Stagnacja ma tendencję wzrostową, czyli dlaczego bronię i podziwiam Steve'a Ballmera
Gdy kilka dni temu Microsoft ogłosił, że w ciągu roku Steve Ballmer opuści fotel CEO, w Sieci zaroiło się od komentarzy osób wystawiających mu marne oceny. Tylko czy na pewno jest tak złym szefem, jak przedstawiają go niektórzy? Mam co do tego wątpliwości, a sądząc po osiągniętych rezultatach, Ballmer może okazać się najlepszym CEO, jakiego Microsoft mógłby sobie wymarzyć.
26.08.2013 | aktual.: 10.03.2022 11:56
Gdy kilka dni temu Microsoft ogłosił, że w ciągu roku Steve Ballmer opuści fotel CEO, w Sieci zaroiło się od komentarzy osób wystawiających mu marne oceny. Tylko czy na pewno jest tak złym szefem, jak przedstawiają go niektórzy? Mam co do tego wątpliwości, a sądząc po osiągniętych rezultatach, Ballmer może okazać się najlepszym CEO, jakiego Microsoft mógłby sobie wymarzyć.
Wszyscy na Steve’a, czyli wspólny głos krytyki
Google nie jest prawdziwą firmą. To domek z kart.
W artykułach podsumowujących ponad dekadę rządów Steve’a Ballmera można znaleźć jedną wspólną dla wielu autorów opinię: gdy Ballmer przejmował stery Microsoftu, firma była potęgą trzymającą w garści niemal cały rynek. Dzisiaj rynek jest podzielony, a Microsoft ma dużo mniejsze znaczenie niż na początku wieku. Wniosek: Ballmer pogorszył pozycję swojej firmy, a zatem jest złym CEO. A właściwie - zdaniem Forbesa - najgorszym CEO na świecie.
Co więcej, opinię tę wydaje się podzielać amerykańska giełda. Po ogłoszeniu informacji dotyczącej rezygnacji dotychczasowego CEO kurs akcji Microsoftu podskoczył o 7 proc. Zgodnym chórem dołączają się do tego różni analitycy, jak jeden mąż cytujący słowa Steve’a Jobsa, który stwierdził, że Microsoft nigdy nie odniesie sukcesu pod rządami Ballmera, ponieważ ten jest nastawionym na wyniki finansowe sprzedawcą, a nie wizjonerem.
Gdy tak czytam te jednakowe w wymowie komentarze, odnoszę wrażenie, że są jak mityczny wąż Uroboros, który połykając własny ogon, tak naprawdę zamknął we własnym kręgu kawałek świata i nie widzi nic poza nim. Tak samo jest z krytykami Ballmera – ocena jego rządów wyłącznie przez pozycję rynkową Microsoftu to błąd, ponieważ nie uwzględnia bardzo wielu innych, niezwykle istotnych kwestii.
Ze szczytu można zejść tylko w jednym kierunku – w dół
Obronę Steve’a Ballmera zacznę nietypowo, bo od odniesień do świata sportu. Słyszeliście o klątwie „Sports Illustrated”? Kilka lat temu jeden z dziennikarzy tego amerykańskiego magazynu, Alexander Wolff, obliczył, że spośród 2456 sportowców, którzy pojawili się na pierwszej stronie okładki, w ciągu krótkiego czasu 913 – czyli 37 proc. – spotkało coś złego, czyli kontuzja, gwałtowny spadek formy, seria porażek itd.
Zjawisko nazwane klątwą „Sports Illustrated” dało się jednak bardzo łatwo wyjaśnić. Na okładkę trafiały z reguły zdjęcia najlepszych sportowców – tych odnoszących najbardziej spektakularne wyniki, będących u szczytu sławy i kariery. Problem w tym, że nie da się być bez końca najlepszym. Nic zatem dziwnego, że sportowiec będący na samym szczycie może tę pozycję co najwyżej przez jakiś czas utrzymać, ale z reguły będzie podążać tylko w jednym kierunku – w dół.
Gdy w 2000 roku Bill Gates postanowił odsunąć się w cień, zamieniając fotel CEO na stanowisko głównego architekta oprogramowania, Microsoft był niekwestionowanym królem branży. Ponad dwie dekady ciągłych wzrostów dały tej firmie pozycję monopolisty, a Windows stał się synonimem systemu operacyjnego do tego stopnia, że nawet kilka lat później dzwoniąc na infolinię ówczesnej Tepsy, można było usłyszeć nie „jaki ma pan system operacyjny” ale „jakiego ma pan Windowsa?”.
Ówczesny Microsoft był jak sportowiec, którego kariera osiągnęła punkt krytyczny. I nie był w tym osamotniony – około 12 lat wcześniej podobną pozycję zajmował IBM, a mniej więcej 12 lat później równie bezkonkurencyjnym gigantem był Apple.
Wielki poprzednik, trudne dziedzictwo
Choć Bill Gates jest słusznie przedstawiany jako niekwestionowany twórca sukcesu Microsoftu, to – moim zdaniem – miał to szczęście, że wycofał się wystarczająco wcześnie, by nie ponosić negatywnych skutków decyzji, które spadły na barki Ballmera.
Tym, co na długo określiło sposób działania Microsoftu, było przegapienie internetowej rewolucji. Gdy firma z Redmond połapała się w błyskawicznie zmieniającym się rynku i – osobistą decyzją Gatesa – rzuciła na szalę całe swoje zasoby, było już za późno. Choć część strat dało się odrobić choćby Internet Explorerem, to produkty i usługi Microsoftu były, z nielicznymi przeznaczonymi dla biznesu wyjątkami, stacjonarne.
