący przywlokłem coś na pendrivie. Przeskanowałem dysk antywirusem. Nic nie wykrył.
- Zapora sieciowa Windows! - taka była moja druga myśl. Wyłączyłem. Trochę pomogło, ale nie do końca. Zacząłem więc sprawdzać, czy nie mam gdzieś w systemie innej zapory. Jak się okazało: była. Kiedy kupowałem komputer, państwo w sklepie zainstalowali mi oprócz systemu całą masę darmowych programów, które z założenia miały mi ułatwić życie. Wśród nich znajdowała się między innymi 90-dniowa wersja próbna oprogramowania Symantec. O ile większość tych „ułatwiaczy życia” poszła pod topór po pierwszym uruchomieniu sprzętu, tak Symantec pozostał.
Wiadomo: lepiej nie mieć niechronionego komputera. Zwłaszcza dziś, w erze wirusów atakujących pamięci przenośne. Antywirus uznał (w zasadzie dość słusznie) internet za potencjalne źródło infekcji (nawiasem mówiąc, uznał za nie także pliki instalacyjne Civilization 3) i stwierdził, że mnie do sieci nie wpuści. Na tym skończyła się moja przygoda z płatnymi antywirusami (obojętnie: w wersji demo czy pełnej). Normalni ludzie używają Aviry lub Avasta, a nie jakichś dziwnych wynalazków. Symantec poszedł pod topór.
Po usunięciu przeszkód i (tym razem dokładnym) oczyszczeniu dysku z zainstalowanych na nim „prezentów” sprzęt ruszył z kopyta.
Kiedyś byłem wyznawcą zasady, że komputer po zakupie powinien z miejsca dostać Format C, a następnie właściciel powinien zainstalować Windows od zera. Jakoś o niej jednak zapomniałem, a szkoda, bo sprawdza się ona dziś tak samo, a może nawet lepiej niż 10 lat temu.
Ups! To nie ten internet! WTF?
Ok. Sieć ruszyła. Przyszła kolej na pierwszy test. Odpalamy stronkę do pomiaru szybkości łącza. I co widzimy? Zamiast obiecany 4 Mb/s mam 512 Kb/s. Chwytam więc za słuchawkę i dzwonię z pyskiem, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Gość jest jeszcze bardziej zdziwiony ode mnie: - Ale my jeszcze nie zaczęliśmy świadczyć usługi!
Jak się okazuje, uruchamiają net 24 godziny po tym, jak monter podepnie wszystkie urządzenia. Patrzę więc, co się dzieje. Otóż: nawet tego nie wiedziałem, ale jak się okazało, antena chwyciła sygnał innego dostawcy sieci radiowej. Dostawcy! Nie niezabezpieczonego WiFi, tylko dostawcy! Goście nie zabezpieczyli (lub zabezpieczyli wyjątkowo słabo) sieci obejmującej całe 50-tysięczne miasto. A mówią, że darmowy internet ma trafić do Polski dopiero za 3 do 5 lat.
Dwadzieścia cztery godziny później internet przyszedł. Wraz z nim przyszło sto wściekłych maili od zleceniodawców chcących wiedzieć, czy jeszcze żyje. Na Gadu-Gadu wisiała natomiast moja kobieta, zła, bo ją Zergi w Starcrafcie biły, a mnie nie było przy niej, żeby ją obronić.
Wnioski
Uczciwie mówiąc, są dość smutne: żyjemy w dziczy. Prawdę mówiąc liczba ceregieli, jakie musiałem przejść w celu podłączenia sieci, i ilość czasu, który mi to zabrało, zdziwiła mnie. Kiedy poprzedni raz uruchamiałem net w mieszkaniu pod Warszawą de facto usługa działała na trzeci dzień po tym, jak zadzwoniłem do świadczącej ją firmy (i to tylko dlatego, że otrzymałem zły kod do modemu, gdyby nie to, zostałaby uruchomiona wcześniej). Podobnie próby zainstalowania netu w trakcie studiów w Lublinie nie były trudne. Wystarczyło zadzwonić i umówić się z monterem.
W obydwu przypadkach jednak dotyczyło to dużych miast lub przedmieść takich miast. Wystarczyło jednak wyprowadzić się głębiej na prowincję, a zaczęły się prawdziwe jaja. Co więcej: z pewnością nie jestem jedyną osobą mającą ten problem. Prawdopodobnie dokładnie to samo spotyka każdego mieszkańca małego lub średniego miasta w naszym kraju. Ciekawi mnie też, co czują ci użytkownicy, którzy mają pecha mieszkać w małych wioskach?
Winna w tym wypadku jest oczywiście infrastruktura. To jest: duża odległość od centralki niepozwalająca na uruchomienie szybkich usług, brak sieci telewizji kablowych, które tradycyjnie unikają przedmieść i osiedli domków jednorodzinnych, czy wreszcie brak masztów przesyłowych telefonii komórkowej umożliwiających korzystanie z mobilnego internetu. Raczej nie sądzę, żeby infrastruktura rozwinęła się szybko.
Tak więc korzystanie z sieci staje się trudne. Sieci, która staje się bardzo ważnym elementem naszego życia. Przykładowo: ja, gdyby nie współlokator, który pożyczył mi swój modem iPlusa, straciłbym najpewniej pracę przez całe to zamieszenia (w sprawach zawodowych jestem totalnie zależny od sieci). Warto zauważyć, że w przyszłości internet, w tym także ten mobilny, będzie narzędziem jeszcze potrzebniejszym. Nie jestem pewien, czy gdy się upowszechni, damy sobie radę z pomocą osiedlowych sieci radiowych.
Nie wyobrażam sobie też realizacji szumnych projektów w stylu "darmowego internetu".