Gaja Grzegorzewska, „Osobliwiec”

Gaja Grzegorzewska, "Osobliwiec"
Gaja Grzegorzewska, "Osobliwiec"
Redakcja Gadżetomanii

15.12.2013 13:09, aktual.: 15.12.2013 14:02

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Przed Wami opowiadanie, które Gaja Grzegorzewska stworzyła wspólnie z czytelnikami Gadżetomanii w ramach akcji „Nieskończona opowieść”.

Obudziłem się i już po chwili wiedziałem, że to jeden z tych dni. Na pewno wiecie, o czym mówię. Byłem pewien, że nic dziś nie pójdzie tak, jak powinno.

Po drugiej stronie słuchawki ktoś wreszcie przerwał ciszę:

  • No więc…?
  • A mam inny wybór? Wchodzę w to…

Rozłączył się. Niektórym wydaje się, że życie superbohatera jest idealne, ale ja tam wiem swoje, a poza tym zasługa i tak zawsze przypada Supermanowi. Teraz było za późno, aby się wycofać. Musiałem czekać na agentów i rozkazy z góry. A potem powiadomić resztę. Wstałem. Mój pokój urządzony był po spartańsku. Nie miałem żadnych osobistych rzeczy. Nic, co mogłoby ich kiedykolwiek potem naprowadzić na mój trop. Meldunki i rozkazy zjadałem zaraz po rozszyfrowaniu.

ZYGMUNT MIŁOSZEWSKI:

Zaczęło się niewinnie. Własne myśli przestały mi wystarczać. Musiałem ukraść cudze. Wiedziałem, że nie będzie łatwo – ludzie, choćby i nieświadomie, zazdrośnie strzegą swoich myśli. Ale przecież musi być jakiś sposób. Jakieś okno, przez które można wejść. Złodziejstwo? Nie powiedziałbym.

Cała zasługa i tak przypadnie Supermanowi. Ha ha ha. To takie nasze powiedzonko. Nie chodzi oczywiście konkretnie o starego Clarka, tylko w ogóle o superbohaterów. Jak myślicie, jaką część ich zadań odwalamy my? No sporą, sporą. Nie zdradzę dokładnej liczby, bo mnie obowiązują różne umowy i klauzule, ale niech wam wystarczy info, że jest to liczba zatrważająca.

Lubię również o sobie myśleć jako o superbohaterze, chociaż technicznie nim jeszcze nie jestem. Mam licencjat, ale jak sami wiecie, taki licencjat gówno daje. Nikt cię nie zatrudni, bo nie masz pozwolenia na zabijanie ani właściwie żadnych imponujących mocy, typu latanie, teleportacja czy zmiana wyglądu, bo to jest na trzecim roku dopiero. A składki płacić musisz. Jedyne, co ci pozostaje, to zostać asystentem, a i to dopiero po kursie. Wiadomo, ktoś to musi robić, więc instruktorzy wmawiają ci, że to dopiero początek kariery i znakomity sposób, aby uczyć się od najlepszych, w terenie, poznać nieco świat, dać się zapamiętać, wyrobić sobie renomę i potem samemu zostać superbohaterem i to z palcem w dupie.

Długo myślałem nad tym, kim chciałbym się stać. Nie miałem łatwo. Moi starzy nie przylecieli z kosmosu ani nie zostawili mi majątku. Czarny Charakter nie naznaczył mnie w dzieciństwie na wybrańca. Do wszystkiego musiałem dojść sam. Byłem kompletnie przeciętny. Czasami niewidoczny. Potrafiłem naśladować innych, wtapiać się w tło. Myślałem, czy się nie stać Człowiekiem Kameleonem, ale to banalne i chyba zresztą już jeden istnieje. Marzyłem, by reprezentować wszystkich ludzi naraz i każdego z osobna. I tak zostałem Everymenem. Na razie asystentem w przyszłości pełnowartościowym superbohaterem.

Obecnie pracuję dla takiego jednego superbohatera, co się nazywa Człowiek Kocur. Jest nowy, ale na pewno już o nim słyszeliście. To od niego wzięło się to powiedzonko: „Ale kocur” oznaczające, że coś jest mega fajne. Kocur jest wporzo, tyle że leniwy skurwysyn niesamowicie! Pospać lubi, w słońcu się powylegiwać. Ma taki ulubiony karton po składanym zestawie wypoczynkowym i w nim najchętniej kima.

Razem z Człowiekiem Kocurem pokonaliśmy Czerwoną Kropkę. Kocur odkrył, że w rzeczywistości Czerwona Kropka jest jedynie figurantem, za którym stoi Człowiek. Rozprawiliśmy się też z Gigamyszorem, który chciał ukraść światowe zasoby sera. Odzyskaliśmy towar, ale część zrabowanego mleka „zawieruszyła się w akcji”… Burmistrz jak zwykle wpisał to w straty, Oślizgły Księgowy podrasował niektóre liczby. Tylko z Dobrym Gliniarzem jak zwykle był problem. Ale poszedł na wcześniejszą emeryturę. Czy mi się to podoba? No nie podoba, ale tak jest ten świat urządzony i co poradzisz? Tyle z tego dobrego, że Kocur uznał, że jestem gotów na samodzielną akcję, którą on będzie nadzorował.

I stąd wziąłem się właśnie w Ośrodku Badań nad Supermocami. Udało się to dzięki staraniom Doktora, naszej wtyczki w Ośrodku. Przyjął mnie na oddział jako jednego z badanych pacjentów. W rzeczywistości miałem dyskretnie wywęszyć, jaką naprawdę prowadzą działalność w tym zamkniętym, położonym na pustkowiu zakładzie. Przywieźli mnie w opancerzonym samochodzie bez szyb. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem ani jak długo tu pozostanę. Wokół były same lasy i pola, a sam Ośrodek otaczał wysoki mur z drutem kolczastym. Siedziałem tak przyczajony blisko rok.

Dobrze zdążyłem poznać pensjonariuszy, posiadających różne supermoce i nadzwyczajne umiejętności. Ciekawa gromadka. Był tu między innymi Napoleon, taki zabawny karzełek, wynalazca idealnej drzemki. Jezus – prawdziwy magik, przy którym nigdy nie zabraknie ci jadła. Matematyk, który rozszyfrował, jak działa świat. Weteran – walczył w każdej wojnie. Jest też piękna Mata Hari, ale jej lepiej nie ufać.

Badają tu również kilku Czarnych Charakterów. Matematyk twierdzi jednak, że naszym wrogiem jest ktoś znacznie gorszy niż Lucyfer, Elżbieta Batory, Antychryst, Nadczłowiek czy Henryk Ósmy. Ktoś, kto zagraża nam wszystkim i chce nam odebrać nasze moce. Widzieliśmy, co stało się z nieśmiertelnym Elvisem. Odebrali mu jego moc! Wmawiali mu, że jest zwykłym fryzjerem z Radomia. Musiał to sprawdzić. Została po nim tylko mokra plama i mnóstwo flaków.

Moim człowiekiem i łącznikiem jest wspomniany już Doktor. Przychodzi do mnie codziennie pod pozorem wyciągania ze mnie mocy. Czasami organizuje nam wszystkim zebranie tuż pod nosem Tamtych.

Odwiedza mnie również dwójka agentów – grają moich starych. Są w tym bardzo dobrzy. Gdybym nie wiedział, kim są, sam bym uwierzył, że to oni mnie spłodzili. Agent grający mojego ojca ma takie same niebieskie oczy jak ja i brązowe falujące włosy. Tylko bardzo wnikliwy obserwator, szkolony do zadań specjalnych zauważyłby, że to soczewki i trwała ondulacja. Agentka udająca matkę ma dosztukowany orli nochal, z którym może ociupinę przesadzili, bo ja aż tak wielgachnego nie mam. Zwróciłem jej nawet na to dyskretnie uwagę, ale chyba się obraziła. Ci tajniacy nie lubią, aby im się wcinać w robotę.

