Satyricon znów w Polsce – Norwegowie wciąż w formie
W ostatni piątek listopada warszawska Progresja przywitała zespół Satyricon. Ci przedstawiciele drugiej fali norweskiego Black Metalu po raz kolejny nie brali jeńców, zostawiając klub w koncertowych zgliszczach.
02.12.2013 | aktual.: 03.12.2013 08:33
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Można Satyricon lubić lub nienawidzić. Można krzyczeć na forach internetowych, że nowe albumy to nie Black Metal, wrzeszczeć, że zespół wyrzekł się korzeni i sprzedał ideały. Sęk w tym, że to nie słuchacze wiedzą najlepiej, w którym kierunku powinno iść to dwuosobowe komando. Satyr i Frost od lat brną pod prąd i nie odcinając się od wcześniejszego dorobku muzycznego, z każdym albumem serwują swoją wizję Satyricon. Sięgając często do prostych, choć celnych niczym działo Gwiazdy Śmierci środków, potrafią stworzyć płyty wyjątkowe. A z każdym koncertem udowadniają, że tę energię można przenieść na koncertowe deski. Nie inaczej było 29 listopada w warszawskim klubie Progresja.
Powiedzieć, że tajwański Chthonic jako zespół supportujący Norwegów to wybór kontrowersyjny, to jak porównać Warsaw Shore do Teatru Telewizji Polskiej. Przebierańcy z Taipei nie dość, że wyglądali jak wyciągnięci z kiepskiej jakości taniego filmu science-fiction klasy B, grali nudną jak flaki z olejem muzykę, to w dodatku pasowali do Satyricon jak świnia do stanowiska obsługi wojskowych dronów. Co ciekawe jednak, pomimo słabego odbioru publiczności, zgromadzeni w Progresji fani ciężkich dźwięków poszli obejrzeć Chthonic - najwyraźniej z ciekawości, przez co sala była już pełna zanim na deskach objawiły się gwiazdy. Ja zerknąłem tylko jednym okiem i nie chciałem więcej patrzeć na tę żenadę. Na szczęście organizatorzy dali radę, dzięki czemu Satyricon rozstawił się sprawnie i wyszedł na scenę punktualnie o 21:20.
Ekipa, w której skład weszli Satyr, Frost, dwóch koncertowych gitarzystów, również koncertowi basista i klawiszowiec, zaczęła bez niespodzianek – od otwierającego nowy krążek „Voice of Shadows”. To jeden z tych nielicznych utworów, podczas wykonywania których lider norweskiego duetu łapie za gitarę, przypominając, że to on jest kompozytorem tych ścieżek na studyjnych albumach. Gitara ląduje jednak po chwili na stojaku, Sigurd staje za mikrofonem i zaczyna się koncertowe piekło, w którym zarówno zespół, jak i publika łapią oddech jedynie w krótkich przerwach przeznaczonych na miła konferansjerkę.
Satyricon Progresja Warsaw 29.11.2013
Tak było, czyli przekrój przez cały koncert
Pomimo tego, że Satyricon promuje tą trasą (Raiding of Europe 2013 Tour) nowy krążek, nie zapycha setlisty najnowszymi kompozycjami, zdając sobie sprawę z tego, że ma na swoim koncie koncertowe hity. I choć brakowało czegokolwiek ze świetnej płyty Rebel Extravaganza, nie dane było fanom usłyszeć potencjalnego scenicznego walca Nekrohaven, to trudno się do wybranej listy utworów przyczepić. Przekrój przez prawie całą dyskografię zespołu – wliczając w to takie przeboje jak bisowy „Fuel for Hatred”, porywający całą zgromadzoną publikę „Now, Diabolical”, bujający „K.I.N.G.” czy wpadający w ucho „Forhekset” z kultowej już płyty Nemesis Divina. Przy tym ostatnim publika była nieco skonfundowana (pewnie nie znali), co jednoznacznie pokazało, że poza „black metalowym hymnem” (o którym za chwilę), oczekuje numerów z ery rozpoczynającej się od wydanego w 2002 roku albumu Volcano.
Kulminacyjnym punktem koncertu jest moment, na który wszyscy zebrani na sali czekają. Utwór, dla którego warto tłuc się z drugiego końca Polski, nawet jeśli miałby być jedynym kawałkiem zagranym na całym koncercie. Niby teledysk do niego dziś już tylko śmieszy, niby bywalcy metalowych forów dyskusyjnych częściej się z niego śmieją niż miło wspominają, to jednak zawsze, absolutnie zawsze szaleje cała sala. Satyricon ponownie zaczął od kilku nut z „refrenu”, który publika podchwyciła momentalnie, wyśpiewując melodię, którą każdy black metalowiec powinien znać wyrwany ze snu w środku nocy. Uwierzcie mi – za każdym razem kiedy widzę tę scenę, mam na plecach ciarki, to tak działa.
„Mother North” to absolutny koncertowy killer, który jednoczy każdego zgromadzone, niezależnie od płci czy długości włosów. Za każdym razem, kiedy słyszę ten utwór wykonywany na żywo, dostaję jakiejś dzikiej furii, drąc się tak, że następnego dnia nie mam siły wydobyć z siebie dźwięku. Tekst „black metalowego hymny” musi zostać wyśpiewany razem z całą salą, inaczej koncert byłby nieważny. Tym razem „Mother North” nie zakończyło występu, dodało jedynie zgromadzonym energii, przez co aż do samego, bisowego, końca siarka osiągała poziom sufitu, kobiety mdlały z emocji, a chłopcy mieli pełne spodnie w okolicach krocza. Niesamowite półtorej godziny czystych, metalowych emocji.
Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem zaskoczony tym, w jaki sposób publika potraktowała Satyricon. Ludzi przypadkowych można było zliczyć na palcach dwóch rąk i na ogół były to dziewczyny metaluchów, które chyba pierwszy raz dostąpiły „zaszczytu” obcowania w tego typu imprezie wraz ze swoim lubym. Publika nie tylko biła ochoczo brawa po każdym numerze, co jakiś czas skandowała również nazwę zespołu – z taką jednak siłą i przekonaniem, że sam Satyr wyglądał na zaskoczonego. I choć pewnie nie od razu zrozumiał co oznacza wykrzykiwane raz po raz „dzię-ku-je-my!”, to widać, że poczuł się w Progresji jak w domu. Nie robią na mnie wrażenia skierowane pod publiczkę „na pewno tu wrócimy”, czy „jesteście fantastyczną publicznością”, ale tym razem widziałem i słyszałem szczerość płynącą z tych słów. Chcecie dowodu? Proszę bardzo – mniej więcej od połowy koncertu z muzyków pot ciekł niczym z wykręcanych ręczników, które minutę wcześniej wpadły do basenu (widać przesadzono z oświetleniem). Pomimo tego ekipa nie zwalniała nawet na chwilę, dając z siebie absolutne sto procent. Zero ściemy i grania od niechcenia – czysta moc. Satyricon ma już taki status, że nawet gdyby zagrali siedząc wygodnie na krzesłach i tak zapełniliby całą salą. Tym bardziej doceniam.
Może i nie zainwestowano w niesamowite dekoracje tworzące prawdziwy metalowy spektakl. Z odsłuchów nie tryskały fajerwerki, a w klatkach nie tańczyły półnagie niewiasty. Satyricon zaprezentował jednak swoje świetne utwory tak dobrze, że przez te półtorej godziny sala w Progresji stała się synonimem słów metal, moc, piekło i rock’n’roll. Zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, w jakim dane mi było w ostatnich latach uczestniczyć.