Telewizje puszczają seriale w przyspieszonym tempie, żeby wcisnąć więcej reklam
Po co puszczać 20-minutowy odcinek sitcomu przez 20 minut, skoro 18 minut wystarczy? Tak zaczynają kombinować amerykańskie kablówki. Zobaczcie, czym się różni serial emitowany w zwykłym tempie od serialu przyspieszonego.
Wydawałoby się, że stacje telewizyjne nie zaskoczą nas niczym gorszym niż przerywanie programu co 15 minut ryczącymi reklamami. A tu proszę, ich pomysłowość jednak nie zna granic. "Gazeta Wyborcza" pisze, że niektóre amerykańskie kablówki puszczają filmy i seriale w lekkim przyspieszeniu, po to aby było więcej czasu na reklamy.
Jak wygląda serial przyspieszony? Sami zobaczcie
Do tej pory stacje telewizyjne – również polskie – zyskiwały dodatkowy czas na reklamy, dzieląc ekran na pół podczas napisów końcowych i czasem pozbawiając widzów czegoś fajnego, co się działo w trakcie owych napisów. Amerykańskim kablówkom to już nie wystarczy. "The Wall Street Journal" doniósł, że teraz w modzie jest przyspieszanie programu. Oczywiście nie drastyczne, stacje robią to tak, żeby widz niczego nawet nie zauważył.
Ale ten oto klip, w którym zobaczycie obok siebie "Seinfelda" zwykłego i przyspieszonego (w wersji emitowanej przez TBS), nie pozostawia wątpliwości, że proceder ma miejsce i że da się w ten sposób oszczędzić trochę czasu. 20-minutowy odcinek sitcomu może dzięki temu trwać 18 minut. Całą resztę czasu można wykorzystać na bloki reklamowe.
TBS speeds up Seinfeld 7.5 percent
Czy widz na tym traci? Oczywiście!
Oglądając powyższy klip z "Seinfelda" można stwierdzić, że nic strasznego się nie dzieje. Ot, bohaterowie mówili i poruszali się troszeczkę szybciej, co to za różnica, kiedy ogląda się sitcom sprzed 20 lat. Ale zdarzają się poważne wpadki. Stephen Cox, amerykański literaturoznawca, wsłuchał się w kwestie wypowiadane przez Manczkinów w filmie "Czarnoksiężnik z krainy Oz" emitowanym przez jedną z kablówek i okazało się, że głosy bohaterów brzmiały inaczej niż w oryginale. Wszystko przez przyspieszenie.
Sieci kablowe w oficjalnych komunikatach nic o tym procederze nie mówią, ale nieoficjalnie tłumaczą się, że muszą sobie jakoś radzić w czasach, kiedy ceny reklam spadają. Pytanie, czy psucie filmów i seriali to rzeczywiście pomysł, który może przynieść na dłuższą metę zyski. Jeśli ktoś odkrył, że "Czarnoksiężnik z krainy Oz" nie brzmi tak, jak brzmieć powinien, za chwilę pojawią się kolejne podobne zarzuty. I nikomu nie wyjdzie to na zdrowie.