Zygmunt Miłoszewski, "Umrzeć przed śmiercią"

Zygmunt Miłoszewski, "Umrzeć przed śmiercią"
Redakcja Gadżetomanii

26.11.2013 13:56, aktual.: 28.11.2013 10:11

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Przed Wami opowiadanie, które uznany polski pisarz, Zygmunt Miłoszewski, stworzył wraz z czytelnikami Gadżetomanii w ramach akcji "Nieskończona opowieść".

Opowiadanie jest także dostępne w formie audiobooka, którego możecie pobrać od dziś za darmo ze stron Audioteki.

Zaczęło się niewinnie. Własne myśli przestały mi wystarczać. Musiałem ukraść cudze. Wiedziałem, że nie będzie łatwo – ludzie, choćby i nieświadomie, zazdrośnie strzegą swoich myśli. Ale przecież musi być jakiś sposób. Jakieś okno, przez które można wejść. Złodziejstwo? Nie powiedziałbym. Aż serce pęka, gdy widzę, ile naprawdę dobrych pomysłów marnuje się w głębi ludzkiej wyobraźni.

Jacek Dukaj:

"Najpierw wzięliśmy Manhattan, potem wzięliśmy Berlin. Pierwszego dnia w Warszawie powywlekaliśmy ich wszystkich z gabinetów i limuzyn, i powywieszali na latarniach i billboardach. Miałem siedemnaście lat, gdy zjadłem serce bankiera. Spaliliśmy giełdę, Sejm i telewizje. Nosiłem głowę lwa i śniłem sny szczenięcia; nasze noce były karnawałowe, dni – partyzanckie. Miałem siedemnaście lat i pożerałem świat"

Tylko o tym pomyślcie: wszystko, co znamy – pomijając Wielki Kanion, świerkowy las, szparagi i temu podobne cuda natury – powstało dlatego, że gdzieś kiedyś ktoś wpadł na pomysł. W czyjejś głowie pojawiła się ta jedna myśl. Od butelki, młotka i widelca przez płyty CD, czajnik i książkę po promy kosmiczne, elektrownie atomowe i koronkowy stanik. Ktoś siedział w świątyni dobrych pomysłów, na klopie zapewne i pomyślał: hej, a gdyby tak wybudować piramidę? A gdyby podzielić temperaturę na stopnie? A gdyby dodać do dwóch kół miejsce do siedzenia? A gdyby napisać książkę o gościu, który morduje lichwiarkę? A gdyby zaśpiewać o tym, że ona tańczy dla mnie?

Wszystko, nie tylko wszystko co najlepsze, ale w ogóle wszystko, wzięło się od jednej myśli. Od jednego: a gdyby tak…

A teraz pomyślcie o tych wszystkich pomysłach, które się zmarnowały, ponieważ trafiły na niewłaściwe osoby. Bo wpadły do głowy ludziom, których nie interesowały, albo ich nie zrozumieli, albo nie mieli pojęcia, co z nimi zrobić. Stolarz nagle pomyślał o filmie przygodowym, z którego Spielberg zrobiłby kultowe dzieło. Kelnerka zanuciła kawałek, którym kompozytor mógłby przejść do historii. Dwa dni ponuciła i zapomniała. Urzędnik wymyślił urządzenie do smażenia naleśników, które inżynier z Ikei zamieniłby w sprzęt niezbędny w każdej kuchni. A turysta-listonosz przypadkiem znalazł w Tajlandii jagódki, które wyleczyły go z kataru, biegunki i kurzajek i nawet pomyślał przez chwilę, że byłoby z tego niezłe lekarstwo na raka. Ale potem się nawalił, wrócił do Dortmundu, poszedł do roboty i zapomniał.

Rozumiecie, o czym mówię? O tym, że kto normalny, jak wpadnie na pomysł zabawki, szuka następnego dnia firmy zabawkarskiej? Ewa wczoraj zadzwoniła znad morza, że dla małych dzieci powinny być takie szelki na elastycznej smyczy mocowane do kołka wkopanego w piasek. Może i powinny, może jakiś rzemieślnik zarobiłby na tym parę złotych. My się pośmialiśmy i tyle.

Ech, gdyby te wszystkie genialne myśli, które przez jakiś kosmiczny przypadek wpadły do nieodpowiedniej głowy, były gdzieś dostępne, na jakiejś giełdzie, w jakimś miejscu, gdzie ci, którym myśli zabrakło, mogliby zajrzeć i odnaleźć te, które być może były przeznaczone dla nich. W moim fachu, w mojej sytuacji – aż mnie skręca z żalu, kiedy codziennie od nowa uświadamiam sobie, że to niemożliwe.

Wymyśliłem nawet (być może niejeden literat zrobiłby z tego opowiadanie ku uciesze czytelników), że fajnie byłoby mieć telepatyczną zdolność poznawania cudzych myśli. Wystarczy dotknąć inną osobę i mógłbym poznać – albo nawet zawłaszczyć – tę myśl, która akurat jest w jej głowie. Cały dzień chodziłem po mieście, wyobrażając sobie, jakby to mogło wyglądać, o czym myślą ci wszyscy ludzie. Zauważyłem, że większość z nas czeka. Na obsłużenie w sklepie. Na zmianę świateł. Na kelnerkę. Aż dojdziemy do celu. Aż przestanie padać. Aż druga osoba skończy mówić. Mnóstwo chwil czekania, które możemy wypełnić myślami.

Cóż, nie jestem telepatą. Myślałem przez chwilę, czy by nie poświęcić się zdobyciu tej zdolności, w końcu są teorie, że szósty zmysł można wyćwiczyć jak każdy inny, ale wyśmiałem sam siebie i dałem spokój. Po kilku latach pewnie zamieniłbym się w gościa, który czyta „Wróżkę”, jeździ na zloty ludzi, którzy doświadczyli „out of body experience” i kładzie woreczki z mysim gównem pod poduszkę, żeby wyrównać równowagę energetyczną. Nie, dzięki, uważam obecny poziom osobistego szaleństwa za zupełnie wystarczający.

