Skoszone umysły. Czy Matrix naprawdę był wybitnym filmem?
Matrix powiela w zasadzie schemat „od zera do bohatera”, ale ponieważ zero oznacza tutaj nieświadomego niewolnika, a bohater – cyfrowego Mesjasza zdolnego do naginania reguł (wirtualnej) rzeczywistości, to i utartemu tropowi udało się nadać nową jakość. Ale czy to wystarczy, by był najlepszym filmem science-fiction lat dziewięćdziesiątych? Dziś można to ocenić z odpowiedniej perspektywy.
01.03.2013 | aktual.: 13.01.2022 12:29
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Matrix powiela w zasadzie schemat „od zera do bohatera”, ale ponieważ zero oznacza tutaj nieświadomego niewolnika, a bohater – cyfrowego Mesjasza zdolnego do naginania reguł (wirtualnej) rzeczywistości, to i utartemu tropowi udało się nadać nową jakość. Ale czy to wystarczy, by był najlepszym filmem science-fiction lat dziewięćdziesiątych? Dziś można to ocenić z odpowiedniej perspektywy.
Trzy ważne pytania
Jakoś na przełomie dekad, goszcząc u kolegi, obejrzałem na DVD połowę Matriksa. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, czym jest Macierz. Nie wiedziałem też tego kilka lat później, gdy szedłem do kina na dwie następne części. Dopiero na studiach, na kursie algebry liniowej, dane mi było – bez połykania czerwonej pigułki – ujrzeć macierze na własne oczy.
Po upływie bez mała dekady obejrzałem trylogię braci Wachowski po raz wtóry; najpierw Reloaded i Revolutions (R&R), a na deser „jedynkę”. Odwrotna kolejność pozwoliła mi na wszystkie trzy filmy spojrzeć z nieco innej perspektywy. Do niesławnych sequeli podszedłem na świeżo, a wyjątkowość części pierwszej mogłem potwierdzić przez pryzmat kontynuacji.
Oceniając trylogię po latach należy zadać sobie trzy pytania: Czy Matrix zasługuje na miano obrazu kultowego? Czy sam pomysł kręcenia dalszych części był z góry skazany na porażkę? Czy R&R faktycznie są słabe? Odpowiedzi w wersji krótkiej brzmią następująco: Zdecydowanie tak. O dziwo, nie. Owszem, ale nie żenujące. A w wersji dłuższej?
Matrix kontra reszta świata
W przełomowym dziele braci Wachowskich, który wiosną 1999 r. nieco nieoczekiwanie podbił serca milionów widzów, wciąż płonie ogień.
O świetności filmu decydują trzy układające się warstwowo czynniki. Na samym spodzie mamy Sceny. Matrix to jeden z tych nielicznych filmów, które z przyjemnością można oglądać na wyrywki, ponieważ jest tam bez liku starannie rozpisanych i umiejętnie wyreżyserowanych scen: prolog z Trinity uciekającą przed agentami, Thomas Anderson przemykający między biurowymi boksami, przesłuchanie, spotkanie z Morfeuszem, szkolenie, wizyta u Wyroczni, zdrada Cyphera, misja ratunkowa, walka z agentem Smithem, ucieczka, naładowany emocjonalnie moment kulminacyjny, czyli śmierć i zmartwychwstanie Neo, wreszcie telefoniczny epilog. Choć ograniczyłem się do wymienienia najlepszych fragmentów, i tak streściłem w zasadzie cały film, co mówi samo za siebie.
Zatopieni w metaforach
Kino fantastycznonaukowe czyniło już od dłuższego czasu przymiarki do rzeczywistości wirtualnej (Doctor Who, z którego Matrix wziął swój tytuł, oraz Tron) tudzież do zakotwiczenia superoszustwa w umyśle protagonisty (wspomniane Pamięć absolutna i Mroczne miasto), ale dopiero bracia Wachowscy w profesjonalny, wysokobudżetowy sposób zrealizowali syntezę obu koncepcji i umieścili nieświadomego bohatera w wykreowanym komputerowo świecie naśladującym ten nasz. Zamiast jaskini – dwudziestowieczne miasto, zamiast złego demona – anonimowy funkcjonariusz w lustrzankach, zamiast mózgu w naczyniu – ludzie w roli bateryjek. Platon i Kartezjusz obejrzeć Matriksa niestety nie mogli, a czy obejrzał go Hilary Putnam, nie mam pojęcia, lecz film Wachowskich to i tak prześwietny hołd złożony zachodniej myśli filozoficznej.
Trzecią i ostatnią warstwę stanowi Symbolika. Rodzeństwu reżyserów udała się rzadka sztuka: nakręcili dzieło fantastycznonaukowe, które widz interpretować może na dwa różne sposoby, lecz w którym metafory nawzajem sobie nie przeszkadzają. Brak symbolicznego konfliktu wynika stąd, iż pierwsza metafora funkcjonuje na poziomie Scen (czy raczej fabuły bezpośrednio w owych scenach zawartej), natomiast druga nasyca i wzmacnia Pomysł. Etykietką dla pierwszej przenośni jest oczywiście imię „Neo”, po grecku oznaczające „nowy” i zarazem będące anagramem słowa „One”.
Źródła energii
Wskazówkę dla metafory drugiej stanowią z kolei słynny komentarz Morfeusza do wszechobecności Macierzy:
Widzisz ją, gdy wyglądasz przez okno lub gdy włączasz telewizję. Czujesz ją, gdy idziesz do pracy, gdy idziesz do kościoła, gdy płacisz podatki.