Kula śnieżna Google’a, która w 1998 roku zaczynała się toczyć, coraz bardziej nabierając rozpędu, spadła na Microsoft stojący bezradnie z opuszczoną gardą. I właśnie taką firmę przejął Ballmer z rąk Billa Gatesa.
Co więcej, Microsoft z początku wieku był monokulturą Windowsa i Office’a. Te dwa potężne filary wyglądały wprawdzie bardzo stabilnie, ale już niebawem miało się okazać, że są dalece niewystarczające. To właśnie na Ballmera spadł ciężar gigantycznej przebudowy Microsoftu, która miała przebiegać pod presją coraz bardziej rosnących w siłę rywali.
Walka o nowy Microsoft
Epoka Ballmera to właściwie ciągła walka o to, by zerwać z balastem firmy, której do wzrostu i przynoszenia zysków przez 20 lat wystarczyło skupienie się na pecetach. XXI wiek był – niestety – zupełnie inny, a zgodnie z jednym z praw Murphy’ego stagnacja ma tendencję wzrostową, o czym boleśnie przekonały się choćby Dell czy HP.
Ballmer doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ucieczkę do przodu widać nie tylko w specjalistycznych rozwiązaniach dla biznesu, które stały się kolejnym stabilnym filarem zysków Microsoftu, ale również w wejściu na rynek sprzętu. Nie zawsze były to udane próby, czego dowodem mogą być choćby losy odtwarzacza muzyki Zune, telefonów Kin czy bliższe współczesności i rozczarowujące wyniki sprzedaży tabletów Surface.
Mimo to nie sposób odmówić Microsoftowi znaczących sukcesów w postaci dwóch generacji Xboksów. Co więcej, to pod rządami Ballmera Microsoft podbił rynek urządzeniem, które zyskało tytuł najszybciej sprzedającego się elektronicznego gadżetu na Ziemi. Technologicznym cudem okazał się Kinect, który pod względem tempa sprzedaży zdetronizował przy okazji całą rodzinę urządzeń Apple’a.
Ballmer dokonał również tytanicznego wysiłku, by zerwać z desktopowym balastem firmy. Choć przejęcie Skype’a trudno uznać za wielki sukces, a Bing nie zagroził pozycji wyszukiwarki Google’a, to wraz z innymi sieciowymi usługami Microsoftu, jak SkyDrive czy Office 365, postawił zaporę firmie z Mountain View, uniemożliwiając jej monopolizację rynku.
Co istotne, mimo tych wszystkich zmian, sprzętowych rewolucji i gigantycznych pieniędzy utopionych w nie zawsze opłacalnych projektach Ballmer dokonał rzeczy niesłychanej – choć wielokrotnie mylił się, choćby wyśmiewając iPhone’a czy krytykując Linuksa, zapewnił firmie stabilny wzrost i finansowanie (więcej na ten temat znajdziecie w artykule "Na czym zarabia Microsoft? Najbardziej dochodowe produkty giganta z Redmond").
Z punktu widzenia giełdowych inwestorów wartość firmy spadła, ale w rzeczywistości finanse Microsoftu - nawet po uwzględnieniu balastu w postaci Surface'a - są w świetnym stanie, a firma w kolejnych kwartałach zadziwiała, notując zaskakująco wysokie zyski.
Kafle wysokiego ryzyka
Ostatni – jak do tej pory – etap ballmerowskiej rewolucji w Microsofcie można zbiorczo określić jednym słowem: kafle. Microsoft po niemal trzydziestu latach rzucił na szalę wszystko i postanowił wypromować nowy rodzaj interfejsu, konsumując przy okazji dość egzotyczny sojusz z Nokią.
To szalenie ryzykowny krok, a zarazem dość niewdzięczny – jest zupełnie zrozumiałe, że przyzwyczajeni do pewnych standardów użytkownicy na tak radykalne zmiany reagują alergicznie, a bardzo umiarkowany sukces Windowsa 8 tylko potwierdza tę opinię.
Nie demonizowałbym tu porażki kafelkowego Windowsa – zmiana przyzwyczajeń użytkowników wymaga sporo czasu, a patrząc obiektywnie, Microsoft po raz pierwszy od dekady zamiast odpowiadać na działania rywali, sam wytycza nowe szlaki, zostawiając – moim zdaniem – konkurencję daleko z tyłu (żeby było jasne - nie lubię kafli, ale uważam, że przed nimi wielka przyszłość). Wiąże się to z ryzykiem, ale jak głosi wspomniane wcześniej prawo Murphy’ego, stagnacja ma tendencję wzrostową, więc ryzyko jest warte zachodu.
Kto będzie następcą Steve’a Ballmera? Lista nazwisk potencjalnych kandydatów jest bardzo długa i obejmuje osoby zarówno z Microsoftu, jak i czołowe postaci jego największych konkurentów. Nie mam jednak wątpliwości, że następca aktualnego CEO przejmie władzę nad firmą, która wprawdzie nie jest już monopolistą, ale dzięki ekosystemowi własnych rozwiązań, urządzeń i usług jest znacznie lepiej przygotowana do walki z konkurencją, niż był gotowy Microsoft w czasie, gdy z rąk Billa Gatesa przejmował go Steve Ballmer.