Przez chwilę zupełnie serio myślałem o tym, żeby udawać księdza – jak widzicie poziom osobistego szaleństwa przesuwa się na żółte pole – tylko po to, żeby spowiadać i wysłuchiwać cudzych sekretów. Jednak sekrety to niedokładnie to, o co mi chodzi. Ludzie nie opowiadają w konfesjonale o dziwnych pomysłach chodzących im po głowie, o ile tym pomysłem nie jest urżnięcie się na umór, zerżnięcie sąsiadki, czy zarżnięcie kolegów z biura.

Uśmiałem się, kiedy przyszło mi do głowy, że pewnie jakiś emerytowany instruktor nauki jazdy dawno już wpadł na pomysł, jak zdobywać myśli innych. Wyobraziłem sobie tego staruszka, który ma na ścianie wyblakłe plakaty sportowych modeli samochodów z lat 70., ogląda sobie „Jeden z dziesięciu” i nagle – i nagle śmiech ugrzązł mi w gardle.

Tydzień później stanąłem pod bramą „Mariny”, jak nazywa się bezsensownie pensjonat, pewnie właściciel szukał jakiegoś odpowiednika dla słowa „przystań”. Z dupy trochę była ta „marina”, środek mazowieckiego lasu, najbliższe jezioro nawet nie wiem gdzie, w sąsiednim województwie pewnie.

:

Jezus był zapalonym wędkarzem. Wczoraj postanowił nałowić, no i nałowił. Poza tym dziś był piątek i on uznał, że to zabawne. Nie do końca czaiłem tego gościa.

Spokojne miejsce. Sosnowe, piaskowe, słoneczne. Żywicą i lasem pachnie. Nie jestem do końca pewien, co robię, ale wchodzę prze furtkę. Z każdym krokiem coraz mnie lasem pachnie, a coraz bardziej szpitalem. Nie wiem nigdy, co to za zapach, mdlący, chemiczny. Pewnie jakieś środki do mycia, ale też – nie oszukujmy się – różne fizjologiczne wydzieliny. Mocz, kał, wymiociny, cholera wie, co jeszcze. Waham się, trzymając rękę na klamce, trochę mnie ta myśl o wydzielinach powstrzymuje. Ale tylko na chwilę.

W środku lasu już nie czuć. Tylko szpital. Idę do dyrektora Mariny, zastanawiam się, czy trzeba go nazywać bosmanem i parskam śmiechem. Po drodze zatrzymuję się na chwilę przy kuchni. Na ociekaczu zestaw jak ze żłobka: kubki-niekapki, butelki ze smoczkami, śliniaki, miseczki z Kubusiem Puchatkiem, plastikowe powyginane łyżeczki, żeby było łatwiej jeść. Wzdrygam się, bo widok tych dziecięcych akcesoriów jest dla mnie ciągle przykry, bardzo przykry nawet. Zauważam oczywistość, że życie toczy się od pieluch do pieluch i od smoczka do smoczka – i to jeśli mamy farta.

– Zajmował się pan kiedyś dziećmi? – pyta dyrektor.

Kiwam tylko głową, bo trudno mi o tym mówić.

– Ta sama robota. Jak w żłobku, niektóre dzieciaki są urocze i słodkie, niektóre krnąbrne i złośliwe. Ale wszystkie tak samo plują kaszką i robią pod siebie.

– Rozmawiają? – pytam, bo to mnie najbardziej interesuje.

Dyrektor patrzy na mnie jak na wariata. Ciekawe, że ze swoją brodą i koszulką w poprzeczne paski trochę przypomina rybaka. Może to stąd ta nazwa?

– Nie, pohukują i popierdują – mówi w końcu. – Co za pytanie, przecież to ludzie. Starzy, niedołężni, stojący na progu do drugiej strony, ale ludzie. Rozmawiają, jasne. I to jak rozmawiają, wystarczy dać im szansę.

– Z sensem?

– Różnie. Jak się ich zna, to z sensem. Miętówkę?

Wziąłem. Dobra miętówka w stylu vintage, twarda landrynka z cukrem, a nie jakiś twór chemiczny.

– Dwanaście lat prowadzę tę przystań, w sensie że marinę. I myślę, że spokojnie mógłbym napisać doktorat o pamięci. W ich głowach, wie pan, wszystko jest, pewnie tylko dlatego tę robotę ciągnę. Rzadko kiedy rzeczy nowe, ale czasami jakieś wspomnienia sprzed pięćdziesięciu, osiemdziesięciu lat, z najwcześniejszego dzieciństwa. Była jedna dziewczynka – naprawdę mówi o swoich podopiecznych dziewczynki i chłopcy – jednego dnia opowiedziała mi swój pierwszy dzień w przedszkolu z takimi szczegółami, jakbym film oglądał. Potem obliczyłem, że ten jej pierwszy dzień w przedszkolu to musiał być jedenasty albo dwunasty rok, jeszcze przed pierwszą wojną światową.

Robię minę, wyrażającą jednocześnie uznanie i niedowierzanie.

– Czasami mają jakieś jedno wspomnienie, czasami traumę, czasami obsesyjnie wracają do jakichś myśli, które, wydawałoby się, nie mają z ich życiem nic wspólnego. Zobaczy pan. Dziwna to jest wyprawa. Ale nie oszukujmy się, wspomnienia to święto, codzienność to odleżyny, cewniki i pełne pieluchy. To jak?

Mówię, że dokładnie czegoś takiego oczekuję i podaję mu rękę. Z radością podaję mi swoją. Rozumiem jego radość, wolontariusze w domach starców to rzadkość. Wszystkie dziewczyny z dobrych domów, które chcą udowodnić światu, że mają dusze wybierają hospicja dziecięce, młodzi umierający są mimo wszystko bardziej estetyczni niż śmierdzący całym swoim zbyt długim życiem, już się trochę rozkładający staruszkowie.

