Mój pierwszy blaszak - tego się nie zapomina
Początek lat 90. to czas, kiedy komputery IBM utraciły rangę uniwersyteckich supermaszyn, opuściły klimatyzowane pomieszczenia i trafiły na rynek w cenach, które już nie zmuszały kupującego do sprzedania obu nerek na przeszczep. Jedną można było sobie zostawić...
Początek lat 90. to czas, kiedy komputery IBM utraciły rangę uniwersyteckich supermaszyn, opuściły klimatyzowane pomieszczenia i trafiły na rynek w cenach, które już nie zmuszały kupującego do sprzedania obu nerek na przeszczep. Jedną można było sobie zostawić...
Osobisty... ale jeszcze bardziej domowy
Powolny odwrót komputerów domowych Atari czy Commodore zaczął się, gdy "profesjonaliści" poszukujący sprzętu do pracy stworzyli zapotrzebowanie na nową kategorię maszyn - PC, czyli komputery osobiste. Nazwa "komputer osobisty" brzmi w tym kontekście jak wyjątkowa złośliwość, bo w porównaniu z filigranowym Atari mój pierwszy PC miał objętość kilku płyt chodnikowych i razem z klawiaturą wielkości deski do prasowania zajmował większość biurka. Nie można go było wrzucić do plecaka i pójść pograć do kolegi. Jednak moc drzemiąca w tej maszynie działała w drugą stronę - przyciągała kolegów jak magnes.
Przesiadka z ośmiobitowca na peceta była jednym z bardziej dramatycznych momentów w życiu. Na pozostawienie za sobą świata gier na rzecz wykresów i cyferek decydowali się tylko prawdziwi twardziele i zawodowcy. Niektórzy na pocieszenie zostawiali sobie w szafie Atari czy Commodorka na czarną godzinę :-). Wkrótce jednak okazało się, że na pececie też można pograć. No i wtedy się zaczęło...
Atak Klonów
Rynek błyskawicznie zareagował na nową modę, oferując szeroki wybór klonów IBM-a, produkowanych przez pracowite narody Dalekiego Wschodu. Klony bazowały na technologii upublicznionej przez IBM, ale były składane z części mających niewiele wspólnego z oryginałem. I właśnie dlatego składaki były pierwszymi dostępnymi powszechnie komputerami, których wnętrzności podlegały personalizacji. Oj, można było pogrymasić...
Komputery były sprzedawane przez masowo powstające firmy, prywatnych importerów i na giełdach komputerowych. Zazwyczaj składano je dopiero w Polsce z części sprowadzanych z Azji. Ponieważ "firma" często różniła się od "prywaciarza" wyłącznie tym, że miała nazwę, (też mieściła się w prywatnym mieszkaniu), zakup peceta w każdym z tych miejsc był tak samo ryzykowny i dostarczał niezwykłych emocji. Za towar płaciło się żywą gotówką, co przed denominacją złotówki oznaczało operowanie milionowymi kwotami. Cena kompletnego peceta dochodziła do równowartości kilkumiesięcznej dobrej pensji :-).
Komputery pod strzechy
Kupno pierwszego peceta to była cała epopeja. Transport jednostki centralnej wraz z monitorem i dodatkami przekraczał fizyczne możliwości jednej osoby. Trzeba było załatwić asystę – jakiegoś informatyka-osiłka, który służył jako ochroniarz, doradca i tragarz zarazem, oraz skołować kolegę z samochodem, aby superkomputer nie musiał tułać się komunikacją miejską. Silny informatyk z dostępem do samochodu był wart swojej wagi w złocie :-).
Po wyborze sprzedawcy, dokonanym na podstawie ogłoszenia w gazecie, oraz telefonicznym ustaleniu konfiguracji, cała ekipa pakowała się do samochodu, aby wylądować w mieszkaniu na ósmym piętrze bloku gdzieś na obrzeżach Krakowa. Tam przy wtórze szczekania psa zamkniętego w małym pokoju podziwialiśmy salon wypełniony pudłami z częściami pecetów. Z kilku bliźniaczo podobnych, złożonych już komputerów ten jeden jedyny czekał na sfinalizowanie transakcji. Po rytualnym zajrzeniu pod maskę i sprawdzeniu zgodności specyfikacji z obstalunkiem oraz premierowym uruchomieniu, blaszak nówka-sztuka wędrował do tekturowego pudła, a pieniądze przechodziły z rąk do rąk w wypchanej reklamówce.
