UE wie, jak zniszczyć internet: podatkiem od linków i linkowaniem tylko za zgodą autora
Politycy są dla internetu groźniejsi niż bomby atomowe. Ich najnowsze pomysły podkopują fundamenty, na których opiera się globalna sieć. Chcą zgód i opłat za linkowanie.
05.02.2016 | aktual.: 05.02.2016 16:28
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Czy da się wyłączyć internet? Teoretycznie sieć, którą znamy, przestałaby istnieć, gdyby udało się zniszczyć lub odłączyć główne serwery DNS. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne – jako ważna infrastruktura są dobrze strzeżone. Z drugiej strony ich zniszczenie nie zakończyłoby działania globalnej sieci – po prostu zamiast znanych nam adresów wpisywalibyśmy numery IP.
Innym sposobem jest ten stosowany np. przez totalitarną Koreę Północną, gdzie dostęp do sieci jest ściśle kontrolowany przez władze. Z punktu widzenia obywatela KRLD to mniej więcej tak, jakby internet rzeczywiście został wyłączony, ale dla globalnej sieci raczej nie robi to różnicy.
Siekiera i kotwica kontra internet
Całkiem realne są za to lokalne utrudnienia – znane są przypadki, gdy od internetu zostały odcięte m.in. Gruzja i część Kaukazu albo kilka państw afrykańskich.
W pierwszym przypadku winna okazała się babcia recyklerka. W poszukiwaniu złomu natrafiła na jakiś zakopany kabel, który w miarę swoich skromnych możliwości wygrzebała z ziemi i rozkawałkowała siekierą z wiadomym skutkiem.
Drugi przypadek był równie zabawny – za odcięcie od sieci kawałka Afryki odpowiadał bowiem statek, który rzucając kotwicę w nieprawidłowym miejscu trafił na podmorski kabel telekomunikacyjny i pozbawił kilka krajów dostępu do sieci. Odcięcie to trzeba jednak traktować metaforycznie – nawet w takich przypadkach internet działał, tylko niezwykle wolno, co w wielu sytuacjach było równoznaczne z brakiem internetu.
Zobacz także
Politycy groźniejsi od bomb
Istnieje jednak zagrożenie gorsze od gruzińskiej babci z siekierą, pijanych marynarzy czy nawet bomby atomowej. Tym zagrożeniem są głupi politycy, którzy dobro publiczne rozumieją jako dobro tych, którzy finansują ich kampanię wyborczą.
Internet jest jak iPhone 4 z pamiętnego przemówienia Steve’a Jobsa, który odpowiadając na zarzuty o niestabilny zasięg telefonu (Antennagate) stwierdził, że smartfony nie są doskonałe. Internet też nie jest.
Co jest jedną z jego największych wad?
Jak zarobić na cudzej treści?
Z punktu widzenia mniejszości, która internet nie tylko przegląda, ale i tworzy jego zawartość, kluczowym problemem jest brak kontroli nad treścią. Wrzucając coś do sieci tracimy nad tym kontrolę. Jasne: można dochodzić swoich praw w sądzie, udowadniać plagiaty czy ścigać tych, którzy nadmiernie inspirują się cudzą treścią, ale jest to walka z wiatrakami. Dlaczego?
Powód jest prosty: to zbyt wielki biznes. Przecież na przetwarzaniu cudzych treści wyrosły nie tylko serwisy takie jak Reddit czy polskie Kwejk albo Wykop, ale również giganty takie jak Google. Warto o tym pamiętać – Google niczego przecież nie tworzy, tylko bazuje na treści, tworzonej przez kogoś innego. Najlepsza wyszukiwarka świata nie miałaby sensu, gdyby nie miała czego wyszukiwać. I gdyby nie prezentowała fragmentów treści stron, do których linkuje.
Jest jednak druga strona medalu. Brak kontroli nad treścią jest wadą. Jest jednak zjawiskiem powszechnie znanym i oswojonym. Jest zarazem ogromnym atutem internetu, dając jego użytkownikom nieskrępowany dostęp do informacji, a próba ograniczania go w imię jakichś interesów byłaby – moim zdaniem – lekarstwem gorszym od choroby.
Opłaty przynoszą odwrotny skutek
Tymczasem unijni urzędnicy postanowili po swojemu naprawić to – co choć nie jest doskonałe – od dziesięcioleci działa dobrze. Czyli wprowadzić regulacje, nazywane powszechnie „podatkiem od linków”. W ten sposób określa się opłatę, jaką serwisy takie jak Google miałyby przekazywać twórcom treści, do których linkują, czyli np. wydawcom gazet.
Problem w tym, że takie regulacje próbowano już wprowadzać w poprzednich latach m.in. w Niemczech i Hiszpanii.
Za każdym razem kończyło się to tak samo: wyszukiwarka, zamiast płacić twórcom, podporządkowywała się nowemu prawu w inny sposób: po prostu nie wyświetlała linków do ich stron. Skutek był oczywisty – próba regulowania działania internetu przez polityków kończyła się stratami twórców treści.
Unijne plany opłat za linkowanie
Wygląda na to, że tamte doświadczenia nikogo niczego nie nauczyły bo pomysł „podatku od linków” wraca jak bumerang. Ostatnio zaczął go promować Günther Oettinger, komisarz UE ds. gospodarki cyfrowej i społeczeństwa. To jednak nie wszystko.
Okazuje się, że na „podatku od linków” pomysły polityków się nie kończą. Francuskie deputowane przedstawiły bowiem niedawno projekt, nakładający na dostawców różnych usług obowiązek uzyskania od właściciela praw autorskich zgody na linkowanie do należących do niego treści.
O ile w przypadku dużych firm jest to – teoretycznie – wyobrażalne, bo jedna umowa dotyczyłaby setek czy tysięcy różnych stron czy serwisów, to łatwo wyobrazić sobie, co stałoby się np. z niezależnymi blogerami czy publicystami, którzy po prostu zniknęliby z Google’a.
Polityk: synonim niekompetencji
Patrząc na pomysły polityków można odnieść wrażenie, że są to osoby kompletnie nierozumiejące, jak działa globalna sieć. Zgadzam się, że internet jest daleki od doskonałości, ale proponowane zmiany uderzają bezpośrednio w to, co stanowi sedno sieci: w nieskrępowaną wymianą informacji i możliwość łatwego kierowania do niej.
Przecież hipertekst ze swoim systemem odnośników był podstawą wizji sieci, którą – tworząc WWW – wdrożył w życie Tim Berners-Lee, dając nam nowoczesny internet. Wygląda na to, że nieuświadomionym marzeniem niektórych polityków jest cofnięcie nas do czasu Minitela i ARPANET-u.
Najgorsze w tym wszystkim jest – jak sądzę – to, że oni w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy, proponując zmiany, których następstw nie dostrzegają i nie potrafią zrozumieć. Albo, co gorsza, rozumieją to, ale forsują nowe przepisy w imię jakichś własnych interesów. Bo korzyści dla na wszystkich i troski o wspólne dobro – mimo starań – nie potrafię w tym dostrzec.