Rozważałem zresztą wariant hospicyjny, ale uznałem, że staruszkowie są lepsi. Mieli całe długie życie, aby w ich głowach pojawiły się interesujące mnie myśli. Genialne myśli, których oni nie potrafili ani dostrzec, ani wykorzystać. Teraz należało tylko je z nich wydobyć.

Dlatego wchodzę do sali numer cztery pełen zapału. Czterech mężczyzn, żaden się nie odzywa, patrzą tylko podejrzliwie. Nawet „dzień dobry”. Nie jest to dobry znak, ale robię swoje. Mniejsza o szczegóły, ale faktycznie – jak w żłobku. Śliniaki, kaszki, mycie buzi, czesanie. Przewijanie. Bałem się tego momentu, ale idzie bardzo sprawnie, żadnego obrzydzenia. Ot, kupa jak kupa, dupa jak dupa.

Jeden ze staruszków, pan Patryk, w końcu łapie kontakt wzrokowy. Odpowiadam uśmiechem, bo za bardzo nie wiem, jak zagaić do kogoś, komu właśnie umyłem tyłek.

Patrzy na mnie, potem na bok. Odprowadzam go wzrokiem i widzę maszynkę do golenia.

– Chcę się pan ogolić? – pytam.

Kiwa głową.

Cóż robić. Ręce mi się trochę trzęsą, bo sam używam elektrycznej. Zapomniałem już, jak to jest z tymi kremami, pędzlami, żyletkami. A nawet gdybym golił się tak codziennie, to moja twarz jest niczym autostrada, a twarz pana Patryka jak jakiś rajdowy odcinek specjalny, wyboisty leśny dukt z wystającymi korzeniami i wertepami wielkości czarnych dziur.

Jakoś daję radę. Pan Patryk patrzy na lusterko. Podstawiam mu je, żałując, że dzień nie jest bardziej pochmurny, w tym świetle doskonale widać dwa zacięcia i kilka miejsc, gdzie nie udało mi się powycinać szczeciny ze szczególnie głębokich bruzd.

Mimo to wydaje się zadowolony.

– Czym się pan zajmuje? – pyta niespodziewanie. Jak na kogoś, kto się nie odzywa, ma zaskakująco czysty głos, głos telewizyjnego lektora.

– Panem – odpowiadam, niczym ostatni idiota.

– Czym się pan naprawdę zajmuje?

Czym się zajmuję? Dobre pytanie. Nie ma sensu tego ukrywać, więc odpowiadam po prostu, że jestem spisany na straty. Nieodwołalnie umrę w ciągu kilku miesięcy, co uświadomiono mi po niekończących się wizytach w licznych klinikach i szpitalach.

– Zanim odejdę – mówię – chcę jeszcze dokonać czegoś wielkiego.

Toczę wzrokiem po czterech twarzach, spodziewając się, że moje szczere wyznanie wstrząśnie nimi tak samo, jak wstrząsnęło mną. Po raz pierwszy wyznałem komuś prawdę o swojej chorobie, o rychłym końcu. Po raz pierwszy z moich ust wyszło słowo „umrę”. Dla mnie to wielka chwila. Być może największa ze wszystkich. Ostateczna, głęboka, poruszająca, na swój sposób wspaniała. Czuję, że staję się innym człowiekiem. Wolnym człowiekiem, który nie musi się w kółko zadręczać sprawami jutra. Ponieważ dla mnie nie ma jutra. No, pojutrza, jutro to jeszcze jak cię mogę.

Widzę, że moje słowa zapadają w ich dusze, niczym kamienie rzucone w ruchome piaski. Powoli, ale nieubłaganie, nieodwołalnie, nieskończenie. Widzę to zwłaszcza w oczach pana Jacka pod oknem. Unosi lekko tułów, napina mięśnie, łapie dłońmi za prześcieradło, zaciska pięści tak mocno, że plamy wątrobowe na dłoniach ciemnieją. Wyraźnie chce mi coś powiedzieć.

Po czym puszcza największego, najgłośniejszego, najohydniejszego bąka, jakiego w życiu słyszałem. Cesarza, papieża i proroka wszystkich bąków. Gdyby pierdzenie było religią, to po czymś takim wyznawcy postawiliby panu Jackowi pomnik w każdej gminie, rocznica tego dnia byłaby świętem wolnym od pracy, a przy jego grobie musieliby zatrudnić ochronę, aby wierni nie tratowali się na śmierć w czasie pielgrzymek.

Władca bąków opada na poduszkę z westchnieniem ulgi. Ociera łzy, uspokaja oddech, i w końcu pyta mnie:

– Synu, naprawdę chciałeś tym zrobić na nas wrażenie?

I wszyscy wybuchają śmiechem, jak ci staruszkowie z Muppet Show.

Cóż, nawet jeśli chciałem, to nie zrobiłem. Ale przynajmniej zostałem swojakiem. Szybko zrozumiałem, że wszyscy tutaj żyją niczym w celi śmierci. Nie rozmawiają o tym, nie roztrząsają, nie pogrążają się na długie godziny w eschatologicznych dyskusjach. Głównie dlatego, że śmierć jest ich codziennością, na tyle, że praktycznie można by ją wpisać w plan dnia, gdzieś pomiędzy podwieczorkiem a Dziennikiem – jak tutaj nazywano wszystkie wieczorne programy informacyjne w telewizji.

Po towarzyszu wieczornej dyskusji rano zostaje puste łóżko. Partnera od pośniadaniowych warcabów (na brydża brakuje im pamięci) sanitariusze po południu wynoszą martwego z łazienki. Przyjacielowi od wspólnych wspomnień chłopięcych z Wyszkowa nagle opada głowa w czasie rozmowy, koło nosa pojawia się kropelka krwi – i pozostaje mieć nadzieję, że gdziekolwiek poszedł, będzie mu towarzyszyło wspomnienie wyszkowskiego maja, Anno Domini 1947, kiedy gapił się przez trzciny na gołe stare baby nad Bugiem. O tym właśnie gadali, kiedy głowa opadła, śmiali się, że wszystkie te stare baby byłyby dla nich teraz jak nastolatki.

