Jak powstaje smartfon? Jeśli poznacie prawdę, być może nigdy więcej go nie kupicie
Skąd biorą się smartfony? Powstają dzięki temu, że w odległym zakątku świata ludzie giną, są gwałceni, okaleczani i sprzedawani w niewolę. Wszyscy jesteśmy temu winni.
28.08.2019 | aktual.: 09.03.2022 10:27
Mamy krew na rękach: wszyscy finansujemy wojny, przemoc i niewolnictwo.
Kupujesz od bandyty?
Rycerz Zakonu Ortalionu wygląda, jakby właśnie wyskoczył z literackiego debiutu Doroty Masłowskiej. Jest łysy, napakowany, szeleści przy każdym ruchu i dyszy kebabem z ostrym sosem.
Bez większego wysiłku miota jakimś dzieciakiem. Nie jest nawet przesadnie brutalny - uprzejmą prośbę o tablet i zegarek poprzedza wymierzony od niechcenia cios w twarz i rzucenie o wiatę przystanku. Jest wieczór, a ty jesteś jedynym świadkiem. Rycerz podchodzi do ciebie – 500 za iPada, stówa za G-Shocka. Prawie nówki. Bierzesz?
Raczej nie weźmiesz, prawda? Nawet, gdy znający sekrety handlu Rycerz zacznie kusić promocją: - 500 za wszystko. Dobra, niech stracę, 350 i są twoje.
Wierzę, że większość z nas nie skorzystałaby z niespodziewanej promocji. Powstrzymałby nas elementarny odruch przyzwoitości, jakieś wewnętrzne przekonanie, że tak po prostu się nie robi. To bardzo dobrze, ale w takim razie, dlaczego kupujemy smartfony czy inne elektroniczne gadżety?
Przecież, aby w naszej kieszeni znalazł się kolejny model Note’a czy iPhone’a, niemal na pewno ktoś zginął, został okradziony albo – w XXI wieku – sprzedany w niewolę.
Rudy metali jak krwawe diamenty
W 2006 roku na ekrany kin trafił film „Krwawy diament”, w którym Leonardo di Caprio wciela się w rolę przemytnika diamentów ze Sierra Leone.
Krwawy diament. Blood diamond. Trailer
Biedny Leo musi te diamenty przemycać, bo na świecie panuje zgoda co do tego, by nie kupować ich od bandytów, ale z legalnych źródeł. Polityczną wolę, by tak było, potwierdza tzw. pakt Kimberley, podpisany przez 54 państwa wydobywające diamenty.
Na to, by – przynajmniej oficjalnie - nie kupować diamentów z nielegalnych, związanych z przemocą źródeł, świat może sobie pozwolić, bo tzw. krwawe diamenty to zaledwie około 4 proc. rynku. Z surowcami potrzebnymi do wytwarzania elektroniki jest jednak inaczej: produkcja smartfonów, tabletów czy komputerów jest uzależniona od dostaw, pochodzących albo z rejonów konfliktów zbrojnych, albo z terenów, gdzie surowce wydobywa się bez względu na koszty dla środowiska i lokalnej ludności.
Te kluczowe surowce noszą nazwę rud metali ziem rzadkich, a ich rozmieszczenie to świetny przykład tego, że świat nie jest sprawiedliwy. To surowce, na których opiera się nasza technologiczna cywilizacja. Jak przed laty podstawą przemysłu była stal i węgiel, tak obecnie bez metali ziem rzadkich nie jesteśmy w stanie wyprodukować elektroniki.
Kongo – przekleństwo bogactwa
Problem polega na tym, że złoża rud tych metali są rozmieszczone bardzo nierównomiernie. Choć co pewien czas pojawiają się sensacyjne doniesienia o odkryciu bogatych złóż a to na Grenlandii, a to pod Suwałkami, to w praktyce za większość światowej produkcji odpowiadają Chiny. Państwo Środka, gdyby tylko miało w tym jakiś interes, może niemal z dnia na dzień zatrzymać np. globalną produkcję akumulatorów. Przykro nam, Elon, Tesla dalej nie pojedzie.
Chiny są wprawdzie największym producentem, ale ponieważ złoża nie są rozmieszczone równomiernie, to na przykład 70 proc. globalnych zasobów koltanu znajduje się na terenie Konga. A bez koltanu (mieszanka kolumbitu i rud tantalu) nie ma kondensatorów.
Nie ma przy tym znaczenia, którego producenta sprzętu wybierzemy. Zresztą gdy mówimy o liczących się firmach, to okazuje się, że prawdziwych producentów podzespołów jest na świecie tylko kilku, w przeciwieństwie do niezliczonych marek.
Telefony mogą się różnić wyglądem czy parametrami technicznymi, mogą nawet mieć bambusowe czy skórzane obudowy, jednego zaprojektował Jony Ive, drugiego bezimienny nastolatek z Shenzhenu, ale to, co w nich najważniejsze, w każdym modelu będzie wykonane mniej więcej z tego samego.
Czyli m.in. z wolframu, kasyterytu i koltanu, o złoża których trwają w Afryce nieustanne wojny.
Surowce w niedostępnych miejscach
Warto zauważyć, jak pojawienie się kolejnych generacji elektronicznych gadżetów wpływa na ten rynek – np. wraz z rozpoczęciem produkcji konsoli PlayStation 2 cena koltanu wzrosła czterokrotnie.
