Mój pierwszy komputer – prawdziwie osobisty blaszak, którego nie zapomnę…
Dziś ma wartość jedynie sentymentalną i kolekcjonerską. Jednak nieco ponad półtorej dekady temu budził powszechną zazdrość, dawał szacunek na dzielni i przyciągał kolegów niczym magnes. I, co bardzo ważne, dawał ogromne możliwości…
18.01.2014 | aktual.: 10.03.2022 11:36
TL;DR
Pierwsza miłość, pierwszy samochód, pierwszy komputer... Są osoby, rzeczy i wydarzenia, których się nie zapomina. Budzą one uśmiech na twarzy i nierzadko sprawiają, że doceniamy to co mamy i mieliśmy, pozwalając spojrzeć na otaczający świat z nieco innej perspektywy. Czasami warto się na chwilę zatrzymać i powspominać...
Moja szara, stojąca pionowo puszka, wyposażona w budzący respekt przycisk "Turbo", była napędzana przez szybki, 32-bitowy procesor Pentium 166 MMX, sparowany z 32 MB pamięci RAM typu SIMM i jakże pojemnym, 1,7-GB dyskiem twardym o prędkości obrotowej 4200 RPM. Oczywiście na pokładzie nie zabrakło karty graficznej z 2 MB własnej pamięci i Sound Blastera, który gwarantował znakomite wrażenia słuchowe. Całość kontrolował nowoczesny, zajmujący całe 50 MB, graficzny system operacyjny Windows 95. Do tego dochodził napęd CD o prędkości 4x i niezbędnik w postaci stacji dyskietek 1,44".
Dziś ostatnie z wymienionych nośników można podziwiać jedynie w muzeach techniki i w ZUS-ie. Wtedy jednak mieściły się na nich gry, przy których zarywało się noce. Natomiast na 650-MB krążku dało się upakować dziesiątki niesamowicie grywalnych tytułów i pełnych wersji aplikacji. Za komplet wraz z 15-calowym monitorem CRT, klawiaturą i kulkową myszą A4Techa trzeba było zapłacić jeszcze 4 cyfrową sumkę, ale przynajmniej dało się go bez problemu przetransportować do domu o własnych siłach. Nie potrzebny był Pudzian ani dostawczak – zestaw mieścił się w bagażniku auta takiego, jak Daihatsu Cuore III, a więc naprawdę kompaktowego.
Sprzęt oczywiście nie był nowy, ale pracujący w sklepie komputerowym znajomy zapewnił mnie, że wszystko działa jak należy. I rzeczywiście, powodów do narzekań nie miałem. Odziany w futurystyczną skórkę Winamp bez zająknięcia odtwarzał playlisty składające się z kilkudziesięciu mp3. Bez problemu hulały Word i Excel, a nawet wczesne wersje Photoshopa. No i gry, przy których godziny płynęły niczym minuty, a noce, nawet te zimowe, stawały się za krótkie. Nie miały one wymyślnej grafiki, a o wygładzaniu krawędzi nikt nie myślał. Miały jednak coś, czego brakuje współczesnym tytułom – grywalność.
W tamtych, wbrew pozorom, nie tak odległych czasach twórcy gier nie sprzedawali efektów specjalnych w postaci realistycznie rozbryzgujących się mózgów czy włosków kołyszących się na wietrze przy wsparciu dedykowanych silników fizyki. Wówczas w cenie były pomysł i radość, klimat, dla którego gracz chciał wrócić przed monitor. Oczywiście sukcesywnie poprawiająca się grafika w grach także cieszyła, ale na pewno nie był to wówczas kluczowy i jedyny element, na którym skupiali się twórcy. Gdy każdy bajt pamięci i megaherc miały kapitalne znaczenie, ważne były przede wszystkim optymalizacja i jakość.
Oczywiście bugów, które łatały dystrybuowane przez znajomych na dyskietkach patche, trochę było. Na pewno jednak nie spotkałem się z przypadkiem, gdy aplikacja lub gra w dniu premiery była praktycznie nieużywalna i trzeba było miesięcy i ton poprawek, by zaczęła działać. Oczywiście nie obywało się bez zawiech, które siłą rzeczy musiały się zdarzać, gdy uruchamiało się tytuły przeznaczone na ciut mocniejsze maszyny, ale w latach 90., gdy procesory dało się jeszcze chłodzić pasywnie, OC nie było na porządku dziennym. Ba, często nawet nie było w ogóle możliwe. Łatwiej było wymienić komputer, niż go przyspieszyć.
