Internet bez reklam. Holenderska gazeta pokazuje, że to możliwe
Ostatnio nieustannie słyszę narzekania na upadek prasy papierowej i tabloidyzację mediów. Narzekania są spóźnione o co najmniej dekadę i – biorąc pod uwagę, kto narzeka najgłośniej – dość obłudne, ale problem jest i niektórzy muszą się z nim mierzyć. A może zamiast narzekać, zaczęliby coś pożytecznego robić? Holenderska redakcja "Correspondenta" pokazuje, że można.
Ostatnio nieustannie słyszę narzekania na upadek prasy papierowej i tabloidyzację mediów. Narzekania są spóźnione o co najmniej dekadę i – biorąc pod uwagę, kto narzeka najgłośniej – dość obłudne, ale problem jest i niektórzy muszą się z nim mierzyć. A może zamiast narzekać, zaczęliby coś pożytecznego robić? Holenderska redakcja "Correspondenta" pokazuje, że można.
Mama Madzi kontra majtki Dody
Wyobrażacie sobie Internet bez reklam? Zapewne cześć z Was uśmiechnie się z politowaniem, myśląc o AdBlocku i innych tego typu wynalazkach, ale to tylko półśrodek – jego działanie można porównać z usuwaniem objawów, a nie leczeniem choroby. Niestety, Internet z reklam żyje, a zasady transakcji są proste: serwisy oferują treści, czytelnicy mają do nich dostęp bez opłat, ale za to oglądają reklamy. Do czego to prowadzi, nie trzeba wyjaśniać.
Choć internetowa reklama ewoluuje, w większości przypadków nadal liczą się liczba odwiedzin, ilość, tłum, masa. Skutek jest łatwy do przewidzenia. Serwisy, które z założenia mają informować, muszą stanąć do nierównej walki. Są w jednym szeregu z tworami kwejkopodobnymi, w przypadku których za całą treść robią ukradzione obrazki z dwuwyrazowym komentarzem.
Tę sytuację świetnie podsumował w połowie marca Mariusz Herma z „Polityki”. Dekadę temu wystarczyło wejść na Onet i przeczytać pełne treści nagłówki, by wiedzieć, co się dzieje na świecie. Jak jest teraz, każdy widzi. Nagłówki to kompilacja słów „skandal”, „dlaczego”, „jak” i paru chwytliwych fraz w stylu „mama Madzi”, „Smoleńsk” czy „majtki Dody”. Nie dowiemy się z nich zbyt wiele – każdy zachęca jedynie do tego, by go kliknąć i przeczytać dwuakapitowy artykuł o niczym.
Wpadka Murdocha
Przyznaję (nie linczujcie mnie, proszę), że jestem zwolennikiem paywalli i że z nadzieją powitałem pojawienie się w Polsce systemu Piano. Niestety, choć założenia są sensowne, z praktyką bywa różnie, a czytając niektóre artykuły, pluję sobie w brodę, że nie zapłaciłem.
Problem w tym, że alternatyw ą jest zalew reklam i kwejkoizacja (darujmy sobie wieszanie psów na tabloidach, to miało sens dekadę temu) informacji. Tylko czy jest jakieś inne rozwiązanie?
Dwa lata temu Rupert Murdoch pokazał światu „The Daily” - pierwszą gazetę nowej generacji: płatną, dostępną tylko na iPada, oferującą treści wysokiej jakości. Pod koniec 2012 roku eksperyment dobiegł końca. Okazał się wielkim niewypałem. A może idea była słuszna, tylko zły sposób jej realizacji?
"De Correspondent" zbiera milion euro
Być może tak właśnie było, bo od niedawna świat tradycyjnych mediów pozostaje pod wrażeniem akcji zorganizowanej przez holenderską redakcję „Correspondenta”. Medialny start-up postanowił zaoferować coś z pozoru oczywistego, a jednocześnie nieosiągalnego w Internecie: cyfrowy dziennik, ale skupiający się nie tylko na tematach dnia, bez reklam, bez ideologii politycznej, bez targetowania, stawiający jakość ponad wyniki finansowe.
Nie macie wrażenia, że to brzmi jak spełnienie snu o mediach informacyjnych? Takich, które do tej pory mogliśmy co najwyżej zobaczyć w serialach, jak choćby „The Newsroom”, czy w kapitalnej szwedzkiej serii „Z rubryki kryminalnej”? W ten sen uwierzyli również potencjalni czytelnicy, którzy w ciemno wykupili roczny abonament. Wystarczyło zaledwie 8 dni, by start-up zebrał pierwszy milion euro, pozwalający na rozpoczęcie działalności, a do redakcji zaczęli zgłaszać się kolejni dziennikarze zainteresowani pracą w ambitnym tytule.
Błyskotliwy sukces na samym początku oczywiście o niczym nie przesądza, ale pokazuje, że internauci są spragnieni porządnego dziennikarstwa w dobrym, nieskażonym tabloidem stylu. I są gotowi za to zapłacić. Sam do nich należę i wiele bym dał za podobną inicjatywę w Polsce. Sądząc po zapowiedziach, coś podobnego właśnie powstaje - tabletowy magazyn „W Punkt” zebrał niedawno 5000 zł, potrzebne na wydanie pierwszego numeru. Oby nie zawiódł oczekiwań!