Najlepsze filmowe efekty specjalne 2015 roku
Na ekranach kin niemal co tydzień pojawiają się nowe wielkobudżetowe spektakle. Nawet kameralne dramaty nie mogą obejść się bez grafiki komputerowej. Trudno wybrać najlepszy efekt specjalny roku spośród tysięcy kandydatów. Mimo wszystko kilka wizualnych sztuczek zrobiło na nas wyjątkowo duże wrażenie.
Ant-Man – odmłodzony Michael Douglas
Odmładzanie aktorów poprzez „cyfrowy makijaż” to nic nowego. Widzieliśmy taki efekt już w trzecich „X-menach” z 2006 r. i "Wolverinie" z 2009 - tylko że wtedy wypadł wprost fatalnie. Wydaje się, że prostym narzędziem wygładzono zmarszczki Patricka Stewarta – i już, na tym praca się skończyła. Twarz aktora wciąż wyglądała staro, a przy tym nienaturalnie.
W Ant-Manie specjaliści od efektów podeszli do zadania bardziej kompleksowo, choć praca przebiegała podobnie. Najpierw Michael Douglas odegrał swoje sceny, a następnie graficy zmienili rozmaite cechy jego twarzy, wzorując się na kadrach pochodzących ze starszych filmów aktora.
Wygładzono skórę, dodano jej połysku oraz elastyczności, zwiększono ilość tkanki tłuszczowej na policzkach, zmniejszono uszy aktora (ta część ciała rośnie aż do śmierci), usunięto widoczne na nosie naczynka krwionośne, a przede wszystkim przemodelowano mięśnie twarzy, aby ich ruchy były bardziej sprężyste i całość wyglądała naturalnie podczas scen dialogowych.
Jak mówią specjaliści z Lola VFX, czyli firmy, która wykonała zabieg odmładzania, efekt nie wymagał zastosowania żadnej nowej technologii. Potrzebne narzędzia są dostępne od lat. Wyłącznie doświadczenie artystów sprawiło, że młody Michael Douglas wypadł tak dobrze. To nie są puste słowa - Douglasem zajęli się ci sami ludzie, którzy przed laty odmłodzili Stewarta.
Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy – robot BB-8
Pierwsze reakcje wielu miłośników filmu na pokazane w zwiastunach ujęcia z robotem BB-8 były... niezbyt przychylne. Trudno się temu dziwić. Trylogia prequeli wizualnie postarzała się bardzo szybko – między innymi ze względu na zbytnie poleganie na komputerowych efektach specjalnych. Wszyscy tęsknili za starą, dobrą animatroniką, z której słyną „Gwiezdne wojny”, tymczasem w trailerze zobaczyliśmy ewidentnie komputerowego robota, który nie może istnieć w prawdziwym świecie.
...a potem Mark Hamill w jednym z wywiadów powiedział, że animatroniczny BB-8, którego spotkał na planie, zrobił na nim wielkie wrażenie.
Ale Mark to przecież nie najmłodszy już aktor, który nie zna się na efektach. Na pewno mówił od rzeczy.
...a potem na konferencji Star Wars Celebration 2015 pojawił się prawdziwy, zdalnie sterowany BB-8 i wszystkim opadły szczęki.
W niektórych kadrach robota zastąpiono cyfrowym dublerem, jednak w wielu innych to efekt praktyczny, który wziął widzów z zaskoczenia. Wprawdzie sam BB-8 to stosunkowo prosta konstrukcja, wykorzystująca żyroskop i magnesy, ale czasem geniusz tkwi właśnie w prostocie.
Mad Max: Fury Road – postapokaliptyczne pustkowia
Nowy Mad Max to film, który robi wrażenie między innymi dlatego, że jest do bólu naturalny. Prawdziwi kaskaderzy rozbijają się prawdziwymi samochodami – czegoś podobnego nie widzieliśmy jeszcze w równie wielkiej skali. Po prostu czuć wiatr we włosach, piach wpadający w oczy i duszący smród spalin. Film jest dziko realistyczny i nieziemsko intensywny.
...tylko że spora jego część powstała w komputerze. A dokładniej: tło niemal każdej sceny.
Choć reżyser George Miller wybrał się wraz z ekipą do Namibii, żeby nakręcić pojazdy rozwalające się na pustyni, to postapokaliptyczny świat ożył w dużej mierze dzięki grafice komputerowej. Formacje skalne, tłumy statystów, elementy scenografii – wszystko to, co wygląda, jakby zostało po prostu uchwycone przez kamerę, wkomponowano w kadr w postprodukcji.
