Zwiagincew miał to nieszczęście, że zadebiutował filmem genialnym. Po Powrocie (2003) reżysera okrzyknięto naczelnym odnowicielem religijnego ducha w rosyjskim kinie i drugim Andriejem Tarkowskim. Tym większe wymagania postawiono zatem wobec jego drugiego filmu, który od wczoraj możemy oglądać na dużym ekranie. Wygnanie okazało się jednak nie spełniać pokładanych w autorze nadziei. I szczególnie dla wiernych fanów Powrotu, do których sama należę, jest ono niestety sporym rozczarowaniem.
[swf]http://patrz.pl/player.partner.24.swf?id=319837&r=5&o=319837&w=24&color1=000000&color2=ffffff&color3=990000,425,349,8,ffffff[/swf]
Historia znów jest prosta. Przynajmniej do pewnego momentu. Film opowiada o rodzinie, która wyjeżdża na parę dni do swojego domku na wsi. W samym centrum znajduje się tu relacja między mężem, Alexem (gra go Konstantin Ławronienko, który w *Powrocie *zagrał ojca) i żoną, Vierą (Maria Bonnevie, którą znamy m.in. z Rekonstrukcji). Viera oznajmia mężowi, że jest w ciąży, ale dziecko, którego się spodziewa, nie należy do niego. Wtedy on postanawia rozwiązać ten problem i podejmuje parę decyzji, których bardzo będzie żałował. Więcej fabuły nie zdradzę, dodam tylko, że mniej więcej w połowie filmu następuje znaczący zwrot w akcji. Który sprawia, że całą tę opowieść poznajemy niejako od nowa. I patrzymy na bohaterów z zupełnie innej perspektywy. Ten nagły, nieco zaskakujący zwrot, jest ciekawym i ożywczym zabiegiem konstrukcyjnym. Nie ratuje jednak całości, która zdaje się być mocno wydumana i przekombinowana.
Nietrudno jest odnieść wrażenie, że Zwiagincew chciał nakręcić kolejny filmowy moralitet. Podobnie jak w Powrocie, zbudował zatem świat nieco oderwany od realności, umieścił bohaterów w mitycznym uniwersum, przepełnionym religijnymi symbolami. O ile jednak w jego pierwszym filmie ta strategia sprawdziła się doskonale, tu doprowadziła autora do zguby. Stworzył on sztucznie przeładowany znaczeniami film, w który ciężko jest jakkolwiek uwierzyć. Nie ufamy tu bohaterom, których zachowania są psychologicznie nieprawdopodobne, nie wierzymy w symbole, które zdają sie tracić swoje odniesienia do rzeczywistości.
W Powrocie mieliśmy do czynienia z uniwersalną, religijną historią, która była przejmująco prawdziwa. I dlatego mieliśmy wrażenie, że również nas dotyczy. W Wygnaniu Zwiagincew opowiada nam historię, która gubi swój duchowy uniwersalizm właśnie dlatego, że jest przeładowana i dość niespójna. Przede wszystkim zaś dlatego, że trudno jest nam się z nią jakkolwiek identyfikować. A takie kino przecież nie istnieje, jeśli nie buduje zaangażowania widza, nie porusza go. Bez tych koniecznych w odbiorze emocji, film staje się pustą wydmuszką.
Tym bardziej może wówczas razić sama forma, w jakiej ta mało przekonująca fabuła zostaje nam zaserwowana. Wobec tego fabularnego pustosłowia, piękne zdjęcia zamieniają się bowiem w ciąg uroczych pocztówek z rosyjskiej prowincji. Manierystyczne kadry zaczynają irytować, bo nie wypełnia ich żywe znaczenie. Długie, statyczne ujęcia nużą, bo nie przedstawiają rzeczywistości, którą można by dotknąć. Nie są to obrazy z ikony, które mogłyby nas zahipnotyzować, czy poruszyć. Są to obrazy przestylizowane i puste.
Zdaje się, że reżyser zapomniał o tym, iż nie można zbudować symboli, jeśli wcześniej nie zbuduje się klarownej i spójnej historii. Że podstawą każdej przypowieści powinna być prosta fabuła, którą odbiorca potrafi przyjąć i odnieść do siebie. I że nie da się zrobić filmu o wierze (a właściwie - o braku wiary), jeśli historia wydaje się mocno nierealna. Skoro ta bezwzględna podstawa zaczyna się rozpadać - to ciężko nam uwierzyć w całą resztę.