Tytułowy Matrix możemy więc rozumieć dosłownie jako wirtualną rzeczywistość niewolącą ludzi, którzy przegrali wojnę z maszynami, ale także jako otaczający nas zewsząd polityczno-kulturowo-religijny System, któremu jesteśmy bezwzględnie podporządkowani, nierzadko nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Zaniecham łopatologicznej interpretacji poszczególnych elementów filmu w tym ujęciu; zauważmy tylko, że w obrębie metafory antysystemowej nabiera nagle sensu najbardziej wątpliwy element scenariusza. Każdy, kto umie przeprowadzić prosty bilans energetyczny, musi wyśmiać pomysł, że miliony ludzkich ciał miałyby niby stanowić źródło zasilania dla maszyn. Ale z drugiej strony: kto napędza przestrzeń polityki, kultury i religii, jeśli nie my sami naszymi codziennymi, zrytualizowanymi zachowaniami? Dla naszych komputerów źródłem kilowatogodzin nie jesteśmy, ale dla Systemu już tak, i to zupełnie dosłownie.
Zmarnowany potencjał
Czas pokazał, że była to obawa zupełnie słuszna. Oglądając R&R dostrzegłem mimo wszystko zalążki kilku niegłupich propozycji, które z dwóch dalszych części mogły nie tylko uczynić kino na miarę Matriksa, ale nawet zamienić je w wielopoziomowe, filozoficzne dopełnienie jedynki. Niestety, Wachowscy polegli już w fazie planowania. Nie umieli nowym pomysłom nadać polotu i rozwinąć ich w sensowną całość. Swoją drogą trudno uwierzyć, że za reżyserię i scenariusze wszystkich trzech filmów odpowiadają ci sami ludzie. Sztuczne, zapętlające się dialogi R&R przypominają parodię rozmów z pierwszej części; sporo do życzenia pozostawiają także dość sterylne sceny akcji.
Wokół jakich idei koncentruje się więc zmarnowany potencjał "dwójki" i "trójki"? Dwa kluczowe słowa to "kontrola" i "predestynacja". Macierz jest narzędziem iluzji zasłaniającym brutalną rzeczywistość, ale także narzędziem kontroli tworzącym rzeczywistość alternatywną. W Matriksie Thomas Anderson musiał wybierać między niebieską pigułką podtrzymującą ignorancję i pigułką czerwoną ujawniającą nagą prawdę o świecie. Parafrazując Sławoja Żiżka: w kontynuacjach zabrakło propozycji połknięcia trzeciej pigułki pokazującej rzeczywistość nie poza, ale wewnątrz złudzenia. Mówiąc wprost, zabrakło takiego skomplikowanie świata przedstawionego, które zatarłoby prosty podział na zakłamaną Macierzą a okrutną, lecz prawdziwą postapokaliptyczną przyszłość.
Akcja i bełkot
Gdyby Wachowscy dobrze rozegrali tę kartę, R&R mogłyby przyodziać się w bardziej przewrotną i angażującą fabułę niż jednotorowa "jedynka". Nieudolny sposób zamknięcia wątku Merowinga i wciąż zaciskający zęby agent Smith pokazują, jak wielkie to "gdyby".
Motyw predestynacji i skontrastowanej z nią wolnej woli stanowi natomiast kręgosłup metaplotu całej trylogii. Niestety, z filmów się o tym nie dowiemy, bo zamysł twórców tonie w grubej warstwie pseudofilozoficznego bełkotu, który zalewa R&R między sekwencjami akcji. Po obejrzeniu Reloaded na małym ekranie nie byłem mądrzejszy niż osiem lat temu wychodząc z kina. Z determinacją zacząłem więc guglać i w końcu dowiedziałem się, o co w tym wszystkim chodziło. Cóż. Pomysł wcale fajny, ale wykonanie tragiczne. Aż ciarki przechodzą mnie na myśl, jak bardzo Wachowscy mogli spieprzyć także i "jedynkę".
Kolejne szansy
Przy powtórnym oglądaniu wynudziłem się natomiast na walce Neo z hordą agentów Smithów, którą zapamiętałem był jako bardzo fajną. W nakręconym w tym samym roku Kill Bill scena masowego starcia jest o klasę lepsza.
W Revolutions za gardło trzyma z kolei brutalna konfrontacja z Banem, za serce – śmierć Trinity (sic!), a za oczy – Deus Ex Machina w Mieście Maszyn. Jak na łącznie czteroipółgodzinny seans to bardzo mało, ale zawsze coś. Znamienne, że w ostatniej części nie ma żadnych dobrych scen Macierzowych, bo finałowej rozprawy ze Smithem za taką nie uważam. To w ogóle kolejna zmarnowana szansa: przez większość Reloaded i całe Revolutions główny antagonista niby sieje zniszczenie w Macierzy, lecz jakoś zapomniano ukazać w dramatyczny sposób ową postępującą zagładę cyfrowego świata.
Matrix jest filmem tak dobrym, że nie wypada wręcz dziwić się, a tym bardziej żałować porażki jego sequeli. Połknijmy raczej niebieską pigułkę i udajmy, że nigdy ich nie nakręcono. Kino fantastycznonaukowe dorobiło się już zresztą jednej wiekopomnej trylogię, więc jeśli trochę poczekamy na kolejną, nic wielkiego się nie stanie.
No dobra, jednak trochę szkoda, że nie wyszło. Tym bardziej, że wielkim fanem Gwiezdnych wojen nie jestem.
Borys Jagielski
Wpis pochodzi z blogu Blogrys. Republikacja za zgodą autora.