Matplaneta zróżniczkuje, przecałkuje, spierwiastkuje. Za co kochamy najlepszy polski program edukacyjny?
21.08.2013 13:00, aktual.: 10.03.2022 11:57
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wielu dzieciakom dorastającym na przełomie lat 80. i 90. wczesne przedpołudnie kojarzy się z telewizją edukacyjną i odzianymi w wielkie puchówki Przybyszami z Matplanety. Pamiętacie ich?
Wielu dzieciakom dorastającym na przełomie lat 80. i 90. wczesne przedpołudnie kojarzy się z telewizją edukacyjną i odzianymi w wielkie puchówki Przybyszami z Matplanety. Pamiętacie ich?
Przybyszów było dwóch – zadziorny Sigma (Tadeusz Kwinta) i gapowaty Pi (Dagmar Bilińska). Przemierzali wszechświat przemalowaną makietą statku z serialu „Kosmos 1999”. Nosili olbrzymie puchowe skafandry, co upodabniało ich do ludzika Michelin.
Przede wszystkim jednak mieli misję – pomóc Ziemianom, w tym telewidzom, opanować podstawy matematyki. Na komendę dowodzącego statkiem Monitora udają się więc do Warszawy, gdzie mają odszukać sześć zbiorów. W kolejnych odcinkach odkrywają zbiory i wykonują na nich różne działania, co wiąże się z rozmaitymi przygodami – od radzenia sobie z promieniowaniem po poszukiwanie słonia.
W ostatnim z odcinków Pi i Sigma, wędrując po planecie Duet, trafiają do Królestwa Miętowego Groszka – ten epizod z dziwnych przyczyn nie spodobał się cenzurze PRL, która dopatrzyła się w nim politycznej satyry.
Dziesięcioodcinkowy program „Przybysze z Matplanety” powstał na początku lat 80., jednak nadano go po raz pierwszy znacznie później, pod koniec dekady (doczekał się potem wielokrotnych powtórek). Moje pokolenie pamięta przygody Pi i Sigmy z bloku Telewizji Edukacyjnej, która przed laty wypełniała przedpołudniowe godziny w telewizyjnej Jedynce – po powrocie z przedszkola czy szkoły i w oczekiwaniu na kreskówki, które zazwyczaj nadawano po 15.
Wymiernych skutków nadawania tych programów chyba nikt nie sprawdzał – z dzisiejszego punktu widzenia przygody Pi i Sigmy mogą wydawać się zbyt abstrakcyjne dla przedszkolaka, a dla starszych dzieciaków za mało dynamiczne. Na pewno jednak pokolenie dorastające na przełomie lat 80. i 90. dobrze zapamiętało Przybyszów, nawet jeśli ich znajomość matmy na tym nie zyskała.
Przybysze z Matplanety
„Przybyszów z Matplanety” trudno zapomnieć. Należą bowiem, obok „Sondy” czy „Kwantu”, do kategorii telewizyjnych wspomnień z pogranicza nostalgii i niesamowitości, które wyjątkowo mocno lubią zapadać w pamięć.
Piosenka z czołówki, skomponowana przez muzyków progresywno-elektronicznej grupy OMNI i śpiewana przez Andrzeja Zauchę, dzisiaj jest wspominana z sentymentem przez fanów syntezatorowych brzmień, ale niektórym kilkulatkom napędzała stracha, podobnie efekty dźwiękowe i modulowane, „kosmiczne” głosy bohaterów. Temat przewodni serialu doczekał się kilku współczesnych remiksów, przygotowanych przez muzyków, którzy wychowali się na przygodach Pi i Sigmy.
Gdy serial powstawał, czyli w latach 1983-84, efekty specjalne z blue boxu i futurystyczne scenografie były najnowszym krzykiem mody, jednak na przełomie dekad, czyli gdy emitowano program, zdążyły już nabrać lekkiej patyny, co jeszcze dodawało im niesamowitości.
Z perspektywy dzisiejszego widza "Przybysze..." są nie tylko wycieczką do epoki pierwszych komputerów osobistych i wciąż żywych wizji przyszłości (która - jak wiemy - nigdy nie zaistniała), ale również materiałem do refleksji nad tym, że telewizja nie zawsze odgrywała rolę ogłupiacza.