Informacje przekazują mi za pomocą systemu ciast. Moja ulubiona szarlotka – nie podejmuj żadnych kroków. Sernik – Gigamyszor szykuje zemstę. Śmietanowiec – Człowiek Kocur zabezpiecza tyły. Pączki – nie ufaj policji. Babka – pilnuj się kobiety (drożdżowa – wysokiej, piaskowa – oschłej). Zakalec – mamy problemy. Truskawkowe – śmiertelne zagrożenie (jestem uczulony na truskawki). Makowiec – będą chcieli cię szprycować. Nadziewane pierniki – starzy przesyłają pozdrowienia, dostali kasę.

Wypełniałem wszystkie polecenia zawarte w ciastowych meldunkach. Częstowałem nimi również moich towarzyszy, dokładnie tak jak radzili mi „rodzice”. Dzięki temu Matematyk, Napoleon i inni też znali najświeższe plany zwierzchników. Tydzień temu jednak wydarzyło się coś niespodziewanego. „Matka” przyniosła zupełnie nowe ciasto – WZ!

  • To Murzynek? – spytałem niepewnie i cicho dodałem. – Mam nocną wachtę?
  • To WZ kochanie – odparła „matka”. – Z bitą śmietaną, polewą lukrową, wiórkami czekoladowymi i kokosowymi. Oraz świeżymi malinami. Babka ci upiekła. A na następną wizytę przygotuję ci Kopiec Kreta.

– Z proszku?

Kiwnęła głową. Popatrzyłem na nią spanikowany. Byłem pewien, że nie przerabialiśmy na zajęciach wuzetki. A może po prostu jej nie lubiłem. A może wolałem nie wiedzieć…

– Do zobaczenia wkrótce, mistrzu – powiedział ojciec.

Mistrzu – agent przypominał, że to ja odpowiadam za wszystko. Wkrótce… ile to jest wkrótce? Ta informacja jest pewnie ukryta w składzie ciasta.

– Pa, pa kochanie, bądź dla wszystkich miły, nie dokuczaj innym – dodała „mama” i pocałowała mnie w oba policzki. Dwa razy. Czy to oznacza drugi dzień tygodnia, czy miesiąca, a może godzinę drugą? W dzień czy w nocy. W każdym razie to był pocałunek na do widzenia. Czułem, że więcej ich nie zobaczę.

Po wyjściu agentów poszedłem do sali spotkań. Doktor rozmawiał akurat z taką ładniutką, cycatą blond pielęgniarką i dla żartu próbował ją osłuchać swoim stetoskopem. Strasznie się oburzyła i powiedziała, że doniesie dyrektorowi i go przeniosą na inny odział. Doktor tylko się śmiał. Dobrze to rozegrał. Od dawna udawał, że ta lala mu się podoba. Idiotka nie wiedziała, że dzięki temu stetoskopowi mógł osłuchać co ma w głowie i co dla nas szykują jej zwierzchnicy.

Doktor zauważył mnie i od razu podszedł.

– Usłyszał pan coś? – spytałem.

– Szybciej bijące serduszko, Adasiu – uśmiechnął się Doktor.

Tak musi mnie nazywać dla zmyły. Adam. Pierwszy ojciec. Everyman. Czaicie, nie?

– Do czasu aż przestanie bić całkowicie – odparłem z mściwą satysfakcją tak cicho, że Doktor chyba nawet tego nie usłyszał. Pokazałem mu pudełko z ciastem.

– Nie mogę sobie z tym poradzić – wyjaśniłem rozglądając się niespokojnie.

– Koledzy na pewno ci pomogą – odparł z uśmiechem Doktor.

Chciałem jeszcze o coś spytać, gdy drzwi do sali otwarły się i wszedł Superwizor Doktora. Już ktoś mu musiał donieść, że rozmawiamy.

– Zajmij się ciastem, bo się roztopi w tym upale i będzie do niczego – powiedział Doktor. – Ja muszę iść. Porozmawiamy później, dobrze? Idź do kolegów, Adasiu.

Roztopi? Doktor miał rację. Nie mogę stracić danych, bo z akcji nici. Wyszedłem na taras, dając ukradkowe znaki Matematykowi, Napoleonowi, Weteranowi i Jezusowi, którzy udawali, że budują z klocków zamek, a w rzeczywistości pod okiem Weterana i Napoleona opracowywali plan ucieczki z tajnej bazy, w której tkwiliśmy. Wstali od stolika jeden za drugim, pogwizdując niby nigdy nic. Napoleon zburzył budowlę, co rozzłościło jasnowłosą pielęgniarę, bo znowu nie udało jej się podpatrzeć co knujemy.

Wyszliśmy do ogrodu. Oczywiście trzeba było uważać na ptaki. Na szczęście zjawił się Człowiek Kocur i się ich pozbył raz, dwa. Przybrał postać czarnego dachowca i nawet najbardziej zwariowana kociara nie zorientowałaby się, że to nie kot, lecz człowiek. Potem Kocur usiadł u Jezusa na kolanach. Pewnie dlatego, że Jezus zawsze dysponował rybą.

– Wina panowie? – spytał Jezus, wyciągając flaszkę do złudzenia przypominającą butelkę Muszynianki. – Białe, pod to ciasto.

– Dla mnie za wcześnie – powiedział Matematyk. – Poza tym trzeba się skupić. To nie wczasy, mamy robotę do wykonania.

Ku niezadowoleniu Matematyka wszyscy pociągnęliśmy z gwinta. To było bardzo lekkie wino.

– No dobra co tam masz? – spytał mnie Matematyk.

– WZ… – odparłem cicho.

Wszyscy się pochylili nad plastikowym pudełkiem zawierającym rozkazy. Napoleon wziął kawałek ciasta, obejrzał podejrzliwie, a następnie zjadł.

– I jak? – spytałem.

– Bardzo dobre. Bita śmietanka pierwsza klasa.

– Bita śmietanka? – Matematyk zerwał się, ale natychmiast usiadł – Everyman, powtórz dokładnie, co powiedzieli agenci.

– To WZ, kochanie – zacytowałem dokładnie. – Z bitą śmietanką i polewą lukrową. W wiórkach czekoladowych i kokosowych. Oraz ze świeżymi malinami. Babka ci upiekła to wspaniałe ciasto. A potem agentka ucałowała mnie dwa razy.

Napoleon wyjął kajet Matematyka zza swojej pazuchy, gdzie postanowiliśmy go sprytnie ukryć. Matematyk przez chwilę mamrotał pod nosem, dokonując obliczeń w notesie.

– Mam to – odezwał się w końcu. – „WZ z bitą śmietanką”. Wybiła godzina zero. Dwa razy pocałowała – godziną tą jest druga, ciasto jest ciemne, a więc druga w nocy. Śmietanka to naturalnie my. „Polewą lukrową”. Po lewo mamy iść. Luk, czyli po angielsku look – rozglądać się za rowem lub krową. Tu na dwoje babka wróżyła. „W wiórkach kokosowych i czekoladowych”. W wiewiórkach, kurach i sowach czekojcie, lada moment wychyniecie. Musimy się przebrać za wiewiórki, kury i sowy. „Oraz świeżymi malinami”. Mamy wziąć świeżaków i mali z nami. Czyli bierzemy jakichś nowych i Napoleona na bank, bo on jedyny mały jest. Pewnie będzie się musiał gdzieś przeciskać.

– Na jaki bank? – zainteresował się Jezus.

– A skąd chcesz wziąć pieniądze? – spytał pogardliwie Matematyk. – Musimy obrabować bank. „Babka ci upiekła to wspaniałe ciasto”. Przykro mi stary, twoja babka jest w ciupie! W spa się nie ukryjemy, bo ciasno. Lub TO – czyli klaun z tego horroru speniał – to po śląsku – przestraszył się CIA sto. Stu agentów CIA po naszej stronie wyeliminowało Klauna!

