Giełda na Grzybowskiej [cz. 1]. Warszawa stolicą piractwa?
Dziś wciąż największą popularnością cieszy się słynna Warszawska Giełda Komputerowa, gdzie rodziła się polska myśl komputeryzacyjna. Tu pierwsze kroki stawiali dziś poważni prezesi, tu zaopatrywali się przedstawiciele wydawnictw komputerowych, tu wreszcie rodziły się przyjaźnie na lata. Niemniej nie tylko w Warszawie spotykali się miłośnicy nowoczesności…
27.07.2015 | aktual.: 10.03.2022 10:10
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Przeczytaj również inny artykuł z tej serii:
Czym była?
Giełda funkcjonowała w czasach, gdy pojęcie prawo autorskie w świadomości obywateli PRL nie istniało. „To była przepustka do innego świata – wspomina Artur Kurasiński, dziś bloger i przedsiębiorca, a już wówczas miłośnik nowych technologii. – Wchodząc tam człowiek wariował od możliwości i brak gotówki żeby te wszystkie cuda kupić.
Składanki z grami na taśmach magnetofonowych i wieeelkich dyskietkach, komputery, zhackowane magnetofony przyśpieszające wgrywanie gry (tzw. turbo), domowej roboty joysticki… to wszystko robiło oszałamiające wrażenie. Nikt nie zwracał uwagi, że to jest »pirackie« i »nielegalne«”.
Giełda przy Grzybowskiej powstała w połowie lat 80. XX wieku – wówczas właśnie komputery zaczęły szturm na Polskę. W Peweksie, za dolary, można było kupić Atari. Z zachodu dawało się sprowadzić Amstrady czy Commodory, a Timeksy i Spectrumy, dostępne w Składnicy Harcerskiej, znajdowały się na szczycie popularności. Baltona zaś wprowadziła do sprzedaży m.in. Amstrada czy Commodora 64.
Wówczas jednym ze sprzedających na giełdzie był Emil Leszczyński, współtwórca pierwszego w polskiej telewizji programu o grach wideo pt. Escape i redaktor „Top Secretu”. Dla niego Warszawska Giełdy Komputerowa to miłe, acz też traumatyczne wspomnienie:
„Na początku giełda była tylko na zewnątrz, później otworzono sale szkoły i tam, część miejsc – niższe piętra – były zarezerwowane dla bogatszych handlarzy, a najwyższe było wolne i żeby tam zdobyć dobre miejsce, trzeba było wbiegać na siłę na górę po otworzeniu drzwi szkoły i kto pierwszy zaklepał sobie stół do handlu, ten lepszy.
Prawdziwy Dziki Wschód. Stosowano różne techniki, by zająć dobre miejsca na górze. Zakładało się glany, żeby nie upaść podczas rajdu na górę. Niektórzy organizowali się w grupy – część blokowała, część wbiegała i zajmowała kilka miejsc. Ludzie przyjeżdżali na kilka godzin przed otwarciem drzwi i robił się masakryczny tłok, było duszno, kilka razy był rozpylany gaz łzawiący – w formie żartu czy sabotażu”.
Giełda komputerowa na Grzybowskiej Warszawa
Niemniej dla kupujących giełda stanowiła wrota do innego świata. 12-letni wówczas Michał Gembicki, dziś dyrektor zarządzający CDP.pl, opowiada, że dla niego „wyprawa do Śródmieścia była czymś na miarę wyprawy Bilbo Baginsa do Samotnej Góry. Pierwszy raz w trasę wyruszałem zaopatrzony w ręcznie rysowaną przez babcię mapę, zgrabną wałówkę oraz wszystkie oszczędności schowane w trudnym do odkrycia miejscu. Jakież tym wyprawom towarzyszyły emocje!
A na samej giełdzie spotykałem nie sprzedawców, a prawdziwych super bohaterów (przynajmniej tak to malowała dziecięca fantazja), wirtuozów klawiatury, siedzących na szkolnych krzesełkach w blasku kineskopowych monitorów i pisku głowic magnetofonów. Nie ma takich słów, które wiernie oddałby nastrój tamtych chwil i ich podniosłość”.
Jak wyglądała…
Warszawska Giełda Komputerowa przy Grzybowskiej wcale nie była nowinką w historii stolicy, bo palmę pierwszeństwa dzierży Stodoła, która funkcjonowała ponoć jeszcze w latach 70. Niemniej to tak zwany „Grzyb” wszyscy dziś mają przed oczami, gdy mówi się o komputerowej giełdzie. Ta zaś wyglądem była daleka nie tylko od typowych targowisk, ale też od współczesnych sklepów z elektroniką.
Przez lata giełda była podzielona. Część sprzedawców działała w szkole, część zaś handlowała na parkingu tuż przy al. Jana Pawła II. Toczyły się walki pomiędzy firmami zarządzającymi tymi terenami, włącznie z wywieszaniem banerów informujących, iż Centralna Giełda Komputerowa została przeniesiona – reakcje klientów możecie sobie wyobrazić.
