XCOM. W marcu [opowiadanie]
W marcu zginęli McCarthy, Thompson, Khan, Gonzales i ta laska, chyba nazywała się Lee, nikt nawet nie zdążył się jej przyjrzeć w koszarach, a chwilę po lądowaniu we Francji wyszła ze strzelbą zza winkla wprost na dwa sektoidy i było po wszystkim. W czasie pięciu pierwszych misji w bazie panowało totalne zamieszanie, nikt nie wiedział, co robić, ani co w nas tak właściwie pier#@$^!ło.
W marcu zginęli McCarthy, Thompson, Khan, Gonzales i ta laska, chyba nazywała się Lee, nikt nawet nie zdążył się jej przyjrzeć w koszarach, a chwilę po lądowaniu we Francji wyszła ze strzelbą zza winkla wprost na dwa sektoidy i było po wszystkim. W czasie pięciu pierwszych misji w bazie panowało totalne zamieszanie, nikt nie wiedział, co robić, ani co w nas tak właściwie pier#@$^!ło.
Ludzie starali się unikać zawierania znajomości, no bo w sumie po co, jak z misji wracało dwóch na czterech, najczęściej na tyle okaleczonych, że kiedy wychodzili ze szpitala, podstawowy skład drużyny był już z zupełnie nowego zaciągu.
Dopiero w drugiej połowie miesiąca zaczęliśmy odnosić jakieś drobne sukcesy, uratowaliśmy paru ludzi i spenetrowaliśmy pierwszy statek Obcych, ale ta początkowa niezborność i tak kosztowała nas poparcie trzech krajów i ostre obcięcie funduszy na badania i wynalazki.
Japonia, Brazylia i Kanada zgodnie postanowiły wystąpić z X-Com i zdać się na własną obronę, a w połowie kwietnia doszły nas słuchy o uciekinierach z tych okolic, którzy przywozili ze sobą przerażające historie o kolejnych gatunkach obcych, szalejących na Ziemi.
Wtedy dowódca zwołał odprawę, wyznaczył szóstkę ludzi, tworzących główny trzon zespołu: snajpera, grenadiera, dwóch żołnierzy wsparcia, dwóch szturmowców i powiedział: *Od dziś żadnych strat własnych. Priorytetem każdej misji jest przetrwanie całego zespołu.
O grupie McLeoda i Ngelego szybko zaczęły krążyć legendy. Zawsze na pierwszej linii, zawsze oko w oko z największym niebezpieczeństwem, zawsze czujni, zawsze gotowi. Ich sukcesy w odbijaniu porwanych ludzi, eskortowaniu naukowców, rozbrajaniu ładunków wybuchowych zostawianych przez obcych i wreszcie w bezwzględnej eksterminacji wszystkiego, co nie pochodziło z Ziemi, szybko sprawiły, że kasa X-Com zaczęła się zapełniać, a warsztaty i laboratoria pracowały pełną parą, próbując zasypać przepaść technologiczną, jaka dzieliła nas od naszych przeciwników.
Nowe bronie kradzione obcym okazały się kluczem do sukcesu. Kiedy w nasze ręce wpadł pierwszy karabin plazmowy, poczuliśmy olbrzymi przypływ nadziei. Nawet chrysalidy przestały być straszne.
I wtedy zginął porucznik Peters. Drugi snajper w drużynie, mniej opanowany niż milczący Nigeryjczyk Ngele, który swoją 83% skutecznością zapewnił sobie wielokrotnie wdzięczność całego zespołu.
Peters uwielbiał się wspinać, zaczajać gdzieś na krawędzi dachu i stamtąd systematycznie eliminować przeciwników, reszta ekipy jednak narzekała dość często, że znalezienie właściwego miejsca zajmuje mu zbyt dużo czasu, czym naraża wszystkich na niebezpieczeństwo.
Kiedy wrócili z tej misji usłyszeliśmy tylko, że Peters trafił na Bererkera, szybko jednak zaczęły krążyć plotki, że reszta uczestników tego wypadu nie zrobiła nic by mu pomóc, pozwalając by wykrwawił się po strzale krytycznym i oszczędzając apteczki.
Nigdy pewnie się nie dowiemy, jak to naprawdę wyglądało, nieśmiertelniki Petersa, podobnie jak pięciu pierwszych ofiar, zostały zawieszone na poświęconym im pomniku.
Mimo przygnębienia panującego w bazie po stracie doskonale wyszkolonego strzelca, X-Com wciąż odnosił sukcesy. Udało nam się przechwycić kosmiczne urządzenia i technologie, zdobyliśmy bazę Obcych, nauczyliśmy się jak radzić sobie z przeciwnikami wyposażonymi w moce psioniczne.
Do legend opowiadanych wieczorem w koszarach trafiła historia o próbie schwytania pierwszego krystalicznego Obcego, z której trójka żołnierzy wróciła w stanie śmierci klinicznej, a porucznik Pena jako pierwsza osoba w dziejach ludzkości pokonała kosmicznego najeźdźcę w pojedynku umysłów.
Od tej chwili wiedzieliśmy, że koniec wojny jest już bliski, i że to właśnie ona poprowadzi ostatnią misję i spróbuje zdobyć statek obcych.
Wyruszyli jak zwykle w szóstkę: pięciu ludzi i robot. Dwójka psioników, w tym Pena, snajper, grenadier, żołnierz wsparcia, wyposażonych w zapas apteczek. Wróciła czwórka. Ziemia była wolna. Zabrane tuż przed ucieczką z wybuchającego statku ramię robota, który do ostatniej chwili powstrzymywał dwa szalejące mutanty, trafiło do Muzeum Ludzkości. Po Inez Pena nie zostało nic, prócz legend.
Znalazłem.
Marceli Szpak
Wpis pochodzi z blogu Masowa Konsumpcja Kultury Masowej. Republikacja za zgodą autora.