Zaczęliśmy bić brawo, w końcu ująć Klauna nie było na pewno łatwo. Potem zjedliśmy całe ciasto, aby nie zostawiać dowodów. Jak nie lubię WZ, tak zjadłem. To w końcu była robota dla twardziela. Dopiliśmy wino. Zaczęliśmy się rozchodzić. Oczywiście nie naraz, tylko jeden po drugim. Jezus nad sadzawkę, bo chciał się jeszcze napić. Weteran również. Napoleon położył się na drzemkę pod gruszą. Człowiek Kocur również pobiegł, aby powęszyć w kantorku pielęgniary. Kretynka wzięła go na ręce i przytuliła do swych pokaźnych bimbałów. Ten łobuz zawsze potrafił łączyć pracę z przyjemnością. Ja chciałem udać się prosto do doktora, aby mu zdać raport. Matematyk dogonił mnie jednak przy wejściu do sali spotkań.

– Musimy pogadać. Jest problem.

– Jaki problem?

– Nie zauważyłeś? To dobrze. Musiałem na poczekaniu wymyślić jakieś bzdury o tym Klaunie. To szczwany lis, ale chyba to kupił.

– O czym ty mówisz? – spojrzałem na niego z niepokojem, jak na kompletnego wariata.

– „To wspaniałe ciasto…” – powiedział ponuro Matematyk. – „A na następną wizytę przygotuję ci skarbie twój ulubiony Kopiec Kreta…”

– …w proszku – wyszeptałem ze zgrozą. Miał rację. Nie było dobrze.

– To wsypał cię na stówę – wyjaśnił Matematyk. – Weteran jest podwójnym agentem. Anna następnie wizy przygotuje ci. Skarb je twój w ulu bio w NY. Kopie kreta są w proszku. Kret, czyli Weteran nic jeszcze nie zdążył przygotować i namącić. Ale sypnął cię. Nie jesteś bezpieczny. Te wizy, co Anna przygotowała, znajdziesz w ulu bio, w tym ekologicznym gospodarstwie za lasem. Potem musisz lecieć do Nowego Jorku…

  • Jakie jest prawdopodobieństwo, że dolecę tam w jednym kawałku?
  • Pytasz o cyfry, czy o to, co zabrać ze sobą?
  • O jedno i drugie, stary. O jedno i drugie.

Westchnął i poprowadził mnie za winkiel, gdzie wedle naszych informacji niemożliwy był podsłuch i nasłuch. Uniemożliwiał to tak zwany Efekt Pustej Ściany. W skrócie EPŚ. EPŚ jak wiadomo powstaje poprzez niezamontowanie na obszarze ściany obiektu otworu okiennego tudzież wejściowego. Przez laików zwanych oknami i drzwiami.

  • Nie będę cię czarował, młody – Matematyk nie miał dla mnie dobrych wieści. – Prawdopodobieństwo, że wyjdziesz z akcji w jednym kawałku jest mniejsze niż sto procent. Nie jest to też dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Ani nawet dziewięćdziesiąt osiem. Jak myślisz, że masz dziewięćdziesiąt siedem procent szansy, również się mylisz. Podobnie jeśli chodzi o dziewięćdziesiąt sześć…

Tyle to i ja wiedziałem, pomimo że z majcy byłem równie słaby jak z polaka, histy, gegry, bioli, chemii, fizy, plasty, zetpetu, muzy, wosu, angola, niemca i wuefu. O czymś chyba zapomniałem. A tak, z infy też byłem noga. I wszystkich zajęć pozalekcyjnych takich jak balet i korepetycje z majcy, polaka, histy, gegry, bioli, chemii, fizy, plasty, zetpetu, muzy, wosu, angola, niemca i wuefu. I z infy. Chciałbym móc powiedzieć, że był ze mnie zdolny leń. Niestety był ze mnie po prostu patentowany leń.

  • No dobra, to ile wynosi to prawdopodobieństwo, że dolecę w jednym kawałku do Nowego Yorku? – spytałem twardo, a zarazem precyzyjnie.
  • A nie wolałbyś do Nowego Sącza? – spytał ostrożnie Matematyk.
  • A co miałbym tam robić?
  • A bo ja wiem – Matematyk coś kręcił. – Nigdy tam nie byłem, ale to rzut beretem od Zakopca, a w Zakopcu mam jednego śpiocha. Łoscypkami handluje bez certyfikatu… Mówię ci, ten chłop wie, co to życie na krawędzi! Wiesz jakie są za to kary?
  • Nie interesuje mnie to – wycedziłem. – No więc nie, nie wolałbym jechać do Sącza. Ani nowego ani tym bardziej starego!
  • Jak tam chcesz – w końcu upierdliwiec się poddał i zaczął coś obliczać na swoich niezbyt czystych palcach, które zastępowały mu liczydła. – Trzeba wziąć pod uwagę sporo czynników. Po pierwsze czynników niezależnych, czyli takich, co to z agencją i nami nie mają nic wspólnego, ale i tak mogą takiej bidy napytać, że głowa mała! Mam tu na myśli czynnik pogodowy, oraz urodę tudzież szpetotę załogi…
  • A co to ma do rzeczy?
  • Im ładniejsze stewardessy tym łatwiej o katastrofę…
  • Przecież są autopiloty – błysnąłem.
  • Autopilot też chłop – wyjaśnił Matematyk, po raz nie wiem który zaskakując mnie ogromem posiadanej wiedzy. – Zresztą to wszystko zobaczysz w filmie instruktażowym „Czy leci z nami pilot”. Potem masz czynniki zależne, czyli wszelkiego rodzaju niespodzianki naszykowane nie tylko przez różnej maści Czarnych Charakterów, ale również przez naszych urzędasów. Te piździelce w garniturkach jak znam życie wyskrobią jedynie kasiorki na klasę ekonomiczną, gdzie się będziesz męczył pół doby obok przepoconego grubasa. Tylko po to, by na koniec od zjełczałej kanapki dostać spektakularnej sraczki za którą jeszcze ci każą dziękować. No i w końcu musisz wziąć pod uwagę czynnik osobisty. Mam tu na myśli te wszystkie numery, które sam sobie możesz wywinąć z racji swojego braku doświadczenia w terenie, tej sraczki po kanapce i ewentualnych niedostatków wiedzy.
  • Grubo przesadzasz – odparłem lekceważąco, ciesząc się że Matematyk nic nie wie o moich słabych wynikach osiągniętych w gimbazie z majcy, polaka, histy, gegry, bioli, chemii, fizy, plasty, zetpetu, muzy, wosu, angola, niemca i wuefu. I z infy.
  • Nawet połowy czarnych scenariuszy nie wymieniłem – smęcił tymczasem Matematyk – bo nie chcę cię straszyć, żebyś się nie posrał jeszcze przed zjedzeniem kanapki. No i jest też czynnik X.
  • Co to jest czynnik X? – zainteresowałem się.
  • No właśnie co? Gówno. Wszystko. To może być wszystko – Matematyk rozłożył ręce. – Ale dowiesz się tego dopiero gdy wybije godzina zero.
  • Czyli o której?
  • Tego nie wiesz do momentu, aż jest już za późno. I ani minuty wcześniej. No więc młody człowieku reasumując twoje szanse wynoszą o tyle o ile.