Do "IBM-a" potrzebny był specjalny monitor, bo w przeciwieństwie do ośmiobitowców nie dało się podłączyć żadnego telewizora, nawet radzieckiego. Sprzedawca oferował każdy kolor ekranu, pod warunkiem że był to kolor zielony lub bursztynowy. Nie wiedzieć dlaczego, bursztynowe monitory cieszyły się zdecydowanie większym powodzeniem. Jak niosła wieść gminna, były zdrowsze dla oczu. Ustąpiły pola, gdy na rynku pojawił się absolutny przebój - monitor "paper white". Podobno jeszcze bardziej zdrowy dla oczu... Typowy monitor miał przekątną 14 cali, gumową rozdzielczość, analogowe pokrętła do regulacji obrazu i dowolne logo nieznanej azjatyckiej firmy - akurat takiej, jaka była "na magazynie". Nikt nie przywiązywał do tego wagi - w końcu monitor to monitor :-). Dopiero później poznaliśmy wartość markowych produktów.
Mój pierwszy PC-AT skrywał w swym blaszanym cielsku potężne serce w postaci procesora Intel 80286 o niewyobrażalnym taktowaniu 16 MHz i był wyposażony w legendarny już przycisk "TURBO", który pozwalał okiełznać bestię do standardowej prędkości 8 MHz, gdy starsze programy głupiały lub gra działała zbyt szybko. W przypływie rozpusty zdecydowałem się na dysk o ogromnej pojemności 40 MB. Być może z dzisiejszej perspektywy kilogramowy twardziel mieszczący zaledwie kilka empetrójek nie rzuca na kolana, ale wtedy to wystarczało na system operacyjny, programy do pracy i sporą kolekcję gier. Za grafikę odpowiadała najpopularniejsza wtedy karta Hercules z emulacją VGA. Pamięci miałem aż 1 MB - wbrew teorii Billa Gatesa, że "640 kB powinno wystarczyć każdemu". Do tego stacja dyskietek 5,25 cala i voilà!
Do roboty!
Z tak wypasionym pecetem ruszyłem na podbój świata jako "grafik komputerowy" - nowa profesja na rynku pracy. Podbój świata zakończył się przy wtórze wymyślnych przekleństw kilkanaście minut później - z braku koprocesora arytmetycznego 80287, niezbędnego do uruchomienia AutoCada. Ówczesne procesory w PC były produkowane w wersjach "light" i do uczciwej roboty potrzebne było wsparcie dodatkowej jednostki obliczeniowej. Na szczęście i tym razem giełda nie zawiodła - tydzień później, po przeżegnaniu się drżącą dłonią uziemioną do kaloryfera, wcisnąłem koprocesor w podstawkę na płycie głównej i odpaliłem komputer. Nie wiem, czy to zasługa siły wyższej, czy dobrego uziemienia, ale zadziałał...
Osobną sztuką była praca w środowisku znakowym, pod kontrolą DOS-a i Norton Commandera - na początku jeszcze bez myszki, udomowionej jakiś czas później. Gdy każdą komendę wprowadzało się z klawiatury, żadne książki nie cieszyły się takim powodzeniem jak podręczniki szybkiego maszynopisania... Tematem gorących dysput i wymiany doświadczeń były nieustannie dopieszczane pliki "autoexec.bat" i "config.sys", które odpowiadały za prawidłowy start komputera oraz sposoby konfiguracji Ramdysku. Potem przyszedł Windows i wszystko zepsuł... :-)
PC to za mało
Szybko okazało się, że dla początkującego grafika mniejszym problemem niż monochromatyczny monitor jest dojmujący brak drukarki, która pozwoliłaby przenieść śmiałe wizje na papier i zaprezentować je klientowi. Internet - póki co - był zastrzeżony dla imperialistów i kadry uniwersyteckiej. Nie było rady - szykowała się kolejna wyprawa na giełdę. Tym razem po drukarkę.
