Tim Cook następcą Jobsa? Wolne żarty! Sukcesor, Lei Jun, żyje i działa w Chinach
Chyba nie tylko ja mam wrażenie, że nazwanie kogoś chińskim Steve’em Jobsem wygląda na tani chwyt, eksploatujący legendarną postać. Mimo tego, po poznaniu historii i dorobku pewnego niemal nieznanego w naszej części świata Chińczyka sądzę, że analogia wcale nie jest tak naciągana, jak mogłoby się to na początku wydawać.
08.12.2012 | aktual.: 10.03.2022 12:38
Chyba nie tylko ja mam wrażenie, że nazwanie kogoś chińskim Steve’em Jobsem wygląda na tani chwyt, eksploatujący legendarną postać. Mimo tego, po poznaniu historii i dorobku pewnego niemal nieznanego w naszej części świata Chińczyka sądzę, że analogia wcale nie jest tak naciągana, jak mogłoby się to na początku wydawać.
Do niedawna informacje o chińskim Jobsie miały raczej humorystyczny charakter. Dotyczyły podrabianej biografii, wydanej przed premierą książki Waltera Isaacsona, bardzo realistycznej lalki czy słynnego zdjęcia, na którym – o ile nie jest to mistyfikacja – widać postać łudząco podobną do Steve’a.
Tym razem analogia, której bohater tego artykułu według oficjalnych, choć sądząc po wyglądzie niezbyt szczerych deklaracjach, stara się unikać, dotyczy samego sedna. Jest nim stworzenie w krótkim czasie od podstaw firmy, kultowej marki, produktów i pozyskania rzeszy wiernych klientów.
Inwestor z miasta gimnastyczek
Lei Jun ma 43 lata. To nietypowo, jak na startupową branżę, gdzie trzydziestolatek wydaje się starcem stojącym już jedną nogą nad grobem, jednak Lei jest weteranem. Urodzony w niewielkim, jak na Chiny, mieście Xiantao (250 tys. mieszkańców), znanym raczej z „fabryki” olimpijskich gimnastyczek, niż technologii, w młodości hobbystycznie konstruował odbiorniki radiowe. Jeszcze przed gwałtowną internetyzacją Chin założył platformę handlową Joyo.cn, którą w 2004 roku sprzedał Amazonowi za 75 mln dolarów.
Strzałem w dziesiątkę okazały się również jego kolejne przedsięwzięcia – był współtwórcą sukcesu firmy Kingsoft, która wprowadziła na rynek całkiem niezłego antywirusa i zainwestował m.in. w UC Web, producenta przeglądarki mobilnej. Wspólnie z Davidem Li stworzył również YY.com, społecznościowy serwis z usługami wideo, z którego korzysta ponad 300 mln użytkowników.
Sukcesy chińskiego przedsiębiorcy to jednak o wiele za mało, by sięgać po porównanie z legendarnym CEO Apple’a. Na świecie przecież nie brakuje ludzi, którzy w niedługim czasie stworzyli dochodowe biznesy. Bohater tego artykułu stworzył jednak coś jeszcze.
Xiaomi - krótka historia sukcesu
W 2010 roku Lei Jun oraz Lin Bin, inżynier pracujący poprzednio w Microsofcie i Google’u, założyli startup Xiaomi. Przyjęta strategia rozwoju zakładała produkowanie smartfonów z górnej półki po bardzo przystępnych cenach, o około połowę niższych od topowych telefonów znanych marek.
Xiaomi początkowo nie podpisał umów z telekomami, a skupiona na chińskim rynku firma postanowiła korzystać z własnego kanału dystrybucji. Zmieniono to pod koniec 2011 roku, nawiązując współpracę z siecią China Unico. Model biznesowy nasuwa skojarzenie z Amazonem – firma miała zarabiać nie tylko na telefonach, ale również na płatnych usługach, z których mieli korzystać ich użytkownicy.
