Filmy coraz częściej zauważają nowe technologie. Szkoda, że wciąż nie traktują ich poważnie
"Birdman" i "Frank" - to nowe filmy, które wspominają o Facebooku, Twitterze i mediach społecznościowych. Niestety, robią to źle.
15.02.2015 | aktual.: 10.03.2022 10:32
Coraz częściej mam wrażenie, że nowy, współczesny film, nie może przejść obojętnie obok Facebooka, Twittera czy Instagrama. Niby to nic nowego czy sensacyjnego: pamiętamy przecież te wszystkie komedie romantyczne, gdzie bohaterowie pisali do siebie maile albo poznali się na czacie. Standard.
Teraz w ich miejsce wskoczyły wspomniane media społecznościowe. Szkoda, że dzisiejsze filmy traktują je tak powierzchownie. Schematycznie. Robią z nich “chłopców do bicia”.
Facebook i głupota
Nie kupił mnie “Birdman”. Moim zdaniem to przeciętny film. Nie rozumiem zachwytów. Ale przy okazji to świetny przykład na to, jak współczesne, popularne, nagradzane obrazy podchodzą do tematu Facebooka czy Twittera.
(Możliwy delikatny spoiler)
Dawna legenda kina akcji staje się w Internecie popularna nie dlatego, że pracuje nad nowym spektaklem, ale dlatego, że paraduje w majtkach po ulicy - “80 tysięcy wyświetleń w godzinę” (cytuję z pamięci, wybaczcie jeśli się pomyliłem) mówi mu córka.
BIRDMAN - Official Worldwide Trailer
Wcześniej dodaje, że jeżeli nie ma cię na Facebooku, Twitterze, to nie istniejesz, nikogo nie obchodzisz, nie liczysz się. Ale nie myśl sobie, widzu, że na portalach społecznościowych zwrócisz na siebie uwagę talentem czy ciężką pracą. Dopiero efektowny wypadek, skandal czy inne sensacyjne wydarzenie sprawią, że ludzie zaczną obserwować cię na Twitterze.
Przypomina mi się też “Frank” - całkiem niezły film o muzyce. Tam też zahaczono o media społecznościowe i też niestety przedstawiono je bardzo banalnie.
Zespół staje się popularny w Sieci nie przez utwory, ale ze względu na nietypowe zachowanie członków. Ludzie mogą to obserwować, bo jeden z muzyków wrzuca to wszystko do Sieci. Zresztą - od początku wrzuca na Twittera wszystko, co jest z nim związane, nawet jeśli to tylko głupi obiad.
A my przy okazji widzimy kolejny przytyk w stronę mediów społecznościowych: mania obserwowania. Zaglądania w każdy kąt. Wchodzenia z butami w prywatność, ale też dzielenie się tym, co powinno zostać w kręgu zainteresowanych.
Popularność na YouTube
Potem jednak i tak okazuje się, że sto tysięcy wyświetleń to w dzisiejszych czasach śmieszna liczba. O niczym nie świadczy. I tak o tobie nikt nie wie. Miliony na YouTube - to jest paszport do chwilowej sławy.
Frank starring Michael Fassbender | Film4 Official Trailer
Serio? To jest ta obserwacja rzeczywistości? Celne punktowanie, o którym wspomina na przykład autor recenzji “Birdmana” w Newsweeku?
Bo modne jest podejmowanie wyzwań, udowadnianie czegoś innym, zabieganie o poklask i uznanie otoczenia. Często bezrefleksyjnie, dla zasady, podążając za tłumem. Iñárritu z zegarmistrzowską precyzją i gorzką ironią punktuje to w kolejnych scenach. Jak choćby tej, w której Sam z uporem godnym lepszej sprawy perswaduje ojcu, że jedyne, co się dzisiaj liczy to obecność na Facebooku, Twitterze i YouTubie, zdobywana tam popularność i coraz szersze grono fanów. - Jeśli Cię tam nie ma, to tak jakbyś nie istniał - stwierdza, jak gdyby była to absolutna oczywistość.
To są refleksje na tym samym poziomie, co autorów scenariusza serialu “Ojciec Mateusz”, gdzie gry przedstawione zostały jako “hobby” prowadzące do zbrodni.
Media społecznościowe - zło
To nie żadne puntkowanie rzeczywistości, a pójście na łatwiznę. Zwykły Kowalski powie, że: tak, Facebook szkodzi, zapominamy, jak wyglądają nasi znajomi, bo ciągle z nosem w ekranie.
Banał, populizm, nieprawda.
Kiedy więc w filmie widzimy takie podejście do mediów społecznościowych czy ogólnie technologii, to już powinien być znak ostrzegawczy: oho, twórcy scenariusza poszli na łatwiznę. Atakują nas mądrościami, które mają tylko trochę wspólnego z rzeczywistością, ale świetnie przyjmie je publika. Bo ta lubi ponarzekać na złe Facebooki, przez które nie ma czasu dla znajomych. Tyle że prawda jest nieco inna - narzekają, bo szukają wymówek. Lepiej zrzucić winę na "Fejsa" niż na własne lenistwo, przez które nie ma się czasu dla dawno niewidzianego kolegi.
Nie twierdzę, że nie ma takich ludzi, dla których wyświetlenia i liczba obserwujących to największy cel w życiu. Ale to nie problem. To nic nie mówi o współczesnych ludziach. Jest tylko małym wycinkiem internetowej rzeczywistości. Rzeczywistości, której współczesne filmy nie potrafią opisać. Albo nie chcą, dostosowując się do poglądów przeciętnego widza.
Marzy mi się, żeby autorzy, którzy już biorą się za ten temat, albo pokazali go od innej strony, albo traktowali jako oczywistość - tak, owszem, Facebook istnieje, ale nie musimy tego pokazywać i koniecznie nową rzeczywistość obśmiać lub skrytykować. Bo po co?
No, chyba że chcemy wyjść na super-mądrych, celnych komentatorów otaczającego nas świata, którymi zachwycać się będą bezmyślni recenzenci.
Ale skoro już tak jest, to niech dla nas, dla widzów, będzie to znak rozpoznawczy. Przy takim powierzchownym podejściu do technologii od razu wiadomo, że dany film nie jest żadnym arcydziełem i nie, nie powie nam jak żyć i jakie to życie jest. Można więc przestać zwracać uwagę na mądrości scenarzystów i zająć się chrupaniem popcornu.