Niektórzy odchodzą we śnie, niektórzy spokojnie na fotelu, drą się wniebogłosy lub bełkoczą histerycznie modlitwy – ale umierają wszyscy.

Dlatego zostałem swojakiem. Inni pracownicy i wolontariusze są traktowani przez Chłopaków jak postaci z innego świata. Świata planów i przyszłości, świata: „za rok pod namiot w Bory Tucholskie”, „we wrześniu trzeba Mariuszowi kupić nowe buciki”, „pojedziemy chyba na Święta do moich rodziców, prawda?”. Zwykłych prostych planów, których nawet nie zauważamy, a które dowodzą, że w gruncie rzeczy jesteśmy optymistami, zakładającymi, że wbrew statystyce wszyscy będziemy żyli na tyle długo, żeby swoje małe, niepozorne plany zrealizować.

Chłopaki już i tak są wyzwaniem rzuconym statystyce, wszyscy mają statystyczne 73,1 roku dawno za sobą. Nawet jeśli wierzyć Głównemu Urzędowi Statystycznemu, że jak już ktoś przekroczył sześćdziesiątkę, to – statystycznie – powinien dociągnąć do 83,8, a jeśli do siedemdziesiątki piątki, to nawet do 87,2 – to i tak prawie wszyscy są po terminie.

Świadomość, że ja niezależnie od daty urodzenie też jestem na przekór GUS-owi przeterminowany – nawet bardziej niż oni – sprawia, że zapraszają mnie do swojego świata.

Mija kilka miesięcy i to jest ten moment, kiedy powinienem zacząć opowiadać o ich myślach. O tym co – jako swojak – wyciągam w intymnych rozmowach i niezobowiązujących pogawędkach.

Tak…

Ponieważ za każdym razem pilnie notuję, czekając na ten przebłysk geniuszu, na tę pierwszorzędną myśl, która zabłądziła pod niewłaściwą czaszkę – przedstawiam próbkę efektów mojej pracy:

„Wymyśliłem to w latach siedemdziesiątych, jak jeździłem z dzieciakami na wakacje. Gierek, się żyło wtedy, duży fiat z radiem, pomarańcze, czekolada. Nawet żeśmy telewizor na wakacje wieźli, żeby mundial oglądać w enerefie, ametyst nówka sztuka się mieścił z tyłu między córkami, w ogóle moja starsza to ma z synem sklep, telewizory sprzedają, coś jej zostało pewnie z tych wakacji. No więc lato, duży fiat, trzydzieści stopni, żar się leje z nieba, córka chce czekoladę, a tu w opakowaniu tylko chlupocze. I wiesz młody, co wymyśliłem? Jak są takie soczki w torebce ze słomką, to robić czekolady w opakowaniach ze słomką. Normalna czekolada, możesz otworzyć i zjeść tabliczkę, a możesz włożyć do piekarnika, albo nawet w lecie tylko w słońcu postawić i wypić przez słomkę jak gorącą czekoladę.”

„Jezu, jak mnie to męczyło zawsze, że ja nie mam komu powiedzieć, a to genialne jest, genialne. Butelka wódki z dzwoneczkiem małym na dnie, do góry nogami odwrócony, sercem dzwoneczka do góry, rozumiesz. Jak w butelce jest wódka, to dzwoneczek nie dzwoni, ale jak się kończy, to go słychać. Nie trzeba wołać kelnera, szukać gospodyni, nie ma tak, że polewamy, a tu nic nie ma, rozumiesz. Tylko pijemy sobie, dzwoneczek, rozumiesz, i jest nowa butelka, zero przestojów, zero.”

„Teraz to nawet bardziej niż kiedyś będzie potrzebne, kiedy ja to wymyśliłem. Kiedyś tylko my, umysłowi, robiliśmy przy maszynach do pisania, a teraz każdy ma komputer. Pracuje, zgadza się, ale też żyje. Drożdżówka, pączek, kawa, kanapka z pszennego chleba, nie wiem jak teraz, ale kiedyś to się ten siajs kruszył przeokrutnie. I to wpada wszystko między klawisze maszyny i tam gnije, no niestety taka jest prawda. I teraz słuchaj młody, połączenie krawata i śliniaczka. Ale nie zwykłego śliniaczka, tylko sztywnego śliniaczka. Jak to nie rozumiesz? Masz krawat, zgadza się? I ten krawat ma w sobie druty, że możesz go wyprostować, że sterczy od ciebie na wprost, o tak. I ma skrzydła po bokach, które można rozłożyć i się robi takie korytko, zgadza się? Wszystkie okruszki wpadają do korytka, potem strzepujemy je na bok i gotowe, zgadza się?”

„To jest dobre. Ławki w sieni powinny mieć na dole metalowe uchwyty na stałe, półlejki takie się lekko zwężające, do zdejmowania gumiaków. Siadasz, wsuwasz piętę w uchwyt, wstajesz i wyciągasz nogę. Kto by wtedy potrzebował na wsi żony, he, he.”

„Miałem dużo książek, niestety dzieci oddały, ale może to i dobrze. I zawsze myślałem, po cholerę wszystkie książki okładać papierem, skoro i tak się tylko jedną czyta. Ją trzeba chronić, ale reszta? W papierze na półce ładnie nie wygląda, a i papieru szkoda. Miałem taki pomysł, żeby ustawowo wprowadzić nakaz umieszczanie w okładkach książek opiłków żelaza, przy okazji złom by się zużywało. Wtedy każdy mógłby mieć jedne okładki ochronne z magnesami, albo kilka o różnych wymiarach i je używać tylko do czytania, na magnes same by się do książki przytwierdzały. To w ogóle piękne by mogły być przedmioty, zdobione, takie okładki.”