Może się wydawać, że to nic wielkiego. W „Zodiaku” Davida Finchera cyfrowo odtworzono ulice San Francisco z lat 60.
Komputerowe tła pojawiają się w masie seriali, nawet tak przyziemnych, jak „Brzydula”. W tegorocznym „The Walk” stworzono cyfrowy Nowy Jork, który wygląda jak prawdziwy.
Sęk w tym, że w starszych produkcjach technologię wykorzystano w mniejszym zakresie. W „The Walk” natomiast efekty są oczywiste. Niemożliwe do wykonania „na żywo” jazdy kamery czy cyfrowe wersje nieistniejących budynków podrażniają to miejsce w mózgu, które odpowiada za interpretację obrazu. Coś wygląda jak prawdziwe, ale ja po prostu wiem, że nie jest prawdziwe, bo nie może być i już.
Oglądając Mad Maksa, ani przez chwilę nie pomyślałem, że kanion został stworzony cyfrowo, albo że na planie nie było niektórych statystów czy pojazdów. Sposób użycia efektów jest bowiem znakomicie przemyślany. To, co najważniejsze, uchwycono prawdziwą kamerą na prawdziwym planie, z udziałem prawdziwych aktorów i namacalnych rekwizytów. Wszystko, co widać na ekranie (poza elementami w oczywisty sposób fantastycznymi), można nakręcić „na żywo”. Animacja nie zastępuje więc prawdziwej akcji, a jedynie uzupełnia rzeczywistość, aby dopełnić iluzji postapokaliptycznego świata.
Młodzi filmowcy powinni uczyć się rzemiosła od papcia Millera.
Terminator: Genisys – cyfrowy Arnold
W przypadku nowego Terminatora praktycznie cała para, jaką mieli w sobie specjaliści od efektów, poszła w stworzenie cyfrowego Arnolda, który miał być dokładnie taki, jak w pierwszym filmie serii.
Nie pierwszy raz graficy komputerowi wykreowali cyfrowego człowieka, ale po raz pierwszy zrobili to tak dobrze, że doskonale znana widzom postać, widziana w tak dużym zbliżeniu, wygląda jak prawdziwa.
Raz jeszcze wspomnijmy „The Walk”, który doskonale oszukał widzów swoim cyfrowym aktorem, czy raczej cyfrową twarzą.
Tam jednak dublera z komputera zawsze obserwowaliśmy w pewnym oddaleniu. Co więcej, to nie on przyciągał uwagę, a wszystko, co znajdowało się dookoła.
Tymczasem w Terminatorze patrzyliśmy na Arnolda i tylko Arnolda, rejestrując każdy, najmniejszy nawet detal. Specjaliści od efektów mieli znacznie trudniejsze zadanie.
Jeśli pamiętacie Tron: Dziedzictwo z 2010 r., wiecie, na czym polega wyzwanie. Choć twarz Jeffa Bridgesa została odwzorowana w najmniejszym szczególe, to jednak sztuczność razi w oczy. To kwestia nie tylko jakości modelu, ale także animacji, tekstur, oświetlenia, cieni i mnóstwa drobnych detali.
Nawet cyfrowy Paul Walker, pojawiający się momentami w „Szybkich i wściekłych 7”, wyglądał nie do końca tak, jak powinien. Trudne do wskazania szczegóły sprawiają, że niezwykle złożoną kreację można zaliczyć do kategorii „uncanny valley” - tworów przypominających człowieka niemal w każdym calu, ale jednak... dziwnie nienaturalnych.
Młody Arnold też nie jest idealny. Nie we wszystkich ujęciach. A jednak kilka z nich to absolutna perfekcja. Faktura skóry, oczy, ruch ciała, oświetlenie; to wszystko wygląda tak, jak powinno.
Postać robi wrażenie tym bardziej, że odtworzono nie tylko twarz aktora, ale całe jego ciało. Twórcy postanowili bowiem zrezygnować z nałożenia cyfrowej maski na sylwetkę prawdziwego dublera, podobnie jak to zrobiono w niektórych scenach „The Walk” czy w poprzedniej części „Terminatora”.
W „Genisys” cała postać została stworzona komputerowo – i wygląda świetnie. Jesteście w stanie powiedzieć, który Arnold to oryginał, a który jest cyfrową kopią?
I choć podczas walki obu terminatorów dubler jest ewidentnie cyfrowy, to pierwsze ujęcia z jego udziałem to najbardziej realistyczne efekty z wykorzystaniem całkowicie cyfrowej postaci w historii kina.
To zadziwiające, jak długą drogę przeszła animacja komputerowa. Pomyśleć, że w roku 2001 komputerowo wygenerowani ludzie wyglądali tak: