To mnie wkurza. Pingwin z jednym jajem, czyli dlaczego nie znoszę Linuksa?

To mnie wkurza. Pingwin z jednym jajem, czyli dlaczego nie znoszę Linuksa?

To mnie wkurza. Pingwin z jednym jajem, czyli dlaczego nie znoszę Linuksa?
Łukasz Michalik
30.06.2015 18:55, aktualizacja: 02.09.2015 15:54

Linux często uważany jest za niezależny, tworzony przez entuzjastów, otwarty system. Nic bardziej mylnego: dzisiaj to dzieło korporacji, które nie pozwolą, by kiedykolwiek zyskało na znaczeniu.

Linux dla buntownika!

Dawno, dawno temu, gdy symbolem wrednej, wszechpotężnej korporacji był Microsoft, Linux uchodził niemal za symbol informatycznej kontrkultury. Instalowali go ci najbardziej wtajemniczeni, świadomi użytkownicy, którzy mogli później z pogardą patrzeć na plebs, siedzący „na Windzie”.

Obraz

Dziś na wspomnienie tamtych czasów łezka może się w oku zakręcić. Nie z tęsknoty za szczenięcymi latami, ale za światem, w którym symbolem złego była firma tak nieszkodliwa i – z dzisiejszej perspektywy – poczciwa, jak dawny Microsoft, który w zestawieniu ze współczesnym sobą samym, Google’em czy Apple’em wydaje się uosobieniem umiarkowania, poszanowania prywatności i wszelki cnót obywatelskich.

W każdym razie był – mniej więcej – przełom wieków. Pluskwa millenijna miała – jak straszyli różni „eksperci” – zjeść nasz świat, Internet kupowało się na impulsy od Telekomunikacji Polskiej, a Linux… no tak, Linux po prawie dekadzie dojrzewania i wytężonej pracy zaangażowanej społeczności szykował się właśnie do wielkiego skoku, dzięki któremu miał stać się najważniejszym systemem operacyjnym. Choć na razie ma tylko 3 proc. rynku.

Historia kołem się toczy

Od tamtego czasu minęło jakieś piętnaście lat. Microsoft straszy nas mniej, niż przed laty, Telekomunikacja Polska od dawna jest już francuska, a miejsce dyżurnych, złowrogich cyberkorpów zajmują sobie zgodnie Google, Apple, Facebook i cała reszta różnych, wiecznie głodnych naszych danych firm. A Linux? (mówimy o Linuxie, a nie systemach unixowych, bo po uwzględnieniu Androida, iOS i reszty podobnych wynalazków obraz mocno się zmienia).

No cóż, Linux tradycyjnie – po prawie ćwierć wieku dojrzewania i wytężonej pracy zaangażowanej społeczności staje się systemem, z którego mogą korzystać zwykli ludzie i już niebawem zacznie zyskiwać na znaczeniu. Choć na razie ma tylko jakieś 3 proc. rynku.

Obraz

Linux jest trochę jak najgłupsze dziecko w dużej rodzinie. Jasne, że mama bardzo je kocha, tato będzie bronił, a rodzeństwo nie da zrobić krzywdy na podwórku. Ale w gruncie rzeczy nikt – poza wspomnianą, zawsze wierzącą w swoją pociechę mamą – nie ma żadnych złudzeń co do jego dalszej przyszłości. Kochać trzeba, ale cudów nie ma co się spodziewać.

Mit społeczności

No dobrze – miało być o tym, dlaczego Linuksa nie znoszę, a tymczasem – poza wbijaniem mu szpil – raczej nie przedstawiłem żadnych konkretów. Bez obaw, już do nich zmierzam.

Tym, co mnie w Linuksie wkurza, nie jest sam Linux jako taki. Fajnie, że są różne systemy operacyjne. Jeszcze lepiej, że różne dystrybucje Linuksa mogą – teoretycznie – zainteresować sobą zupełnie różne grupy użytkowników, a każdy może znaleźć coś dla siebie. Różnorodność jest zazwyczaj dobra, podobnie jak konkurencja.

Obraz

Sednem jest jednak coś innego – wizerunek Linuksa, przedstawianego ciągle jako system niezależny, niemal buntowniczy, stojący w opozycji do zamkniętych produktów, tworzonych przez wielkie korporacje. A może to prawda?

Niestety, nie. Tak już jest ten świat zbudowany, że wszystko zaczyna się i kończy na kasie. Jeśli system ma istnieć i się rozwijać, ktoś musi nad nim pracować. Nawet, jeśli rzesza zaangażowanych, mądrych i pełnych pięknych ideałów ludzi oddaje za darmo swój czas i umiejętności na rzecz tego projektu, to przecież kto musi nimi zarządzać, organizować ich pracę, dbać o promocję, kontaktować się z mediami i robić całą tę resztę, która odróżnia utopię od projektu, mającego – w przypadku domowych użytkowników - szanse powodzenia.

Kto płaci, ten wymaga

Problem polega na tym, że na to wszystko potrzeba pieniędzy. A na społeczność raczej nie ma co liczyć. Polajkują na Facebooku, wesprą dobrym słowem na Reddicie czy Wykopie, ale pieniędzy zazwyczaj za wiele nie dadzą. W końcu nawet Wikipedia, utrzymująca się teoretycznie z wpłat od społeczności, bazuje na kilku głównych, związanych z paroma dużymi firmami darczyńcach. Reszta to drobne, które wystarczą najwyżej na waciki.

Darczyńcy Linux Foundation
Darczyńcy Linux Foundation© Linuxfoundation.org/about/members

W przypadku Linuksa jest podobnie. Za rozwój tego systemu odpowiada Linux Foundation. Wiecie, kto ma w niej status Platynowych i Złotych Członków, czyli mówiąc wprost – Tych Którzy Dają Kasę I O Wszystkim Decydują? Ot, takie symbole niezależności i otwartości, jak Fujitsu, HP, IBM, Intel, Qualcomm, NEC, Oracle, Samsung, Google, Hitachi czy Toshiba. I wielu innych.

Każda z tych firm wykłada niemałe pieniądze tylko po to, by mieć kontrolę nad tym, czym jest i w przyszłości będzie Linux. I możemy być pewni, że żadna z nich nie pozwoli, by Linux rozwinął się do postaci niezgodnej z jej interesami. Linux jako symbol niezależności i opozycji wobec korporacyjnego świata? Jasne. Miło wierzyć w stare bajki.

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (90)