„Rękawice ze skrzydłami przyczepionymi bocianimi albo własnoręcznie wykonanymi do zaganiania kur.”

„Jest w wesołym miasteczku dom duchów. Ludzie wchodzą i się boją. Moja propozycja: dom łapówek. Każdy kandydat na posła, rajcę, czy innego urzędasa, musi przejść przez dom łapówek. Tunele, korytarze, lustra, dymy, atmosfera. A tam: koperty do wzięcia, zegarki do pożyczenia, koniaczki do wypicia, zniżki w działkach, mieszkania komunalne po znajomości, nagrody za zwycięstwa w przetargach. I uwaga: wszystko prawdziwe. W kopertach naprawdę pieniądze, mieszkania naprawdę do zamieszkania, zegarki markowe i od razu do założenia, nawet nie trzeba potem oddawać zaprzyjaźnionemu przedsiębiorcy. Można wziąć co się chce i do końca życia używać. Tylko kandydować nie można, jak się czegoś dotknie”.

„Chłopcze, nie wie jak ty, ale ja tak do siedemdziesiątki codziennie, jakby to powiedzieć, grzeszyłem grzechem Onana. No, dotykałem się po prostu, teraz to myślę, że byłem od tego uzależniony. Ludzie chleją, palą, a ja, no właśnie, a ja. Moja praca na tym cierpiała, pracowałem w biurze architektonicznym, byłeś kiedyś na Chomiczówce? Nie, nie bloki, takie pawilony pomiędzy projektowałem, nieważne zresztą. Pracowałem z ludźmi, musiałem wychodzić, łazienka była tylko na parterze, to było całe przedsięwzięcie logistyczne. Dopiero tutaj miałem czas się zastanowić nad przeszłością, trochę spisałem wspomnień. I wymyśliłem takie urządzenie dla pracowników, którzy siedzą przy biurku, wbrew pozorom niewdzięczna, ciężka praca. Prosta rzecz, regulowana wypustka pokryta aksamitem, naszkicuję ci chłopcze na serwetce, taka odwrócona litera u, o, tutaj jak się zwolni zaczep ze sprężyną, chowa się kompletnie pod biurko, jasne? Gdyby kierownik, czy coś. I teraz wystarczy mieć krzesło na kółkach, a przecież wszyscy w biurach mają krzesło na kółkach i nie przerywając pracy, wystarczy się suwać w przód i w tył. Genialna myśl, prawda? Jeszcze teraz, wszędzie można kupić i chusteczki higieniczne, i torebki foliowe jednorazowe. To mógłby być hit międzynarodowy.”

„Zanim odejdę – tak im powiedziałem wtedy, pierwszego dnia – chciałbym dokonać czegoś wielkiego”.

Czy miałem na myśli maszynę do trzepania kapucyna?

Niekoniecznie.

Lubię Marinę. Naprawdę. Las mazowiecki lubię, Bosmana lubię, przede wszystkim Chłopaków lubię. Ale z myślą o łowieniu genialnych pomysłów pomału się rozstaję. Mam nawet taką teorię, że genialnych pomysłów zwyczajnie nie ma. Jest tylko ciężka praca, znój, trening, robienie w kółko tego samego. Nie da się nagle iść ulicą i wpaść na pomysł super stołu. Trzeba tych stołów najpierw zrobić setki. Nie da się wymyślić epokowej powieści przy sałatce, trzeba wiele miesięcy siedzieć i przesiać pomysłów tysiące, zanim znajdzie się ten, który – być może – się nada.

Tak myślę, ale i tak tu przychodzę. Jak umierać, to w dobrym towarzystwie.

Pana Toma lubię szczególnie. Cichy, spokojny facet, żaden pistolet, od razu na początku mi powiedział, że nawet jeśli jakieś genialne pomysły w życiu miał, to nie zwrócił na nie uwagi, bo i tak był cały czas szczęśliwy. To się nazywa zdrowe podejście. Nie zanudza o straconych szansach, nie narzeka na choroby, nie marudzi, nie żałuje, nie chcę być znowu młody. Czasami markotnieje, kiedy za żoną tęskni. Poza tym zwyczajne rzeczy pogodnie wspomina. Szczęśliwe wydarzenia opowiada ciepło, nieszczęśliwie – ironicznie. Zawsze dodając na koniec, że ludzie zbyt często pamiętają, że coś było źle, a zbyt rzadko, że w końcu wszystko dobrze się skończyło.

Nie ująłbym tego lepiej. Tak naprawdę myślę, że ten Chłopak wymyślił mi na sam koniec życiowe motto.

Gadamy sobie, jak był wychowawcą na zimowisku i przez dwa tygodnie udawał z sukcesem, że jest mistrzem nart, których nigdy wcześniej nie miał na nogach, kiedy mówi:

– Wiesz, miałem raz jeden pomysł. Na kryminał chyba.

Opowiada.

Słucham. A im dłużej słucham, tym bardziej robi się dziwnie. Opowiada ze szczegółami, nie jak pomysł, ale jak gotową fabułę, jak prawdziwe wydarzenie nieomalże. Opowiada, a mi się robi chłodno, dłonie drętwieją, w gardle robi się sucho. Ponieważ pomysł pana Toma faktycznie jest niezły, kto wie, może nawet genialny.

Tyle tylko, że to nie jest pomysł na film, powieść, czy opowiadanie.

Pan Tom, miły, spokojny, pozytywny, radośnie pogodzony z życiem człowiek opowiada mi pomysł na zbrodnię doskonałą. Lata doświadczenia pozwalają mi to dostrzec momentalnie.

„Zanim odejdę – powiedziałem – chciałbym dokonać czegoś wielkiego”.

Czy moim pożegnaniem naprawdę ma być zbrodnia doskonała? Jeśli tak, to wiem, że nie będę miał problemu z wyborem ofiary. Ja będę tą ofiarą. Moja zbrodnia doskonała namiesza trochę w głowach tych, którzy będą chcieli ją rozwikłać. Zamierzam uśmiercić samego siebie i całą winę zrzucić na kogoś, kto kiedyś tej kary przez nasze chore prawo uniknął. Może i jest to szalone, ale, jeśli ja i tak umrę, to niech będzie z tej śmierci coś pożytecznego dla innych.

Niechętnie wracam do prawdziwego świata. Przyzwyczaiłem się do Mariny, nie tylko do ludzi, nie tylko do miejsca, nie tylko do pomagającej oswoić mi moje własne demony atmosfery chwil ostatecznych. Także, a być może przede wszystkim, do prostoty minionej ery. Do czasów kiedy spacer do lasu oznaczał chwile ciszy i samotności, a nie robienie zdjęć rudej wiewiórce po to, żeby w tej samej chwili mogli zwierzątko obejrzeć wszyscy bliżsi i dalsi znajomi. I żebyśmy resztę spaceru spędzili, czytając, co sądzą o naszej wiewiórce. I co sądzą o sądzeniu tych, którzy sądzili przed nimi.

Chłopaki, nawet jeśli umieli, czasami zaskakująco sprawnie, używać wszystkich zdobyczy naszej nonsensownej cywilizacji, to w większości zostali ukształtowani w czasach budek telefonicznych, czyli w czasach, kiedy technika ułatwiała, a nie utrudniała życie. Używali telefonów po to, żeby umówić się na spacer do lasu, a nie po to, żeby się umówić, wyznaczyć trasę, sprawdzić pogodę, sfotografować każdy krzak, zmierzyć przemierzony dystans i porównać, czy w stosunku do poprzedniej wycieczki nasze tempo wzrosło, czy spadło i czy w związku z tym ktoś powie, że jest moc, nieźle pojechałeś, stary.

Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę się tutaj snobować, jaki to dziś świat jest płytki i głupi, bo uważam, że to nieprawda. Jest taki, jaki jest. Kropka. Tylko czasami czasami te ich wspomnienia czasów prostych wydawały mi się rozkoszne. Żałowałem trochę, że jestem za młody, że nigdy te proste, zwyczajne rzeczy nie były mi dane. A może po prostu żałowałem trochę, że jestem za młody, żeby umierać i teraz dorabiam do tego jakąś mętna ideologię buntu przeciwko erze cyfrowej.

Wspominam o tym, ponieważ zbrodnia doskonała pana Toma też jest w pewien sposób miniona. Analogowa, nazwijmy to. Opiera się na prostym mechanizmie (wszystkie najlepsze rzeczy są proste, weźcie polędwicę wołową z patelni na przykład), bez wykorzystania cyfrowych śladów, zapisów współrzędnych GPS w zdjęciach, wiadomości, komunikatów, postów, ćwierknięć, komentarzy, całego tego gówna. To jest zbrodnia doskonała do zastosowania w każdych czasach, przynajmniej dopóki system sprawiedliwości działa tak, jak działa.

Mija dwa miesiące odkąd pan Tom opowiedział mi o swoim pomyśle. Chcecie wiedzieć, czy przez ten czas zmieniłem zdanie? Wolne żarty, przez ten czas poczyniłem odpowiednie przygotowania. Na tyle analogowe, na ile się dało. Notatki w zeszycie, zakupy osobiście, płatność tylko gotówką, przemieszczanie się po mieście tylko piechotą, żadnej elektroniki przy sobie. Sam w moim prywatnym, jednoosobowym skansenie XX wieku.

Chcecie może wiedzieć, czy mam jakieś wątpliwości natury moralnej? Sumienie, te sprawy? Niestety nie. Z wielu różnych powodów. Po pierwsze czuję, że wymierzam swoją własną vendettę. Po drugie wierzę, że nawet jeśli ostatecznie moje czyny nie zmienią biegu dziejów, to dadzą na kilka lat oddech, który pozwoli wielu ludziom znaleźć takie swoje zwyczajne, codzienne, najwięcej warte szczęście. Po trzecie nie żartowałem, kiedy mówiłem, że zanim odejdę, chcę dokonać rzeczy wielkiej. Naprawdę chcę, a jeśli mi się uda – będzie to rzecz wielka.

Zbrodnia doskonała? Ależ nie, zbrodnia naddoskonała, najperfekcyjniejsza, matka wszystkich zbrodni. Tym doskonalsza, że muszę teraz przewidzieć i zaplanować wszystkie możliwe warianty przebiegu śledztwa. Potem, kiedy już będę martwy, nie będzie możliwości dokonania korekty.

„Problem w tym – mówił pan Tom – że oni w większości są strasznymi głupkami. Co jest w jakiś sposób logiczne, gdyby nie byli głupkami, to by pewnie mogli mieć inny fach niż działalność przestępcza. Ponieważ są głupkami, uważają, że najważniejsze to nie dać się złapać. Takie rozwiązanie ma same wady. Trzeba żyć w strachu, trzeba cały czas uważać, czyli trzeba cały czas o tym myśleć, a jak się o tym stale myśli, to na pewno się w końcu człowiek wygada, albo zrobi jakąś głupotę, albo przy głupiej drogówce zacznie się tak zachowywać, że go zamkną. Więc wymyśliłem, że trzeba tak wszystko przygotować, żeby szybko dać się złapać. Dokładnie tak. I obserwować, jak przygotowane przez nas wcześniej rzeczy wprowadzają taki zamęt do śledztwa, że w końcu – zgodnie z zasadą, że wszystkie wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego – każdy sąd musi nas uniewinnić, a my z podniesionym czołem możemy wyjść na ulicę i zapomnieć o sprawie”.