Na szczęście mój Pentium 166 z pakietem instrukcji multimedialnych w postaci rozkazów MMX, naprawdę długo radził sobie ze wszelkim software’em. Bez problemu uruchamiał multimedialne encyklopedie i nie przycinał podczas pracy z długimi tekstami pisanymi we współczesnej wersji Worda (97), który uruchamiał się raptem kilka sekund. Czyli praktycznie w takim samym tempie jak Word 2010 na moim aktualnym, służbowym desktopie. Tyle tylko, że maszyna, na której obecnie tworzę oprogramowanie, ma 4-rdzeniowego Core i5-3470, 8 GB pamięci RAM i 500-GB dysk 7200 RPM…
Dla takiej konfiguracji wydane w 1998 roku (w Polsce 1999) Wrota Baldura to pryszcz (reedycja z poprawioną grafiką również). Ale te 15 lat temu, dla mojego ówczesnego peceta, gra zajmująca kilkaset megabajtów na dysku była sporym wyzwaniem. Instalacja (napęd 4x) trwała długo, a wczytywanie (i doczytywanie) potrafiło porządnie zirytować. Jednak warto było czekać i żonglować płytkami – świat Zapomnianych Krain wciągał niczym oceaniczny wir. I nie potrzebowałem wówczas programowalnej, mechanicznej klawiatury i 20-przyciskowej myszy z laserowym sensorem by skutecznie tępić wrogie rasy i rozwiązywać kolejne questy.
Baldur's Gate: Enhanced Edition Gameplay Trailer
Wystarczyła zwykła membranówka i tania, kulkowa, 2-przyciskowa myszka bez rolki. Ten sam gryzoń wystarczał by siać zniszczenie w Quake’u. I działał bezawaryjnie przez naprawdę długi czas, choć nie miał japońskich przełączników i kabla z tekstylnym oplotem. Dziś, wybierając mysz Logitech G600, zwracałem uwagę także na żywotność switchy i zabezpieczenie kabla. I mimo, że wydałem kilka ładnych stówek nie mam pewności, czy wytrzyma ona dłużej niż mój pierwszy A4Tech, który umożliwił mi zdobycie tysięcy fragów. Równie dobrze wspominam mój 15-calowy monitor CRT firmy NEC.
Wyciągał on niebagatelne 1280 x 1024 pikseli i dał radę odświeżać obraz z częstotliwością 75 Hz. Zapewniał też lepsze odwzorowanie kolorów niż większość współczesnych paneli LCD-TN. Ale zajmował jednocześnie niedopuszczalną dziś ilość miejsca, promieniował i pochłaniał tyle energii, co mój aktualny blaszak podczas dość intensywnej pracy. Wówczas te aspekty nie miały jednak większego znaczenia. Oferowana przezeń jakość obrazu była tak dobra, że nie przyszło mi do głowy aby chcieć wygładzać krawędzie. Kolory były żywe, nasycone i naturalne, a kontrast zwalał z nóg. Nawet grafik byłby zadowolony.
Czy wystarczyłaby mu jednak tak nędzna konfiguracja sprzętowa? Nie wiem. Na szczęście nie byłem ani grafikiem, ani naukowcem. Nie potrzebowałem gigaflopsów czy zaawansowanych koprocesorów. Cieszyłem się na widok komunikatu „Możesz bezpiecznie wyłączyć komputer”, pękałem z dumy wiedząc, że posiadam własną maszynę klasy PC. Niestety, czas leciał nieubłaganie, a technika szła do przodu. Przyszedł czas na kolejny, znacznie szybszy PC z Pentiumem III i Rivą TNT. Z racji braku miejsca z bólem serca oddałem znajomemu mój pierwszy komputer. Ale miło wspominam go i spędzone przy nim godziny do dziś. Choć większe możliwości oferuje mi noszony w kieszeni smartfon.
A Wy pamiętacie swój pierwszy komputer? Jak go wspominacie?