Najsłynniejsza pozostaje chyba jednak część funkcjonująca w Szkole Podstawowej nr 25 przy ulicy Grzybowskiej 35, a powstała ona ponoć z inicjatywy czasopisma „Bajtek”, choć ten tak naprawdę objął ją tylko patronatem. Niektórym wejście do budynku kojarzyło się ze schronem atomowym, było bowiem dobrze zabezpieczone.
Prowadził do niego długi, betonowy zjazd kończący się zbrojonymi drzwiami, na które napierał tłum. W szatni kupowało się bilety, gdzieś obok znajdowało się stanowisko z „literaturą”. Wyżej sprzedawali swój towar prestiżowy handlowcy, a na samej górze – ktokolwiek chciał. Za reklamy służyły wypisane flamastrami na kartkach A4 listy hitowych tytułów. Słynne też były katalogi w segregatorach, w których umieszczano skserowane, powycinane strony z czasopism – polskich i zagranicznych.
Rzecz jasna najważniejsze były komputery – bynajmniej nie te oferowane do sprzedaży. Na rozstawionych po korytarzach szkolnych stołach stały Atarynki, Commodory, Spectrumy, Amigi popodłączane do siermiężnych monitorów. Wędrując między stoiskami słychać było szum programów kopiujących oraz odgłosy rozmów.
Albowiem zakup oprogramowania był pewnym rytuałem. Niemal nikt nie ufał ówczesnym nośnikom. Niektórzy kupowali kasety – zwykle gotowe zestawy gier, rzadziej jeden nagrany tytuł. Jeśli jednak klient miał staję dysków, to podchodził do stoiska ze swoim pudełkiem dyskietek (każdy preferował innego producenta) i z ręcznie spisanej listy wybierał tytuły do przegrania. W trakcie kopiowania kwitło życie towarzyskie, toczono rozmowy o sposobach przejścia danej gry lub odpalenia jakiegoś użytku.
Wpierw na giełdach głównie handlowano kopiowanym oprogramowaniem – oryginalnego po prostu nie było, a brak stosownej ustawy zachęcał do tego procederu. Na nielicznych stoiskach można było kupić monitory, joysticki, magnetofony czy stacje dysków. Szeroko dostępne były też kasety i dyskietki oraz czarno-białe kserówki z instrukcjami. Ceny były dość wygórowane. W tych czasach jedna rozgrywka na automacie kosztowała około 5 złociszy.
Tymczasem za jedną grę na Atari trzeba było zapłacić mniej więcej 200 złotych, a za całą kasetę – 2500. Dodajmy – starych złotych. Z czasem jednak – gdy miejsce 8-bitowców zaczęły zajmować PCty – znikły kramy z kasetami. Ich miejsce zajęły stanowiska, na których można było przegrać na twardy dysk najnowsze produkcje zza oceanu. Do tego doszło mnóstwo sprzętu, w tym rosyjskie imitacje najpopularniejszych konsol.
Co ciekawe, popularny „Grzyb” był też kopiowany. Giełdy pojawiły się w Katowicach, Wrocławiu, Szczecinie i innych dużych miastach. Mające problemy finansowe szkoły odkryły, że to doskonały sposób na zdobycie funduszy choćby na remont. W pewnym momencie w samej Warszawie działało chyba z pięć giełd, które nie wytrzymały jednak konkurencji z Grzybowską.
Nie tylko piractwo
Choć giełdy komputerowe kojarzą się nam dziś z piractwem, dochodziło na nich nie tylko do kopiowania oprogramowania. Ważne było także to, iż, jak mówi Michał Sokolski, dziś współzałożyciel studia Star Drifters, a wcześniej członek tzw. demosceny w ekipie Tatanka, „na początku swojego istnienia, giełda była źródłem informacji na temat nowoczesnych technologii, gadżetów i oprogramowania. Wiele osób (ze mną włącznie) pojawiało się tam nie po to, żeby koniecznie coś kupić, ale w celu wymiany informacji”.
Best Of Amiga Demos 1988 (4irmann Compilation)
Wtóruje mu Michał Gembicki: „Grzybowska, a później Batorego, były czymś więcej niż pchlim targiem, gdzie się kupowało gry i programy, to było miejsce gdzie się »bywało«, żeby zapoznać się z nowościami, nauczyć się nowych tricków, zobaczyć najlepszych w akcji”.
Dla Maćka Miąsika, który od lat 90. zajmuje się tworzeniem gier wideo, „giełda to przede wszystkim coniedzielne spotkania w rzeszowskim klubie studenckim Plus, gdzie wymienialiśmy się nie tylko oprogramowaniem na ośmiobitowce, ale przede wszystkim wszelką wiedzą – czy to między sobą, czy z odwiedzającymi giełdę entuzjastami komputerów. To miejsca, w których mieliśmy okazję poznać wszelkie nowinki, choćby sprzętowe, na co dzień poza naszym zasięgiem”.
Wielu giełdowych sprzedawców opanowywało podstawy programowania choćby po to, by „crackować zabezpieczone gry, wydając je później pod swoim szyldem. Cały paradoks polega na tym, że te wszystkie czynności były całkowicie legalne w tamtych czasach” – wspomina Emil Leszczyński. Więc de facto początki cyfrowego piractwa w Polsce nie były piractwem…