Tak mówił pan Tom. I tak na zdrowy rozum – miał rację. Ja jednak muszę zastosować jego teorię na opak, co jest przedsięwzięciem o niebo bardziej skomplikowanym. Zamiast zaciemniać nadmiarem dowodów i poszlak, ja muszę stworzyć pozorny chaos, który w pewnej chwili zamieni się w nierozerwalny łańcuch poszlak. Muszę przygotować wszystko zawczasu w taki sposób, żeby pozorne samobójstwo z czasem zaczęło się wydawać zabójstwem. Zabójstwem dokonanym, ku zdumieniu dokładnie wszystkich, przez mojego ojca. Który nawet jeśli nie zostanie dożywotnio osadzony w więzieniu, to jego idee zostaną dożywotnio skompromitowane.

Czy świat zmieni się na lepsze? Być może. Czy to będzie moja zemsta? Bez wątpienia.

3 września 2026

Tragedia w rodzinie Igora Malika. Najstarszy syn profesora, Adam, popełnił samobójstwo. Zwłoki znalazł dziś sam profesor, kiedy wrócił do swojego domu w Nivelle, gdzie syn przebywał u niego z wizytą. Biuro prasowe profesora poinformowało, że sprawa jest bardzo osobista i bolesna i że nie będzie oficjalnych komunikatów na ten temat. Pogrzeb odbędzie się w Polsce.

14 września

Opóźniają się uroczystości pogrzebowe Adama Malika, syna profesora Igora Malika. Nasz Specjalny Komisarz UE ds. Polityki Demograficznej znalazł go martwego w swojej belgijskiej willi prawie dwa tygodnie temu. Podobno z wydaniem ciała zwleka belgijska policja, która prowadzi rutynowe w takich przypadkach postępowanie wyjaśniające. Zostało już ustalone, że pogrzeb, kiedy tylko będzie to możliwe, odbędzie się w Zielonej Górze, rodzinnym mieście Malików.

24 września

Zaskakujące informacje z Belgii. Policja nie tylko nie zamknęła rutynowego podobno postępowania w sprawie samobójstwa Adama Malika, ale ogłosiła oficjalnie, że prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa, z polskiej strony fakt wspólnego dochodzenia potwierdziła Komenda Główna Policji. Jak na razie śledztwo prowadzone jest „w sprawie”, czyli nie toczy się przeciwko żadnej konkretnej osobie.

24 września

Profesor Igor Malik złożył oświadczenie związane z domniemanym zabójstwem swojego syna Adama. W oświadczeniu czytamy, że wersja belgijskiej policji jest szokująca i że profesor wyraża nadzieję, że ten straszny czyn nie zostanie powiązany z frakcją Choix, ponieważ świadczyłoby to o tym, jak straszne konsekwencje może mieć brutalizacja publicznego sporu. Rzeczniczka ruchu Choix, Elizabeth Connor, od razu odpowiedziała, że nie chce jej się wierzyć, że Malik wykorzystuje straszny kryminalny czyn i osobistą tragedię do politycznej rozgrywki.

26 września

Fragment sylwetki Adama Malika: Głośno było o nim tylko raz, kiedy dziesięć lat temu stanął u boku ojca jako dowód na słuszność teorii profesora. W wyniku przeprowadzonych przez Adama i jego ówczesną żonę Annę testów genetycznych para oficjalnie ogłosiła, że z powodu dużego ryzyka urodzenia dziecka spoza grupy D0, rezygnuje z posiadania potomstwa. Związek rozpadł się bez rozgłosu kilka lat później.

30 września

Komentatorzy coraz częściej zastanawiają się, jakie konsekwencje może mieć zabójstwo Adama Malika dla wyniku debaty o demografii, która odbędzie się za trzy tygodnie. Jak na razie nic nie wskazuje na to, żeby tłem zabójstwa miała być polityka, ale o sprawie jest coraz głośniej i trudno nie zauważyć symbolicznego wymiaru zbrodni. Oto w willi architekta polityki demograficznej UE, nazywanego w Brukseli „Komisarzem ds. Przyszłości”, zostaje zamordowany jego syn, kiedyś główna twarz projektu Dobrowolnej Kontroli Genetycznej i dowód na to, że taka kontrola ma sens. Nie sposób nie zadać sobie pytania, czy za zabójstwem nie stoją ekstremiści powiązani ze Choix. Jeśli tak, musiałoby to oznaczać wykluczenie Choix z debaty, niezależnie od tego, jak głośno liderzy ruchu nie odcinaliby się od zbrodni.

14 października

Jak twierdzi osoba powiązana ze środowiskiem belgijskiej policji, wiele tajemnic kryje śmierć Adama Malika. „Sekcja wykluczyła samobójstwo, a nie ma żadnych twardych dowodów, które pozwoliłyby zadecydować o kierunku rozwoju śledztwa w sprawie zabójstwa – twierdzi nasz informator. – Żadnych świadków, nagrań z kamer, śladów cyfrowych, dziś kluczowych w dochodzeniach. Za to dużo innych śladów, dziwacznych poszlak, często się wykluczających. Coraz popularniejsza w policji jest wersja, że ktoś usiłuje pogrążyć profesora Malika”.

15 października

Po naszych wczorajszych informacjach, belgijska Policja Federalna zwołała specjalną konferencję prasową, żeby odpowiedzieć na tak naprawdę tylko dwa pytania wszystkich dziennikarzy: czy są poszlaki wskazujące na to, że za zabójstwem może stać profesor Igor Malik? I czy jest rozważana wersja śledcza, że ktoś usiłuje skompromitować profesora przed zbliżającą się debatą o demografii. Policjanci powtarzali do znudzenia, że śledztwo trwa i że rozważane są wszystkie wersje.

21 października

Pierwszy dzień debaty o demografii został w całości zdominowany przez sprawę zabójstwa Adama Malika. Profesorowi Malikowi puściły nerwy w czasie kuluarowej wymiany zdań z liderem Choix, Herculesem Savonet. Oskarżył go o zamordowanie syna, krzyczał przy świadkach, że niezależnie od poglądów, nie można budować przyszłości kontynentu na kłamstwie i morderstwie i że on wykorzysta wszystkie kontakty, wszystkie wpływy i wszystkie znajomości, żeby sprawę zabójstwa Adama wyjaśnić do końca. Słowa „do końca” powtórzył wiele razy, wskazując palcem na Savoneta, nie pozostawiając wątpliwości, kogo oskarża o sprowokowanie wydarzenia.