Za sprawą kolegi z giełdy (późniejszego potentata handlu komputerami) na moje biurko trafiła najpopularniejsza wtedy 9-igłowa drukarka Star LC-10. Nie bez powodu ówczesne drukarki igłowe nazywało się taśmociągami. Perforowany papier-składanka był nieodłącznym towarzyszem ambitnych kreacji graficznych, które polegały głównie na projektowaniu podłużnych banerów o treści "Tylko u nas promocja przeterminowanych wędlin" z clipartowym wizerunkiem tychże wędlin po bokach. Nielimitowana długość była wielką zaletą papieru z taśmy.
Większym problemem były kasety z taśmą barwiącą, odpowiedzialną za powstawanie na papierze obrazu wybijanego igłami drukarki. Błyskawiczne zużywanie się tuszu budziło ogromne rozczarowanie, a wkurzająco blada czerń i wrodzone małopolskie skąpstwo (na Mazowszu nazywane dla niepoznaki oszczędnością :-) powodowały, że imaliśmy się najbardziej wymyślnych sposobów, aby ten więdnący barwnik zregenerować. Oczywiście można było na giełdzie kupić preparaty do regeneracji kaset, ale to była ostateczność, gdy już nie pomagał atrament, tusz z długopisów ani farba olejna. Jedyną korzyścią, jaka wynikała z marnej kondycji kaset barwiących, był nowy kierunek w sztuce, polegający na projektowaniu rzeczy oszczędnych, jasnych i lekkich :-).
Każdy użytkownik drukarki igłowej, jeśli chciał zachować resztki słuchu i zdrowie psychiczne, prędzej czy później musiał kupić specjalną plastikową pokrywkę, tłumiącą jazgot pracującej głowicy. Na to kładło się jeszcze gruby ręcznik i wtedy nawet dało się słuchać radia podczas pracy. Era drukarek atramentowych była jeszcze daleko, a przyjemność wdychania ozonu z laserówki Hewlett-Packarda dotyczyła tylko nielicznych szczęśliwców...
A po godzinach...
Oczywiście oprócz pracy pecet służył do zabawy – niewykorzystanie możliwości takiej maszyny byłoby grzechem śmiertelnym. Granie oficjalnie uchodziło za stratę czasu i pieniędzy, i mało kto miał odwagę się do tego przyznać, ale podkrążone oczy kolegi z pracy dobitnie świadczyły o tym, że tej nocy w zamku Wolfenstein znowu zginęło wielu hitlerowców...
Czym byłby pecet bez oprogramowania – ducha tchniętego w maszynę? Tym właśnie żyła giełda - obrót programami i grami to podstawowa siła napędowa coniedzielnych spotkań tysięcy "informatyków". Programy kupowało się łatwo, chętnie i w dużych ilościach. Pecet uzależniał. Zmieniały się tylko nośniki - najpierw miękkie dyskietki 5,25 cala, potem eleganckie pudełeczka z plastikowymi 3,5-calówkami, wreszcie płyty CD - nawyk pozostawał. Rytuał zakupu również. Ulubiony sprzedawca z katalogiem pełnym nowości, chwila zadumy nad tytułami w języku przypominającym angielski i już dysk zapełniał się ukochanymi strategiami i RPG-ami pożerającymi każdą wolną chwilę. I sporo gotówki - mimo śmiesznie niskich cen pirackich kopii, ilość kupowanych co tydzień gier przekładała się na sporą sumkę...
Za to inwestycja w oprogramowanie użytkowe przynosiła ogromne profity, bo jako posiadacz komputera z programem graficznym do projektowania banerów (tych o wędlinach) mogłem dyktować warunki, zatrudniając się w dowolnej "firmie reklamowej", których setki powstawały w latach wczesnego kapitalizmu. Dlatego też wyprawa na giełdę z pudełkiem dyskietek była koniecznością, aby nie wypaść z obiegu zawodowego. I towarzyskiego :-)
Zmieniały się systemy operacyjne - nieśmiertelny DOS i pierwsze Windowsy, mieszczące się wtedy na kilku dyskietkach. Pecet podniósł się do pionu za sprawą obudowy typu "tower" i powędrował pod biurko. Zegary procesorów przyśpieszały, pamięci rosły. Pojawiały się coraz większe, kolorowe monitory, drukarki atramentowe, USB i inne cuda. Co chwilę w domu gościł nowy, lepszy blaszak, ale pierwszy pecet na zawsze zostanie w pamięci...