Co więcej, większość zasobów tego surowca znajduje się w kongijskich prowincjach Północne i Południowe Kiwu. Są to tereny niemal zupełnie pozbawione dróg, a kongijska władza centralna nie ma nad nimi kontroli.
Zamiast niej sprawują ją różne uzbrojone bandy, rebelianci dorabiający do rozboju jakąś ideologię albo – jak przed laty – rwandyjskie wojska, które do eksploatacji surowców sprowadziły sobie własnych niewolników. Jak traktowani są niewolnicy, wydobywający koltan? Morderstwa i gwałty są na porządku dziennym.
Bandyci sprzedają taniej
Pochodzenie surowców, z których produkowane są nasze elektroniczne gadżety, nie jest tajemnicą. Problem polega na tym, że nikt nie ma interesu w tym, aby zmieniać obecną sytuację, a firmy handlujące koltanem i dostarczające go do fabryk na całym świecie, umywają ręce, twierdząc, że kupują go w legalnych, kongijskich kantorach.
To prawda. Wszystko odbywa się bowiem przy akceptacji lokalnych władz, które nawet, gdy nie kontrolują samego wydobycia, zarabiają na handlu surowcami. Szacuje się, że utrzymuje się z niego około jedna piąta mieszkańców kraju, w którym cena koltanu sięga 3 dolarów za kilogram. Ten sam koltan w Europie czy Stanach Zjednoczonych kosztuje 400 – 600 dolarów za kilogram. Po co przemycać heroinę, gdy można legalnie sprzedawać koltan?
Co więcej, nieliczne pozakongijskie źródła tego surowca – jak np. australijska kopalnia Wodinga – przestają istnieć. Zamknięto ją z powodów ekonomicznych. Mimo znacznie większej efektywności pracy, firma wydobywająca legalnie surowce nie ma szans, by konkurować z bandytami, dla których pracuje armia niewolników. A przecież koltan to tylko jeden z kluczowych surowców. Nawet, jeśli udział wydobycia z kontrowersyjnych źródeł jest mniejszy, niż alarmują organizacje humanitarne (co zgłaszają niektórzy eksperci), to w kolejce czekają choćby tantal czy wolfram. Albo nawet pospolita cyna, której legalni dostawcy nie nadążają za lokalnymi potrzebami rynku.
Niewygodna prawda
Czy jest szansa, by to zmienić? Coraz więcej firm zaczyna zwracać uwagę, by unikać skojarzeń z krwawymi surowcami. Niektóre - jak choćby Apple - korzystają z zewnętrznych audytów, mających potwierdzić, że w łańcuchu dostaw nie ma wątpliwego etycznie ogniwa.
Pojawiają się również ograniczenia prawne, jak m.in. amerykańska ustawa Dodda-Franka, która wymusza na producentach sprzętu dokumentowanie, skąd pochodzą używane w produkcji surowce. Jej losy są jednak, po kilku latach od wprowadzenia, bardzo niepewne, bo prezydent Donald Trump stwierdził:
Kilka lat temu pojawiła się idea Fairphone’a – smartfona, zbudowanego wyłącznie z wykorzystaniem surowców pozyskanych z legalnych i etycznych źródeł. Jak nietrudno zgadnąć, jego cena, w porównaniu ze sprzętem o zbliżonych parametrach, jest znacząco wyższa. Mimo tego sprzedał się w kilkudziesięciu tysiącach sztuk co – jak na niszowość produktu – wydaje się niezłym wynikiem.
Fairphone 2: Modular design for you to open and repair
Zmiana zaczyna się od wiedzy
Problem w tym, że – moim zdaniem – nie jest to żadne rozwiązanie, o czym pisałem w artykule „Fairphone - pierwszy telefon fair trade. A może: naiwniacy, wyskakujcie z kasy”. To raczej sposób na zagłuszenie wyrzutów sumienia przez zamożniejszych klientów. I nie chodzi tu o krytykę samej idei, bo ta - nawet, gdy sam telefon to ordynarny skok na kasę - jest słuszna i szlachetna. Chodzi o coś innego – zmianę rzeczywistości w taki sposób, by znaczki Fair Trade czy smartfony Fairphone nie były nikomu potrzebne, bo uczciwy handel stanie się po prostu czymś oczywistym. Jak tego dokonać?
Trudno wyobrazić sobie masowy bojkot konsumencki. Nagle wszyscy przestaniemy kupować smartfony? Wątpię. Choć zręczną erystyką zawsze można się wybielić, trzeba powiedzieć to wprost: wszyscy mamy – pośrednio – krew na rękach. Kupując elektroniczne gadżety, uczestniczymy w obrocie surowcami, których wydobycie oznacza cierpienie ludzi w innej części świata. Jest nam z tym o tyle łatwo, że - gdy nie dokonamy pewnego wysiłku, by sprawdzić fakty - możemy w ogóle nie wiedzieć, że taki problem istnieje.
Nie będę udawał, że mam pomysł, jak go rozwiązać. Sądzę jednak, że pierwszym krokiem do zmiany świata na lepsze jest zwykła świadomość, że coś jest nie tak, jak być powinno.
Teraz już wiecie.