22 października

Profesor Igor Malik przedstawił w szczegółach swoją koncepcję Kontroli Demografii, której założenia znamy od dawna. Malik chce, aby z dotychczasowej powszechnej praktyki przeprowadzania przez pary badań genetycznych uczynić obowiązujące na terenie całej UE prawo. Oznaczałoby to zakaz prokreacji dla par, które nie mają szansy na dzieci z materiałem genetycznym powyżej grupy D4. Osoby takie po zajściu w ciążę wbrew przepisom, kierowane byłyby na przymusowe aborcje. Malik argumentuje, że wśród świadomych Europejczyków oznacza to tylko skodyfikowanie istniejącego obyczaju. W przypadku osób nieodpowiedzialnych pozwala zawczasu wykluczyć błędy, które skutkują sprowadzaniem na świat ludzi od początku cierpiących i nieszczęśliwych. „Wybór skazania niewinnej osoby na dożywotni ból to nie wybór, to okrucieństwo” – zakończył swoje wystąpienie Malik.

23 października

W emocjonalnym przemówienia Hercules Savonet walczył z tezami profesora Malika. Jak zwykle nawiązał do eugeniki czasów Narodowego Socjalizmu, do szkodliwego mitu o hodowaniu idealnej rasy. Dużo czasu poświęcił na ekonomiczne powody, jakie jego zdaniem stoją przede wszystkim za projektem Malika. „Nie oszukujmy się – mówił – Unią rządzą dziś starcy i dbają o starców. Nie mogą sobie pozwolić na to, żeby i tak trzeszczącą w szwach opiekę zdrowotną nadwyrężały chore dzieci, osoby potrzebujące rehabilitacji, osoby niepełnosprawne, ba, nawet osoby zwyczajnie chorowite. Oni potrzebują młodych, zdrowych byków, którzy będą chodzić do pracy, produkować PKB i płacić grzecznie składki emerytalne na wysokie uposażenie dla swoich dziadków”.

24 października

Belgijska policja federalna potwierdziła oficjalnie szokującą plotkę: profesor Igor Malik został dziś zatrzymany pod zarzutem zabójstwa swojego syna Adama. Szczegóły powinniśmy poznać wkrótce.

24 października

Belgijski sąd zadecydował, że profesor Malik musi pozostać w areszcie do czasu zakończenia śledztwa. Wszystkie wnioski prawników o łagodniejszy środek zapobiegawczy zostały odrzucone.

30 października

Udało nam się dowiedzieć, co stanowiło przełom w śledztwie w sprawie zabójstwa Adama Malika. „Patrzyliśmy w złą stronę – twierdzi nasz informator. – Szukaliśmy osoby, która zostawiła te wszystkie chaotyczne ślady, żeby wrobić profesora. Dopiero kiedy zaczęliśmy sprawdzać szaloną wersję, że to profesor zostawił je, aby odsunąć podejrzenia od siebie, wtedy wszystko zaczęło pasować. Nie było takiego śladu, który by nie był z nim w jakiś sposób związany. Właściwie od pewnego momentu byliśmy pewni, że zamordował syna, upozował jego samobójstwo i podejrzewając, że to szybko się wyda, zostawił tyle śladów, abyśmy zaczęli szukać wśród jego przeciwników politycznych. Przemyślana, wielopiętrowa intryga. Mieliśmy jedynie problem z motywem, kiedy go znaleźliśmy, wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Nasze rozrzucone poszlaki zamieniły się w nierozerwalny łańcuch, którym mogliśmy w końcu skuć sprawcę”.

20 grudnia

„Społeczeństwo Europy na to zasługuje” – powiedział sędzia, odrzucając wniosek obrony o utajnienie procesu profesora Igora Malika. I dzięki temu poznaliśmy w końcu ze szczegółami motyw, stojący za zabójstwem. Otóż wbrew powszechnemu mniemaniu Adam Malik i jego żona Anna nie zrezygnowali dekadę temu z potomstwa, kierując się opracowanymi przez profesorami badaniami genetycznymi (grupa D8). Owszem przeprowadzili takie badanie i podjęli taką decyzję, ale tuż po jej publicznym ogłoszeniu okazało się, że Anna jest w ciąży. Za namową profesora, choć badania płodu nie wykazywały niebezpieczeństwa wad, Anna usunęła ciążę w prywatnej klinice za granicą. Młodzi podpisali też umowę, w której zobowiązali się pod groźbą drakońskich kar nigdy nie zdradzić tego, co się wydarzyło.

Na procesie dowiedzieliśmy się, że Adam Malik był śmiertelnie chory i że przed śmiercią chciał rozliczyć się z życiem i zdradzić jak naprawdę w jego przypadku wyglądała Kontrola Demografii. Nigdy nie wybaczył ojcu, że pozwolił „dla dobra ogółu” dokonać swojej żonie aborcji zdrowego dziecka.

Dla Igora Malika ujawnienie takiej informacji w przededniu debaty oznaczałoby koniec wszelkich planów.

Profesor Malik od czasu zatrzymania nie przyznaje się do winy.

31 grudnia

Dwa dni przed wydaniem wyroku na profesora Igora Malika jego największy przeciwnik polityczny Hercules Savonet, w noworocznych życzenia wyraził nadzieję, że kolejny rok będzie dla wszystkich rokiem wolności, samostanowienia i życiowych wyborów, których nie ograniczają żadne prawa. „Nie możemy budować naszej przyszłości na morderstwie – powiedział. – Ale przede wszystkim nie możemy jej budować na kłamstwie”.

Źródło artykułu:WP Gadżetomania