Czekam, aż smartfon przyda się na koncertach. Kiedy każdy będzie mógł nagrać własnego bootlega?
Gdy na koncercie widzę wyciągnięte smartfony, które coś tam nagrywają, zawsze zastanawiam się, po co ich właściciele tak robią. Przecież wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie.
13.07.2014 | aktual.: 10.03.2022 11:07
To jakaś koncertowa plaga. „Kiedyś zapalniczki, dziś smartfony” - chciałoby się rzec i dorzucić zdjęcie, na którym widać masę ludzi z wyciągniętymi telefonami. Niby to dobry pomysł. Przecież fragment ulubionego utworu to świetna pamiątka, dużo lepsza niż papierowy bilet.
Tyle że z takich nagrań nic dobrego nigdy nie wychodzi. Większość koncertowiczów nie posłuchało rad Komórkomanii i ich zapis koncertu to dramat. Kiepski obraz, fatalny dźwięk. Mało który koncert na YouTube jest nagrany dobrze.
5 zasad nagrywania koncertu smartfonem - Komorkomania.pl
Co innego porządny bootleg.
Bootleg – angielski termin oznaczający nagranie muzyczne rozpowszechniane bez zgody autora; nagranie pirackie. Wiele osób do określenia nielegalnych nagrań z koncertów używa terminu ROIO - Records of Illegitimate/Indeterminate Origin czyli "nagrania o nielegalnym/nieokreślonym pochodzeniu".
Gdy widzę smartfony wyciągnięte na koncercie, przypominają mi się czasy, kiedy byłem fanatycznym słuchaczem Kultu i częstym gościem ich forum. To był irytujący fanatyzm.
Wkurzałem się, gdy ktoś mówił, że „12 groszy” to piosenka Kultu. Nie rozumiałem, jak można nie wiedzieć, w którym roku ukazała się jakaś płyta tego zespołu. Albo że Kazik jest fanem Legii. Lub że grali trasę w Brazylii. I tak dalej, i tak dalej.
Ale ja i tak byłem słabym zawodnikiem. Na forum Kultu byli prawdziwi zawodowcy. „Ultrasi”, jak w piłce nożnej. Gdy Kult ogłaszał jesienną trasę koncertową, oni drukowali rozpiskę i szli z tym do pracodawcy. W tych dniach nas nie będzie – kładli listę koncertów na biurku szefa i wychodzili. Nie zgodził się? Trudno, koncerty ważniejsze, praca się znajdzie.
No dobra, nie mam pojęcia, czy tak właśnie było, tak to sobie wówczas wyobrażałem. Tak czy siak, albo to ja miałem rację, albo oni mieli wyrozumiałych przełożonych, bo byli na każdym koncercie Kultu. Nieważne, czy grali właśnie w Warszawie na corocznej jesiennej, pomarańczowej trasie, czy może na prywatnej imprezie, o której prawie nikt nie wiedział. Oni akurat wiedzieli i tam byli.
Bootlegi - dzieło fanatyków
To jeszcze nic. Skoro oni byli ultrasami, to – trzymając się futbolowej terminologii – musieli być też chuligani. Ci najbardziej szaleni. Inni bawią się dopingiem, a oni robią coś, czego normalni ludzie nie rozumieją. W koncertowym przypadku też tak było. Ci ludzie nagrywali wszystkie występy.
Jechali setki kilometrów tylko po to, żeby stać przez dwie i pół godziny z kamerą. Albo trzy, bo przecież Kult ma bardzo długie koncerty. I to nie raz do roku. Zawsze. Dla nich koncert równał się nagranie. To było jak praca. Tyle że nic z tego nie mieli. I musieli płacić za wstęp z własnej kieszeni.
Mieliśmy coś z tego my, forumowicze. Gdy pojawiał się temat „Koncert gdzieś tam”, to od razu sprawdzało się, czy ktoś ze skromnej, liczącej góra cztery osoby, nagrywającej elity tam będzie. Wiedzieliśmy, że na pewno pojedzie, ale zawsze lepiej mieć potwierdzenie.
Sama obecność nic nie gwarantowała. Problemem było to, że „bootlegowicze” nie zawsze dzielili się swoją twórczością. Kiedy wrzucali choć fragment koncertu, kilka utworów, na przykład rzadko granych, na forum było święto.
Niestety, święta nie są zbyt często. Kiedyś mnie to wkurzało. Jak już nagrywasz, to się dziel. Oni woleli nagraniami się wymieniać. Masz bootleg z Tomaszowa Lubelskiego? OK, to w zamian za to daję nagranie z Turowic. Tak to działało. Dostęp do nagrań mieli nieliczni. Krewni i znajomi albo inni „bootlegowicze”. Większość zostawała w ich „rodzinie”, tylko czasami coś skapywało i trafiało do wygłodniałej publiczności.
Szaraczkom, czyli mnie, pozostawało wchodzenie na ich strony i obserwowanie, ilu koncertów nigdy nie posłucham. Lizałem cukierek przez szybę. Mówiąc szczerze – nie lubiłem bootlegowiczów. W końcu nikt nie lubi egoistów, prawda?
To nie egoizm. Nie tak dawno, w Łodzi, stałem obok chłopaka, który na swoim koncie ma tyle nagranych koncertów, że zawstydziłby niejedną wytwórnię. Kiedy wszyscy piją piwo, czekają na wejście, on ustawia kamerę. Niedrogą, kosztuje ponad tysiąc – zdradził mi. XYZ ma dużo lepszą, różnicę od razu słychać – tłumaczy.
Koncert - dwie godziny. Praca nad bootlegiem - dwa tygodnie
Nie ma statywu, więc będzie musiał stać co najmniej 2,5 godziny. Później, jak już dotrze do domu, cały materiał trzeba skonwertować. Całe nagranie waży bodaj 1,5 GB, razem z obrazem i dźwiękiem. Do tego jeszcze należy koncert podzielić na utwory i każdy z nich opisać.
Mnóstwo roboty, na którą nie ma się przecież czasu, bo czasami trzeba się w pracy pojawić. Nic więc dziwnego, że nie odda wszystkiego lekką ręką, chce mieć coś w zamian. Bo "społeczność" nie zawsze podziękuje, a znajdą się jeszcze tacy, którzy będą narzekać. „A dlaczego taka słaba jakość, a czemu utwory niepodzielone”. Zdarzają się malkontenci.
Podziwiam tych ludzi. Niesamowita pasja. Mimo ogromnego szacunku chciałbym jednak, żeby... nie byli potrzebni. Żeby każdy, kto wyciąga smartfon, nagrał taki koncert, jak oni. Z porządną jakością dźwięku, z niezłym obrazem.
Smartfon do kieszeni
Dzisiaj to niemożliwe. Nie tak dawno pisałem, że w trakcie podróży Kindle i Vita mogą leżeć w plecaku, bo to gadżety, które w czasie jazdy są bezużyteczne. Tak samo jest ze smartfonami na koncercie.
Zostawcie je w kieszeni. Nigdy nie nagracie czegoś tak dobrze, jak ci, którzy robią bootlegi. Mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu.
Na razie jednak niewiele się zmienia. Smartfony są coraz lepsze, mają lepszej jakości kamery, a nagrania z koncertów to wciąż unikaty. Szkoda.