Warto przy tym zauważyć, że w przypadku Xiaomi marża producenta wynosi zaledwie około 10 proc. Dla porównania, marża Apple'a w przypadku iPhone'a 4S sięgała przy premierowych cenach 67 proc., a w przypadku iPhone'a 5 Forbes ocenia marżę na 55 proc.
Zanim jednak na rynku pojawił się pierwszy telefon, Xiaomi zajęła się oprogramowaniem, tworząc Androidowy ROM o nazwie MIUI (więcej informacji na jego temat znajdziecie na MIUIPolska.pl - oficjalnej stronie polskiego supportu). Następnie, jesienią 2011 roku, firma wypuściła na rynek pierwszy telefon, Xiaomi MI-One, znany również jako M1 lub Xiaomi Phone (o premierze tego smartfona pisał m.in. Paweł Żmuda na łamach Komórkomanii). No i się zaczęło…
Tanio i dobrze
Xiaomi MI-One z dwurdzeniowym procesorem 1,5 GHz i układem graficznym Adreno 220 oferował nie tylko moc, ale rozsądną jakość wykonania, a wszystko to przy cenie ok. 310 dolarów.
Na zainteresowanie klientów nie trzeba było długo czekać: w ciągu 34 godzin przedsprzedaży kupiono 300 tys. telefonów – wynik tym bardziej godny podziwu, że zaoferowała je firma bez doświadczenia w produkcji sprzętu. Kolejne partie telefonów rozchodziły się błyskawicznie – tempo sprzedaży dwóch następnych serii po 100 tys. urządzeń sięgało ponad pół tys. telefonów na minutę (przy okazji zobaczcie infografikę, pokazującą co w ciągu minuty dzieje się w chińskim Internecie).
W sumie w ciągu pół roku sprzedano ponad 3,5 mln telefonów, a firma przyjęła strategię dostarczania ich na rynek małymi – w stosunku do zapotrzebowania – partiami. Trudno przy tym określić, czy to efekt spójnego planu, sprytny chwyt marketingowy obliczony na stworzenie wrażenia wyjątkowości czy może po prostu ograniczone moce produkcyjne.
Kolejny, nieco ulepszony model – Xiaomi MI-One S – ustanowił następny rekord. 200 tys. premierowych egzemplarzy rozeszło się w zaledwie pół godziny. Klienci po informacji o wyczerpaniu zapasów złożyli zamówienia na kolejne 1,1 mln urządzeń.
Gdy w końcu zadebiutował zapowiedziany jeszcze latem Xiaomi MI-Two, rynek oszalał. Telefon o specyfikacji, stawiającej go w jednym szeregu z liderami rynku kosztuje w Chinach - według obecnego kursu - równowartość ok. 320 dolarów, oferując użytkownikom poza samym sprzętem (zwróćcie uwagę na świetną optykę kamery - ogniskowa 27 mm, światłosiła f/2,0) m.in. dostęp do firmowej chmury.
Poniżej film z prezentacją, którą przedstawiono podczas premiery telefonu. Choć brakuje w nim dźwięku, warto obejrzeć w całości i poznać pełną specyfikację urządzenia. Robi wrażenie!
50 tys. telefonów wystarczyło na trzy minuty sprzedaży!
Co istotne, firmie udało się zdobyć nie tylko pieniądze, ale również zainteresowanie i przywiązanie klientów – nowy telefon okazał się nie tylko kolejnym udanym produktem, ale urządzeniem niecierpliwie wyczekiwanym. Na ten aspekt zwraca uwagę Lei Lun. Jak stwierdził:
Nie jesteśmy firmą, skupioną na skali sprzedaży. Naszym celem jest satysfakcja klienta. Szukamy sposobów, aby sprawić mu niespodziankę.
Na razie przyjęta strategia wydaje się przynosić sukcesy. Firma, która istnieje zaledwie dwa lata, a sprzedaż telefonów rozpoczęła nieco ponad rok temu, do końca 2012 roku będzie prawdopodobnie świętować 7 mln sprzedanych smartfonów. Liczba imponuje tym bardziej, że zostanie osiągnięta tylko dwoma (lub trzema, jeśli podkręcony procesor i niemal niezauważalne zmiany w stylistyce w MI-One S uznamy za wyznacznik nowego modelu) urządzeniami.