Jest jednak pewna luka, którą możesz wykorzystać. Tak zwany Fart Początkującego…

  • Legendarny FP – powiedziałem lekko, popisując się znajomością fachowego żargonu.
  • Dokładnie.
  • No a co powinienem ze sobą zabrać?
  • Normalne klamoty: szczoteczkę do zębów, papcie, kilka par gaci, skarpety bez dziur, króliczą łapkę na szczęście, piżamkę, zdjęcie ładnej dziewczyny, dobry kryminał na drogę, najlepiej skandynawski, wagon szlugów…
  • Nie palę.
  • Na handel weź, zawsze parę groszy wpadnie. Kiełbasę weź krakowską, wódkę na prezent, jakąś fikuśną bombonierkę. Mydełko i ręcznik ci dadzą na miejscu. I najważniejsze. Na samym wierzchu połóż komplet damskiej bielizny, z tych frywolnych.
  • Zwariowałeś? – wytrzeszczyłem na niego oczy.
  • Cicho – Matematyk rozejrzał się niepewnie. Chyba zapomniał, że jesteśmy w strefie EPŚ. – Słuchaj, jakby cię przeszukiwali, to pierwsze co, to trafią na te babskie badziewia. I tak się skonfundują, że nie będą grzebać głębiej. Musisz tylko od razu zacząć zaprzeczać jak idiota: „to nie moje, skąd się to wzięło. To prezent dla żony.” I koniecznie się zaczerwienić. Będziesz umiał to zagrać?
  • Bułka z masłem: „To nie moje, skąd się to wzięło! To prezent dla żony!” – zapiszczałem wymachując rękoma.
  • Świetnie. Prawie się nabrałem. Chyba jesteś gotów. Realizujemy pierwotny plan z taka różnicą, że bez Weterana. Zajmę się nim, a ty pogadaj z Doktorem i Kocurem. No i czekaj na zielone światło. Ja skrzyknę ekipę. A teraz idź jako ten pierwszy.

Skinąłem głową i ruszyłem w kierunku winkla. Nagle mnie zawołał. Podbiegł i znowu rozejrzał się ostrożnie. Jednak nadal nikt się nami nie interesował, bo zjawisko EPŚ to nie mit.

  • Co jest? – spytałem zniecierpliwiony.
  • Co miałeś z zetpetu? – zagadnął szeptem.
  • Pione miałem – skłamałem gładko. Na kij mu ta wiadomość?
  • No to super, bo się bałem, że może detę albo gorzej. Nie wyglądasz mi na szczególnie zmyślnego manualnie z tymi serdelowatymi paluchami.
  • Wypraszam sobie! – wykrzyknąłem urażony do żywego. Nie musiał wiedzieć, że w szkole miałem ksywę Serdel. Człowiek Serdel. Straszne czasy. – Mam

umięśnione palce, a każdy pełen gracji jak rosyjska baletnica.

  • Mam nadzieję, bo trzeba te kostiumy uszyć. Wiewiórki, kury, sowy.

No to się wkopałem.

  • Kostiumy? – bąknąłem. – A to nie wiem… Myśmy na tym zetpecie karmniki robili raczej i czasem kanapki. Po kanapce mogę wam zrobić.
  • Zabawny jesteś młody! Po kanapce – a to dobre. No to do zgadania.

Poszedłem zły na siebie. Ta cholerna ambicja, która od niedawna towarzyszyła mi praktycznie non stop, doprowadzi mnie kiedyś do zguby!

Będę się tym jednak martwił, jak będzie za późno, a teraz musiałem dopaść Doktora. Nigdy nie byłem w jego kanciapie, bo to było zbyt ryzykowne. Tym razem jednak nie miałem już nic do stracenia. Zagrożenie osiągnęło stan alarmowy. To było życie, nie zabawa. To był ten moment, na który nie przygotuje cię żadna szkoła, poza szkołą życia, jak mawiał Człowiek Kocur. Moje zadanie było tak tajne, że nikt nie miał pojęcia na czym polegało. Nawet najwyżsi rangą. Bardziej zabezpieczyć tej tajemnicy po prostu się nie dało. „Wiedza to wyrok – to też słowa Człowieka Kocura – lepiej nie wiedzieć. Robić swoje”.

Minąłem checkpoint Pielęgniary. Człowiek Kocur nadal jej pilnował. Leżał na tajnych dokumentach, do złudzenia przypominając czerstwy bochen ciemnego chleba i skanował je wzrokiem. Podszedłem na małe kizi-mizi. Pogłaskałem mojego mentora po aksamitnym łepku i skierowałem się ku wyjściu prowadzącym do kwater.

  • W każdym razie nie idę do Doktora – burknąłem pod nosem mimochodem, ale tak aby cwana blond bestyjka to usłyszała. Pionki popatrzyły na mnie z pewnym zachwytem. Zrozumiałem, że to już się stało. Byłem Superbohaterem!

Szedłem labiryntem korytarzy, po zapachu, niczym pies gończy. Doktor używał wyjątkowo intensywnej (i okropnej) perfumy, abyśmy zawsze

mogli go odnaleźć. Nie było go w gabinecie. Ani w szalecie. Ani w umywalni. Ani w pralni. Nie czytał w kantorku. Nie grzebał w… No nic. Nie znalazłem go ani tu ani tam i powoli zacząłem tracić nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. I wtedy nagle wydedukowałem, że musi być w swojej sypialni! Tylko, która to? Ruszyłem dalej, mijając kolejne kwatery, gdy nagle usłyszałem głosy. Należały do Superwizora i Doktora! Mówili tak głośno i tak straszne rzeczy, że momentalnie dotarło do mnie, że gra się skończyła. Nikt tu już niczego nie udawał.

  • Oddaj stetoskop – powiedział stanowczo Superwizor.
  • Jest mój. Odsuń się! – wycedził Doktor. Bardzo zaimponował mi swoja odwagą. Superwizor miał bowiem grube okulary, wielki nochal i poczochrane kudły. Oraz długopis którym cały czas klikał, nadając szyfrem do swojej bazy. Był naprawdę straszny!
  • Nie, nie jest twój. Zabrałeś go doktorowi dyżurnemu – kłamał Superwizor.
  • Ja jestem Doktorem dyżurnym.
  • Jesteś Doktorem, ale nie doktorem. Nazywasz się Jan Doktor. Cukiernik. Znasz się na wypiekach a nie na leczeniu.

Wypieki to ja miałem teraz na twarzy. Ręce mi spotniały. Zęby zaszczękały. A więc wiedzieli o ciastach. I o stetoskopie. Rozgryźli Doktora. Byłem tak przerażony, że już nawet nie wiedziałem, który z nich co mówi! Zatkałem uszy. A potem odetkałem, by zatkać sobie usta i nie krzyczeć. Jedną ręką zatykałem sobie papę, drugą próbowałem zatkać uszy. Ale tak nie da rady, sami spróbujcie. Słowa pochodzące z wymiany zdań w pokoju obok płynęły wartko. Sączyły mi się prosto do mózgu, jak wolno działająca trucizna. Rozróżniałem już tylko poszczególne urywki wypowiedzi. Słowa traciły swoje znaczenie!

  • Nie możesz sobie ot tak chodzić po oddziale i leczyć tych biedaków. Tak im nie pomożesz. To nasze zadanie – powiedział jeden z nich.
  • To moi pacjenci. Musisz się uspokoić. Spokojnie.
  • Nie. To ty jesteś naszym pacjentem.
  • To ty jesteś moim pacjentem. Jedynie udajesz Doktora.
  • Jestem dyplomowanym psychiatrą.
  • Gdzie więc masz swoje dyplomy?
  • W moim gabinecie.
  • Oczywiście. A ja mam moje tutaj na ścianie. Widzisz?
  • Są narysowane kredkami.
  • To ty jesteś narysowany kredkami.

Potem dotarło do mnie, że rozpoczęła się szamotanina i prawie popuściłem.

  • Ochrona! – zawołali równocześnie.

Nie mogłem tak tu sterczeć, w ten sposób mu nie pomogę. Ewakuowałem się za pomocą tak zwanej ucieczki. Polegała na prędkim przebieraniu kulasami w kierunku przeciwnym do strefy zagrożenia. Tylko dzięki nadnaturalnej trzeźwości umysłu, który w momencie zagrożenia wszedł w tryb brzytwy, jak tonący chwyciłem się jej i udało mi się wykonać kolejny manewr.

