„Ona”. System operacyjny kontra kobieta z krwi i kości
W życiu bym nie pomyślał, że najlepsza komedia romantyczna, jaką zobaczę, będzie o kompach i smartfonach!
07.02.2014 | aktual.: 10.03.2022 11:34
Kochany komputerku
Nie jestem pewien, co o tym myśleć. Pewnie nie świadczy to o mnie najlepiej. Ale brutalna prawda, którą mam zamiar teraz publicznie wyznać światu, jest taka, że wiele sprzętów darzyłem w swoim życiu bardzo ciepłym, być może ocierającym się o miłość uczuciem.
Weźmy taką Segę Mega Drive, czyli pierwszą konsolę, z którą spędziłem tysiące godzin (Pegasus i te dziwne przenośne zabawki z Wilkiem i zającem to były jednak tylko przelotne romanse). Ja wiem, że to kawałek plastiku z odrobiną elektroniki w środku. A jednak spędziłem z nim tyle nocy, gry wywołały u mnie tyle emocji i – nie boję się użyć tych słów – tak wiele mu zawdzięczam… Jak mogę powiedzieć, że mojej Segi przynajmniej nie lubię i że nie była to fascynacja?
Fascynacja, jak mi się wydaje, raczej jednostronna. Ale jednak fascynacja.
Jak mogę nie kochać swojego pierwszego peceta, skoro napisałem na nim pierwszy artykuł w swoim życiu? Skoro (częściowo, ale jednak) zawdzięczam mu pracę, a do tego służył mi też do rozrywki i komunikacji z innymi? I chyba nie jestem jedyny. Jacek Klimkowicz też pisał niedawno na łamach Gadżetomanii, że nigdy nie zapomni swojego pierwszego blaszaka.
Sytuacja bohatera filmu „Ona” („Her”) jest nieco bardziej skomplikowana. Jego system operacyjny mówi superseksownym głosem Scarlett Johansson i dysponuje tak zaawansowaną sztuczną inteligencją, że zaczyna z nim flirtować.
Przyszłość jest... dziwna
Mnie ten film urzekł tym, za co pokochałem (kurde, znowu; a może ja po prostu łatwo się zakochuję?) serial „Black Mirror” – pokazuje przyszłość całkiem nieodległą, taką na wyciągnięcie ręki już właściwie i można zaryzykować stwierdzenie, że prawdopodobną. Potem bierze pod lupę jakiś wycinek naszego życia związany z technologią. I pokazuje, co by było, gdyby.
No i co by było? Kilka razy mózg prawie wywrócił mi się na lewą stronę, gdy widziałem (a potem, po seansie, sobie jeszcze nad tym dumałem), jak ludzie wchodzą w interakcje z kimś, kto nie ma ciała. Nie ma, a jednak próbuje być, że tak to sobie pozwolę ująć, towarzysko aktywny. Unosiłem brew, widząc, jakie ciekawe rozwiązania wchodzą wtedy w grę, zwłaszcza że pomocne okazały się narzędzia dostępne już dziś. No i kreatywność na ponadprzeciętnym poziomie.
Zabawne. Właśnie złapałem się na tym, że w poprzednim akapicie napisałem o systemie operacyjnym „ktoś”.
Oczywiście nie wszystkie sceny skłaniają ku filozoficznym refleksjom o istocie człowieczeństwa. Niektóre mają po prostu rozbawić (mnie w większości rozbawiły). Ale postawiono tu kilka pytań, które można uznać za ważne. Część z nich ktoś zainteresowany technologią mógł już sobie zadawać, ale że to romantyczna komedia trafiająca do kin w okolicach walentynek, jest duża szansa, że obejrzą go też ludzie, którzy na co dzień jakby mniej się nad tym głowią.
Ciało jest przereklamowane. A co z mózgiem?
To zupełnie inna historia niż we wspomnianym „Black Mirror”, w którym można było zobaczyć, jak na podstawie internetowej aktywności zmarłego tworzona jest udającą go sztuczna inteligencja (potem wrzucona w ciało wyglądającego jak on androida). Ludzkie uczucia są tu analizowane na zupełnie inną, dużo większą skalę niż w nowym serialu „Almost Human”, w którym jednym z bohaterów jest bardzo wrażliwy android.
A czy komputer może zastąpić relację z żywym człowiekiem? Wielu odpowie, że nie. Wielu osobom… już zastąpił, w ten czy inny sposób. Spike Jonze, który nie tylko film wyreżyserował, ale też napisał scenariusz, ma swoją teorię i być może nakieruje Was na Waszą własną odpowiedź na to pytanie.
Moim zdaniem wszystko oczywiście zależy od tego, z jakim komputerem mamy do czynienia.