Nawiązania do legendy
Choć tanie telefony i niskie marże ograniczają zyski Xiaomi (około 200 mln dolarów przy przychodach sięgających 7 mld), to wschodząca gwiazda rynku smartfonów jest wyceniana - dwa lata od powstania - na 4 mld dolarów. Mimo rosnącej wyceny, Lei Jun powściągliwie wypowiada się o wejściu na giełdę - rozważa taki krok, ale w dalszej perspektywie.
Nic zatem dziwnego, że chiński przedsiębiorca jest w swoim kraju nazywany nowym Steve'em Jobsem, co komentuje słowami:
Traktuję to jako komplement, ale taki rodzaj porównania przynosi nam ogromną presję, Xiaomi i Apple są dwa zupełnie różne firmy. Xiaomi jest oparta na Internecie. Nie robimy tego samego, co Apple.
Słowa te dość mocno kontrastują z faktami i czynami. Na poniższym filmie możecie zobaczyć, że Lei Luna ze Steve'em Jobsem łączy nie tylko oszałamiający, choć - na razie - nieporównywalnie mniejszy sukces, wysoka jakość produktów i upodobanie do podobnego stroju, ale również sposób prowadzenia prezentacji. No cóż, jeśli już kopiować, to od najlepszych (wystąpienie Lei Luna i prezentacja telefonu Xiaomi MI-Two od 5:30):
Komentując podobieństwo ubioru i stylu publicznych wystąpień, Lei Lun stwierdził w jednym z wywiadów:
Następca Apple'a narodzi się w Chinach?
Warto przy tym podkreślić kompleksowość oferty. Xiaomi oferuje nie tylko własną wersję Androida i smartfony, ale cały ekosystem produktów i usług. Poza usługami sieciowymi użytkownicy mogą skorzystać z całej gamy dedykowanych akcesoriów - od stacji dokujących, głośników czy słuchawek po sterowane telefonem zabawki.
Dotychczasowe powodzenie jest zarazem wymownym potwierdzeniem potencjału chińskiego rynku. Choć statystyczny Chińczyk zarabia po przeliczeniu na jedną walutę mniej od statystycznego Amerykanina czy nawet Polaka (zgodnie z danymi BBC, odpowiednio 656, 3264 i 1536 dolarów po przeliczeniu ich siły nabywczej na dolary, wydawane w USA), wewnętrzny rynek tego kraju jest w stanie zapewnić skalę sprzedaży, jaka byłaby sukcesem w wymiarze całego globu.
Dostrzegają to również analitycy i podkreślają, że nowy Apple (bo przecież nawet największe imperia nie są wieczne) może powstać właśnie w Chinach. Jak stwierdził Hans Tung z QiMing Venture Partners, szanghajskiego funduszu venture capital:
Chiny dojrzały do powstania własnego Apple'a, HTC czy Samsunga. Ten kraj jest wystarczająco duży, istnieje wystarczająco dużo użytkowników mobilnego Internetu i smartfonów. Posiadanie własnego, mobilnego ekosystemu zbudowanego przez krajową markę ma sens.
Zgadzacie się z taką opinią? Choć bagatelizowanie potencjału Chin nie byłoby rozsądne, mam wrażenie, że błędem byłoby uznanie, że Krzemowa Dolina powiedziała już swoje ostatnie słowo. Gdzie zatem narodzi się nowy, technologiczny gigant? W Kalifornii? A może w Chinach, Indiach albo Europie? Niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość, Lei Jun wydaje się być na dobrej drodze do osiągnięcia naprawdę wielkiego sukcesu.
Źródło: Ubergizmo • TechInAsia • Business Insider • Forbes • Gizmo China • Engadget • BBC