Sztuczka zwana „wejściem” polegała na wykonaniu prawie równocześnie czterech ruchów, angażujących kilka obszarów ciała. Do tej pory znałem takie akcje jedynie ze wstępu do teorii zachowań w sytuacjach ekstremalnych. Po pierwsze namierzyłem najbliższe drzwi. Po drugie za pomoc prawej dłoni nacisnąłem umieszczoną w nich klamkę. Po trzecie pchnąłem drzwi. Po czwarte z sekundowym jedynie opóźnieniem wszedłem.. To był chyba mój najlepszy wynik wchodzenia do pomieszczenia w całej karierze! Byłem w tym naprawdę coraz lepszy.

Moje kłopoty jednak dopiero się zaczęły. Pomieszczenie okazało się bowiem nie być puste. Przebywała w nim Mata Hari – kobieta enigma,

femme fatale, chodząca zagadka i doskonała gawędziarka. A do tego tak turbo piękna, że nie sposób ją opisać po ludzku. Spróbuję jednak: figura jak marzenie. Miała czym oddychać, miała na czym siedzieć. Włosy niczym płynne złoto. Cera jak pupcia niemowlaczka. Oczy jak dwa przepastne górskie jeziora. Usta jak soczyste truskawki. Nosek maciupeńki. Policzki rumiane jak u gruźliczki. Ząbki równiutkie, jak wysokiej klasy protezka. A pachniała uroczo niczym łąka, na której kopyta nie postawiła ani jedna krowa!

Mata na macie ćwiczyła sobie jogę. Zastygła w pozycji natarajasana. Przeszyła mnie wzrokiem, opuściła nogę i rozwarła usta do krzyku.

W pierwszej sekundzie oniemiałem, zaraz jednak wziąłem się w garść. To była przecież podręcznikowa sytuacja. Kiedyś musiało do niej dojść. Tak jak mnie szkolono podszedłem do maty Maty za pomocą systemu zdecydowanych kroków nogami. Objąłem kibić kobiety ruchem, który literatura faktu określa mianem „władczego”. Niczym stuprocentowy samiec alfa, albo przynajmniej jego hologram, przyciągnąłem obiekt do siebie, tak jak plus przyciąga minus. I nie zważając na śmiertelne zagrożenie bez wahania wpiłem się w jej truskawkowe usta. Czas miał pokazać, czy moje uczulenie na truskawki obejmowało również te usta. Wykonałem zestaw podstawowych ruchów otworem gębowym, pomagając sobie językiem. Równocześnie przekręcałem głowę to w prawo to w lewo, aby nie uszkodzić nam nosów. Nie zapomniałem też o ciamkająco-mlaszczących odgłosach. Pocałunek wyszedł wspaniale. Nikt by nie odgadł, iż był fałszywy i czysto profesjonalny. W końcu odessałem się od niej, czemu towarzyszył dźwięk podobny do wyciągania korka z butelki wina. Nadal żyłem!

  • Twoje usta – powiedziałem zaskoczony, wciąż dla pewności trzymając oniemiałą ślicznotkę w ramionach. – One chyba nie są truskawkowe…
  • Są malinowe – wyjąkała. – Mam usta jak maliny.

To był szok. W ilu jeszcze kwestiach się myliłem! Nie było jednak czasu, aby się nad tym zastanawiać, bo niespodziewanie rozległo się pukanie. Złowrogie jak walenie w wieko trumny, którą mógł stać się dla mnie pokój słodkiej Maty.

  • Musisz mnie ukryć – powiedziałem potrząsając nią jak szmacianą lalką.
  • Dooo-brzeee – wyjąkała.

Przestałem potrząsać. Pukanie powtórzyło się i tym razem, było jeszcze bardziej srogie. Mata rozejrzała się po swojej klitce. Do wyboru było właściwie tylko miejsce pod łóżkiem, albo w szafie. Kryjówki zaliczane do podstawowych. Przestarzałe i wycofane z użytku, jako głupie, banalne i nieskuteczne. Stosowane już właściwie tylko w horrorach i kawałach o żonie, mężu i kochanku. To nie był horror. Ani kawał. Tego byłem prawie pewien.

  • Szybko! – powiedziała Mata gorączkowo. – Zamieńmy się ubraniami.

Ta dziewczyna znała się na rzeczy. Pomysł był genialny. Odwróciliśmy się do siebie plecami i zaczęliśmy się rozbierać. Nie będę wam tu ściemniał, że nie podglądałem. Może i byłem Superbohaterem, ale byłem też mężczyzną! Na moim miejscu każdy postąpił by tak samo.

Pukanie nie ustawało, na dodatek dołączyły do niego zdecydowane żądania, takie jak: „Otwórz!” I podchwytliwe pytania w rodzaju: „Hej, jesteś tam?” Czasu więc było niewiele. Zwykle następstwem takiego walenia w drzwi i wrzasków są działania mające na celu wtargnięcie do miejsca, które podręczniki określają mianem „środka”. A w środku zaś pechowo znajdowaliśmy się my. Nasze ruchy zrobiły się więc jeszcze szybsze. Po chwili staliśmy naprzeciwko siebie totalnie zdumieni. Ona w moim szlafroku bojowym frotte, w kolorach maskujących. Ja w jej jedwabnym krwistoczerwonym dezabilu. Oboje z ręcznikami na głowach. Ona starła szminkę, ja nałożyłem. Efekt był oszałamiający!

  • Chwileczkę – powiedziałem do niej gwałtownie, bo coś sobie uświadomiłem. – Teraz tobie grozi niebezpieczeństwo!
  • O mnie się nie martw. Gdy tylko umieszczą ciebie czyli mnie w sali tortur, pozbędę się przebrania. To ciebie chcą dorwać. Nie mnie. Nic nie mogą mi zrobić, skoro nie jestem tobą. W momencie gdy odkryję moje karty, ty będziesz już daleko stąd…
  • Skąd wiesz, że będę właśnie tam?
  • Widziałam jak Matematyk zamykał Weterana w schowku na szczotki. Wiem więcej niż ci się zdaje Everyman i to ci musi wystarczyć.
  • Mogę ci zaufać?
  • Nie wiem. Akurat tego nie wiem. Ale chyba nie masz wyboru.
  • Nigdy cię nie zapomnę i tego co dla mnie zrobiłaś.
  • Ja również. Ale nie możemy być razem, dobrze o tym wiesz…
  • Wiem – odparłem twardo. – No to do dzieła.

Rzuciła mi ostatnie powłóczyste spojrzenie i schowała się do szafy. Ja natomiast zastygłem w pozycji natarajasana.

  • Jesteś tam czy nie! Bo sobie pójdę! – groził ten, co przebywał za drzwiami.
  • Nie słyszałam pukania – zapiszczałam kłamliwie i dodałam, stawiając wszystko na jedną kartę. – Wejdź. Ćwiczę sobie jogę.

Patrzyłam jak klamka porusza się w dół pod naciskiem dłoni, którą kierował mój Śmiertelny Wróg. Jego oblicze pozostawało dla mnie wielką niewiadomą do czasu aż ukazało się w drzwiach. Wraz z korpusem, kończynami i całą resztą.

Chciałem bardzo zobaczyć kto to taki. Niestety w tym czasie pojawiła się przerwa na reklamy.

  • Co było dalej dowiecie się dopiero za tydzień – wypowiedziałem jeszcze moją ostatnią w tym odcinku kwestię. Mój głos poleci potem z offu na napisach.

