Demokracja na kolanach: PKW jest jak Skynet - zorganizowała bunt maszyn
Jak wygląda technologiczna apokalipsa? Gdy Hollywood raczy nas wizjami samoświadomych maszyn, Skynetu i armii robotów, odcinających ludzkość od Słońca, praktyka okazuje się znacznie bardziej przyziemna: wystarczy kilku urzędników, trochę pospiechu i Państwowa Komisja Wyborcza. Nie brzmi groźnie? Bez obaw, to prawdziwa mieszanka wybuchowa!
19.11.2014 | aktual.: 10.03.2022 10:47
O perypetiach, związanych z działaniem systemu informatycznego, odpowiedzialnego za obsługę ostatnich wyborów, słyszymy od poniedziałku. Coś, co początkowo zapowiadało się na anegdotyczne wydarzenie z pogranicza absurdu i czarnego humoru dość szybko przekształciło się w sprawę, z której trudno żartować.
Nie chodzi już przecież o zabawne tłumaczenia przedstawicieli PKW, ale o coś poważniejszego – wiarygodność państwa i fundamentu demokracji, czyli wyborów. Nie mam zamiaru znęcać się w tym miejscu nad PKW – naprawdę nie lubię kopać leżącego, a instytucja ta skompromitowała się na tyle, że każde słowo komentarza pod jej adresem byłoby zbędne.
Mam jednak wrażenie, że gniew i rozczarowanie skupiły się – zupełnie nietrafnie – na biednej studentce II roku, odpowiadającej, rzekomo, za stworzenie oprogramowania, którego działanie okazało się katastrofą.
To nie studentka jest winna. Moim zdaniem odpowiedzialność ciąży pospołu na urzędnikach odpowiedzialnych za przetarg i na firmie, która go wygrała (startowała jako jedyna) i zleciła zadanie podwykonawcom bez doświadczenia i umiejętności, zaniedbując przy tym kontrolę i testy.
Zostawmy jednak na boku te rozważania – wszyscy widzą, że król jest nagi, a całą sprawę rozkładają na czynniki pierwsze media w całej Polsce. Moim zdaniem znacznie ciekawszy jest inny aspekt całej sprawy. Przecież właśnie przeżywamy namiastkę technologicznej apokalipsy. Buntu maszyn w nietypowym, ale – z punktu widzenia efektu – całkiem przekonującym wydaniu.
To nic, że wszystko wygląda inaczej, niż na filmach, a zamiast krzemowej superinteligencji mamy wadliwy kod. Nie macie wrażenia, że skutek jest podobny? Aby podkopać zaufanie do władz państwa i jego instytucji nie trzeba Skynetu, wysyłającego flotę dronów na bombardowanie stolicy. Wystarczy sugestia, że demokracja stała się farsą, a wybory równie dobrze można było rozstrzygnąć przez rzut kostką.
Wiem, że przejaskrawiam – w końcu głosy zostaną przeliczone powtórnie i wyniki z opóźnieniem, ale prawdopodobnie zostaną ogłoszone. Tylko w takim wypadku… po co nam ta cała technologia?
Coś, co miało ułatwiać życie, w praktyce okazało się najsłabszym ogniwem. Przypuszczam, że od kalkulatora wyborczego być może dużo skuteczniejszy okazałby się zeszyt w kratkę i długopis albo, aby nie cofać się do technologicznej prehistorii, tabela w Excelu.
Mądrzy ludzie, jak Elon Musk czy Stephen Hawking przestrzegają nas przed bezkrytyczną wiarą w dobre skutki rozwoju technologicznego. Może mają trochę racji?
Przeciwnicy wyborów przez Internet dostali właśnie prezent od losu. Szkoda, bo wygodniejsze, zdalne głosowanie mogłoby przekonać do oddania głosu miliony tych, którzy z różnych powodów nie docierają do komisji wyborczej. Problem w tym, że od wygody wybierania i szybkości liczenia głosów znacznie ważniejsza jest wiarygodność wyników.
Patrząc na problemy PKW mam wrażenie, że na wybory przez Internet jest u nas po prostu za wcześnie. Przyznanie tego przychodzi mi z niemałym trudem – jeszcze kilka dni temu byłem przekonany, że głosowanie online warto wprowadzić jak najszybciej. PKW skutecznie wyleczyła mnie z tego zapału dobitnie pokazując, że od niechlujnie przeprowadzonej cyfryzacji lepszy dla wszystkich jest jej brak.
Zwłaszcza, jeśli za wprowadzenie internetowego głosowania mieliby odpowiadać ci sami urzędnicy, co za kalkulator wyborczy. Nikt odpowiedzialny nie powinien dawać małpie brzytwy.