Koniec na dziś. Zajrzałem do szafy, ale Mata musiała już dawno wyjść drugą stroną. Odsunąłem ruchomą ścianę. Następnie starannie ją zasunąłem i wyszedłem poza plan zdjęciowy, do ogrodu. Była druga po południu. Wszystkie kamery zostały wyłączone. Przy bramie stał nasz korpulentny, flejtuchowaty Reżyser i rozmawiał z kurierem, obdarzonym zaskakująco bujnymi bokobrodami. Reżyser podpisał podsunięty mu pod nos papier. Kurier obrzucił teren ciekawskim spojrzeniem i wyszedł przez bramę, którą ochroniarz natychmiast za nim zamknął. Reżyser skierował się zaś na tyły budynku, gdzie mieściła się montażownia.

Znacznie ciekawsze widowisko rozgrywało się jednak nieopodal jeziora. Mata bawiła się na trawniku z jakimś rozbrykanym kundlem. Zdaje się yorkiem. Nadal miała na sobie mój szlafrok frotte w kolorach maskujących. Całkiem jej było w nim do twarzy. Na pewno lepiej niż mi w jej czerwonym dezabilu, w którym wyglądałem jak kretyn. Mimo, że uwielbiałem patrzeć na Matę, wolałbym aby jej tu nie było. Na to jednak było za późno. Widzowie ją uwielbiali. Zauważyła mnie, uśmiechnęła się uroczo i powróciła do zabawy z ujadającym wściekle i jazgotliwie pieskiem. Wtem zza winkla jak z procy wystrzelił Kocur. Idiotyczny piesek zaczął spierdalać a kot podrałował za nim. Mata próbowała nawoływać Kocura, ale ten był już daleko. Odwróciła się więc w moim kierunku i rzuciła mi jedno z tych swoich słynnych spojrzeń, które nikogo nie pozostawiały obojętnym. Potem wolno ruszyła w stronę tarasowych drzwi prowadzących do świetlicy.

Pociągnąłem nosem. Zbliżała się pora obiadu. Dziś będzie ryba z naszego stawu. Jezus był zapalonym wędkarzem. Wczoraj postanowił nałowić, no i nałowił. Poza tym dziś był piątek i on uznał, że to zabawne. Nie do końca czaiłem tego gościa.

Skierowałem się w stronę rozsuwanych drzwi, za którymi zniknęła ślicznotka. Pół godziny do obiadu. A potem dwa dni względnego spokoju, w czasie których program będzie montowany a ja nie będę musiał pieprzyć głupot jako narrator. W niedzielę wieczorem emisja, a potem program na żywo, w którym miałem obowiązek wziąć udział, bo tak miałem zapisane w kontrakcie.

W świetlicy byli prawie wszyscy. Tak samo jednak jak na planie tak i poza nim widoczny był podział. Drużyna „złych” trzymała się razem. Rozwalili się na kanapach przed telewizorem w zblazowanych pozach, rechocząc i rzucając złośliwe komentarze odnośnie wszystkiego. Nie wychodzili z roli. „Dobrzy” zresztą podobnie. Wyglądali, jakby znowu grali w jakieś strategiczne, żenujące gry. Nigdzie nie było widać ani Pielęgniary, ani Doktora, ale co mnie to obchodziło. Nawet jeśli to wbrew zasadom. Zresztą Doktor był gwiazdą takiego formatu, że może jego zasady nie dotyczyły. Ja również nie zamierzałem marnować tych krótkich chwil wolności. Ruszyłem do mojej kwatery, licząc na to, że ona już tam na mnie czeka.

Niedziela była najgorszym dniem tygodnia. Udział w programie na żywo był dla mnie bardziej stresujący niż wszystko inne razem wzięte w całej tej szopce. Siedziałem w limuzynie obok Reżysera i starałem się wejść w moją rolę. Zamknąłem oczy i powoli stawałem się tym, kogo chcieli widzieć fani programu – biednym, początkującym aktorzyną, który grał biednego, początkującego superbohatera – Everymana. Chłopaka – swojaka z sąsiedztwa czy dziecięctwa, z którym każdy frajer mógł się identyfikować. Przejechaliśmy obok atrap bio-uli. A potem przez automatycznie otwieraną bramę dostaliśmy się na teren „ekologicznego gospodarstwa”. W domu urządzono bazę dla naszej ekipy telewizyjnej. A tuż obok, w ogromnej stodole mieściło się nowoczesne studio. Weszliśmy bocznym wejściem. Ochroniarze poprowadzili nas korytarzem, który kończył się niespodziewanie ścianą. Popatrzyliśmy na siebie z Reżyserem. Mimo wszystko ja wyglądałem w smokingu lepiej niż ten kurdupel.

  • Showtime! – powiedział filmowiec zachwycony. Westchnąłem, a potem szybko przybrałem radosny wyraz twarzy, którego się po mnie spodziewano. Ściana uniosła się w górę ze świstem.

Błysnęły flesze. Rozległy się gromkie brawa. Weszliśmy na scenę, na której stało pięć foteli. Na jednym siedziała już Producentka. Tyczkowata suchotnica. Jak zwykle niezadowolona i sztywna. Gogusiowaty gospodarz programu stał z przodu sceny i pewnie przed chwilą skończył zabawiać publiczność kawałami o superbohaterach. Tym razem przebrał się za Supermana. Naprawdę założył niebieskie majty na czerwone getry i nie wyglądało to dobrze. Oj nie. Gdy tylko nas zobaczył wykrzyknął:

  • O, i już są z nami!

Idąc machałem do publiczności i uśmiechałem się szeroko. Połączenie tych trzech czynności wcale nie jest tak łatwe jak mogłoby się zdawać. Usiadłem obok Producentki. Po mojej drugiej stronie klapnął ciężko Reżyser. Flesze oślepiały. Niech to już się skończy.

  • Everyman! Everyman! – darła się publiczność, chociaż niby posiadałem przecież jakieś imię i nazwisko. Dla nich jednak byłem Everymanem. To było mocno niepokojące. Ludzie są naprawdę dziwni.
  • Czy ktoś się już domyśla kim jesteś? – padło pierwsze pytanie prowadzącego.
  • Nie. Ci ludzie wierzą we wszystko, co się dzieje wokół nich. Uważają i siebie i mnie za istoty o nadprzyrodzonych mocach.

Moja wypowiedź została nagrodzona brawami.

  • Dodatkowo utwierdzamy ich w tym przekonaniu za pomocą efektów specjalnych, których w programie będzie coraz więcej – wtrącił Reżyser.
  • Czy Superman istnieje? – zadał idiotyczne pytanie prowadzący goguś. I wskazał na swój kostium z kretyńskim uśmiechem. Publiczność zachichotała.
  • Mam nadzieję, że nie, bo przecież… – zawiesiłem głos i z przyklejonym do gęby uśmiechem zachęciłem gestem publiczność, by dokończyła za mnie.
  • Zasługa i tak zawsze przypada Supermanowi! – ryknęły setki gardeł. Hasło było głupie, ale przyjęło się, a po sieci krążyły już setki memów nawiązujących do niego.
  • Niektórzy ludzie wierzą, że uczestnicy programu naprawdę są superbohaterami i że posiadają supermoce – kontynuował gospodarz.
  • No cóż, szkoda że tak nie jest. To by rozwiązało całą masę problemów nękających ludzkość! – zapodałem strasznie słabego suchara. Prowadzący ryknął jednak śmiechem, a ludzie zawtórowali mu równie gromko.
  • Jak wam się układa z Czarnymi Charakterami? – tu puścił oczko.
  • Chyba powoli zdobywamy nad nimi przewagę – wyznałem. – Wkrótce dadzą nam się przekonać do tego, że powinniśmy wspólnie walczyć o naszą matkę ziemię.

Zgromadzeni w studiu dosłownie oszaleli z radości po moich słowach.

  • Drodzy Państwo! – zawołał gospodarz, gdy ludzie już się uspokoili. – Zobaczmy najlepsze fragmenty drugiego odcinka „Ośrodka Badań nad Supermocami”!

Ekran za naszymi plecami rozbłysnął. Pojawiła się migocząca, kolorowa czołówka programu. Sylwetki bohaterów. Potem fragmenty ostatniego odcinka. Śmieszna scena Kocura walczącego z rolką papieru toaletowego. Mata i Elżbieta Batory, kłócące się o najwygodniejszy fotel w świetlicy. Nasza dysputa nad wuzetką. Jezus czarujący wodę. Fragment mojej rozmowy z Matematykiem. Poszukiwanie doktora i w końcu scena w pokoju Maty, która sądząc po wrzaskach, które się roz[block position="indent"]58[/block]legły, ewidentnie najbardziej przypadła widowni do gustu.

Gdy ekran zgasł, gospodarz odwrócił się ponownie do nas.

  • Będzie romans? – spytał mnie poufale, ale ja tylko enigmatycznie wzruszyłem ramionami. – No dobrze, rozumiem. Ale chyba wiesz kto stoi za drzwiami! Czy to Weteran?
  • Nie mam pojęcia – rozłożyłem ręce. – Tego dowiemy się w trzecim odcinku.
  • Porozmawiajmy więc przez chwilę poważnie – powiedział goguś, pochylając się do przodu, jakby chciał nadać rozmowie intymny charakter. – Wśród opinii publicznej, a także niektórych dziennikarzy pojawiają się opinie, że program jest niemoralny. „Wykorzystuje ludzi chorych psychicznie, dotkniętych strasznymi urojeniami! A to wszystko ku uciesze gawiedzi!” To jest cytat proszę państwa!
  • Ci ludzie i ich rodziny zostali sowicie wynagrodzeni – wyjaśniła producentka oschle. – W pobliżu są zawsze lekarze i pielęgniarki.
  • Czyli Doktor jest naprawdę doktorem? – dopytywał się gospodarz.
  • Dowiecie się państwo w swoim czasie – odparła.
  • Dobrze, nie drążę! – prowadzący zwrócił się ponownie do mnie. – Everyman, pozwól, że tak będę się do ciebie zwracał…
  • Nie ma sprawy. Nie mam nic przeciwko.
  • Część widzów uważa, no cóż, wybacz mi, ale część ludzi uważa, że twoja postać jest… głupawa.
  • Taka miała być. To program rozrywkowy i w swoim założeniu miał być zabawny!
  • I jest!!! – wykrzyknął gospodarz podskakując na fotelu tak gwałtownie, jakby go coś w dupę użarło. Ludzie zaczęli wiwatować! Gdy nieco ucichli, spytał.
  • Czyli możemy nadal liczyć na to, że Everyman będzie się wygłupiał i robił z siebie pajaca, aby nas zabawić do łez, a Matematyk będzie wymyślał niestworzone teorie z kosmosu?
  • Oczywiście. Tak naprawdę to dopiero teraz zaczną się jaja! – Reżyser zatarł dłonie.
  • Cudownie. Ja sam prywatnie jestem ogromnym fanem Everymana – prowadzący położył swoją wypielęgnowaną dłoń na piersi, dla podkreślenia wagi własnych słów.

Jasne, ty zakłamany ciulu, pomyślałem.

  • No dobrze – kontynuował goguś. – A teraz chwila, na którą państwo czekali. Za moment wyjaśni się, kto jeszcze jest podstawionym aktorem, a nie prawdziwym wariatem – proszę mi wybaczyć kolokwializm – który wierzy, że posiada supermoc. Aktor, na którego zagłosowała największa ilość telewidzów zostanie zdemaskowany!

Spośród tych z państwa, którzy wytypowali prawidłowo zostanie wylosowany jeden szczęśliwiec, który otrzyma dwadzieścia tysięcy złotych. Proszę państwa! Dwadzieścia tysięcy złotych! To nie żarty. Wie już o tym pani Janina, która w zeszłym tygodniu bezbłędnie wskazała na Everymana, jako tego naszego, że tak powiem, kreta!

Ukłoniłem się pięknie.

  • No dobrze – kontynuował gospodarz. – A więc kto w tym tygodniu został zdemaskowany?

Werble. Publiczność wstrzymała oddech. Ekran uniósł się do góry i na scenę weszła Mata Hari w złotej wieczorowej sukni, machając radośnie do klaszczącej publiczności.

  • Wiedziałeś? – spytał mnie gospodarz.
  • Nie. My aktorzy mamy obowiązek ukrywać również przed sobą to, kim jesteśmy.

Mata usiadła na ostatnim wolnym fotelu. Fajnie było ją zobaczyć w takiej sukni, fryzurze i makijażu. Była naprawdę piękna. Za każdym razem, gdy ją widziałem zaskakiwało mnie to na nowo.

  • A ty Mato, wiedziałaś kim jest Everyman?
  • Och nie! – pisnęła chichocząc. – W ogóle się nie domyśliłam. A już po tej ostatniej scenie, to ani trochę. Państwo to już widzieli, prawda…?
  • O tak, widzieliśmy te gorące pocałunki! – przytaknął goguś z lubieżnym uśmieszkiem. – A nie boisz się spędzać całych dni wśród, no cóż, nie oszukujmy się – kompletnych świrów?
  • Och nie! – wykrzyknęła. – Jesteśmy przecież dobrze pilnowani. A teraz, gdy wiem kim jest Everyman, będę się czuła jeszcze bezpieczniej.

Obdarzyła mnie czarującym uśmiechem, a publiczność wydała z siebie przeciągłe „ooo”.

  • Everymanie, czy obiecasz nam, że będziesz strzegł Maty?
  • Oczywiście – odparłem i potoczyłem groźnym spojrzeniem po publiczności. Wszyscy się zaśmiali. A Mata klasnęła w dłonie zachwycona.
  • Czy to Mata będzie narratorem kolejnego odcinka? – zapytał goguś.
  • Takie jest założenie. – wyjaśnił Reżyser.
  • I na koniec ostatnia sprawa – tu prowadzący znowu nachylił się ku nam. – Poza wami jest w ośrodku jeszcze czterech aktorów. Jak myślicie, kto z was wygra program?
  • Wygra najlepszy! – błysnęła Mata.
  • To na pewno! – zaśmiał się gospodarz, po czym wstał i zwrócił się do nas. – Gra toczy się dalej! Wracajcie ratować świat, kochani!

Mata wybuchnęła perlistym śmiechem i zaczęła bić brawo. Producentka uśmiechnęła się wyniośle, Reżyser klepnął swoje tłuściutkie kolana a ja zasalutowałem do tłumu. Wstaliśmy, i jedno po drugim skierowaliśmy się za kulisy, cały czas machając jak jacyś pierdolnięci. Mata rozsyłała wkoło całusy.

Dopiero w limuzynie odetchnąłem. Rozwaliłem się na siedzeniu i poluzowałem muchę. Mata usiadła obok i opadła na moje ramię. Objąłem moją żonę i pocałowałem w czubek głowy. Reżyser otarł pot z czoła i nalał nam wszystkim whisky. Mata pokręciła głową, odsuwając kieliszek.

  • Kolejny udany tydzień – westchnął Reżyser i przełknął alkohol z rozkoszą.
  • Prowadzącego należy spacyfikować – padło z kąta.

Spojrzałem na Producentkę, której mina była teraz jeszcze bardziej niesympatyczna niż na scenie.

  • Pani generał, za pozwoleniem – odezwałem się. – On chyba taki powinien być. Tego ludzie oczekują.

Mata kiwnęła głową. Reżyser otrząsnął się po wypiciu resztki trunku, zakaszlał i wydusił.

  • Wkurwiający, ale taki ma być. Niech mi pani generał zaufa.
  • Ufam panu – odparła zimno. – Inaczej już dawno by tu pana nie było.

Zamilkliśmy. Ani my ani reżyser nie czuliśmy się dobrze w jej towarzystwie. My nie przywykliśmy do słuchania cudzych rozkazów i do działania według czyjegoś planu. Tym razem nie mieliśmy po prostu wyboru. Reżyser zaś był wizjonerem, który realizował dzieło życia i obchodziło go tylko to, jaki będzie efekt. Po tym jak generał patrzyła na niego wnioskowałem, że nie wierzy w jego lojalność. Gdy nie będzie już potrzebny, po prostu zniknie. Stawka była zbyt wysoka.

Samochód zatrzymał się pod wejściem do ośrodka. Ja, Mata i Reżyser wysiedliśmy. Generał pojechała dalej, do bazy. Zostaliśmy zidentyfikowani i przeszliśmy przez bramę. A potem przez ogród, nad którym powoli zachodziło słońce. Teraz znowu na całym terenie nie działała ani jedna kamera. Weszliśmy do świetlicy. Wszyscy oglądali program na żywo i teraz czekali na nas. Weteran, Jezus z Kocurem na kolanach, Matematyk i Napoleon na jednej kanapie. Po przeciwnej stronie Elżbieta, Nadczłowiek, Lucyfer, Henryk i Antychryst, którym nadal nie do końca ufałem. Ale chyba musiałem zacząć. Nasz interes był wspólny. Pod ścianami stali rozstawieni lekarze, pielęgniarze i pielęgniarki, którymi dowodziła blondwłosa pielęgniara i Superwizor. Żołnierze pani generał. Irytujący, ale niestety niezbędni. Chociaż w kolejnych etapach okażą się zapewne nieprzydatni.

  • Pełen sukces! – oznajmiłem, starając się, aby mój głos brzmiał wesoło. – Wszystko idzie zgodnie z planem.
  • Ci kretyni uwierzą w każdą bzdurę – powiedział z pogardą Nadczłowiek.
  • I właśnie dlatego masz ich chronić – zgromił go Weteran.
  • Jasna sprawa – odparł Nadczłowiek nadal pogardliwie, a ja byłem pewien, że gdy tylko to wszystko się skończy, znowu staniemy po przeciwległych stronach barykady.
  • Coś jeszcze chłoptasiu? – spytała mnie Elżbieta, ziewając. – Czy możemy już iść?
  • Możecie iść – odparłem.
  • Pamiętajcie, że za pół godziny na godzinę włączamy kamery – zawołał za nimi Reżyser. – Wejdźcie z powrotem w role.
  • Nie musisz nam o tym co wieczór przypominać – warknął Lucyfer i spojrzał na grubaska tak, jakby chciał go spopielić na miejscu.

Czarne Charaktery wyszły, rozmawiając ze sobą z użyciem wielu wulgarnych słów. Reżyser również się pożegnał. Część żołnierzy poszła zmienić sprawujących wartę kolegów, reszta udała się do swoich kwater. Ja i moi przyjaciele wyszliśmy na chwilę do ogrodu. Wieczór był ciepły. Ostatnie promienie słońca przebijały się jeszcze przez drzewa. Objąłem moją żonę. Wyglądała na bardzo zmęczoną.

Matematyk spojrzał na swój zegarek.

  • Za dokładnie pięć tygodni nastąpi koniec świata – oznajmił.
  • W Nowym Jorku – odparłem automatycznie.
  • Nie – usłyszałem nagle za sobą głos Doktora. Lub raczej Supermana. Mojego mentora i nauczyciela. – Powiedz im Matematyku.

Matematyk odchrząknął i wskazał niebo nad nami.

  • Księżyc jest w nowiu, owszem. A w piątek przysłano nam nam tego Yorka.
  • Bawiłam się z nim – przyznała Mata.
  • Tak, ale nie rasa okazała się istotna – oznajmił Matematyk z błyskiem w oku.
  • Przycisnąłem skurwysyna – wysyczał Kocur. – Kundel popuścił ze zwieracza i wyznał, że został dostarczony z pobliskiego targu.
  • Przez tego kuriera z bokobrodami – przypomniała sobie Mata.
  • Właśnie. A więc Nowy Targ – skinął głową Matematyk – to tam zacznie się koniec świata. Bokobrody czyli pekaesy. PKS-em będzie trzeba pokonać trasę.

Nie uśmiechały mi się cztery godziny w cuchnącym ogórze, ale co było robić. Mata też się skrzywiła. Cieszyła się na ten wyjazd do Nowego Jorku.

  • To już jednak nie wasz problem – powiedział Matematyk. – Będziecie przecież teraz mieli inne sprawy na głowie. To wasz ostatni tydzień w Ośrodku.

Wasze tajne zadanie się kończy a oficjalne reguły programu zmieniają się. Teraz zawodnicy zaczną odpadać. Każdy ma już wyznaczoną robotę.

Rozjeżdżamy się. Wy opuścicie nas jako pierwsi.

  • Co takiego!? – zawołałem. – Jakie niby inne sprawy mamy?
  • Synu – powiedział do mnie Superman, irytująco ojcowskim tonem. – Teraz sam zostaniesz ojcem. I naprawdę ciężko powiedzieć, jakie dziwadło się wam urodzi.
  • Chociaż z moich obliczeń wynika, że może to być coś w rodzaju pokrytej futerkiem syrenki. W piątek, jak pamiętacie, na obiad była ryba – wtrącił zachwycony Matematyk, podtykając mi pod nos swój wymięty zeszyt. Kocur wskoczył mu na ramię i oblizał się ze smakiem, ale zaraz się opanował. Zerknąłem na narysowany w zeszycie projekt mojego dziecka.
  • Prawda, że milutka? – oznajmił Matematyk, a reszta pokiwała głowami, zgadzając się, że bardzo milutka. Kocur dostał ślinotoku. – No, ale potrzebny wam będzie basenik. I nie możecie już mieć kota.

Kocur prychnął ze złością.

  • Nauczę ją chodzić po wodzie! – oznajmił Jezus.
  • A ja wszystkiego o wojence! – dodał Weteran.
  • Ja zaś, jak przetrwać na bezludnej wyspie! – wtrącił Napoleon.
  • Postaram się jej nie zjeść – powiedział wspaniałomyślnie Kocur, nie przestając się jednak ślinić.

Dobrzy wujkowie się znaleźli!

  • Wiedziałaś o tym? – spytałem żonę.
  • Nie o futerku – odparła markotnie.

Nie byliśmy na to gotowi. Co ja wiedziałem o futrzastych syrenkach? Tyle, co nic. Tyle, że istnieją. I o jakim baseniku mówił ten stary pierdoła? O takim dmuchanym ogrodowym, czy pełnowymiarowym basenie pływackim? I serio mój najlepszy kumpel nie będzie już mógł z nami mieszkać, bo mógłby pożreć nasze młode?

A co najważniejsze – czy naprawdę zostaliśmy odwołani? To ja ułożyłem całą akcję. Superman dał mi wolną rękę. Powiedział, że on jest już za stary, że jest tu tylko w charakterze doradcy. Cały pomysł z programem, który miał być zasłoną dymną dla ogółu ludzkości, która mogłaby wpaść w panikę na wieść o końcu świata był mój i Reżysera. I wtedy to do mnie dotarło… Reżyser od początku był przecież spisany na straty. Ja i Mata to oczywiście co innego. Nie byliśmy ludźmi. Nie mogli nas po prostu zabić. Ale też nie byliśmy już potrzebni. Poza tym staliśmy się zbyt popularni. I tego Superman nie mógł znieść. Znaleźli pierwszy lepszy pretekst by się nas pozbyć.

  • Zasługa i tak zawsze przypada Supermanowi… – wycedziłem gorzko. Mój mentor uśmiechnął się szeroko, nie patrzył jednak przy tym na mnie, lecz przebijał się wzrokiem przez ogród, drzewa, las, góry i miasta. Pokonywał oceany i pustynie. Obejmował tym wzrokiem całą kulę ziemską, która znowu będzie mu zawdzięczała wszystko.
Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Komentarze (0)