Prawie 10 miliardów Ziemian w 2050. Czy będzie nas za dużo?
Przeludniona Ziemia to jeden z popularnych dystopijnych scenariuszy science fiction. Czy ludzi faktycznie może być zbyt wielu? A może obawy przed przeludnieniem są przesadzone?
06.09.2013 | aktual.: 13.01.2022 10:44
Przeludniona Ziemia to jeden z popularnych dystopijnych scenariuszy science fiction. Czy ludzi faktycznie może być zbyt wielu? A może obawy przed przeludnieniem są przesadzone?
Dystopijnym wizjom często towarzyszy widmo przeludnienia. W 1966 roku pisarz SF Harry Harrison (autor m.in. cyklu o Stalowym Szczurze) opublikował książkę „Przestrzeni! Przestrzeni!”. W dystopijnym świecie przełomu mileniów wybucha bomba demograficzna: na świecie żyje zbyt wielu ludzi, aby wystarczyło dla nich miejsca, wody i pożywienia, toczy się więc nieustanna walka o skromne zasoby.
Późniejsza ekranizacja powieści, „Zielona pożywka” Richarda Fleischera, rozwija ten scenariusz w jeszcze bardziej ponurym kierunku. Tytułową pożywką są spreparowane ludzkie ciała, których dystrybucja ma rozwiązać problem głodu. Ale czy faktycznie jest się czego obawiać?
Za dużo ludzi, za mało jedzenia?
Te zmiany nie cieszyły wszystkich jednakowo. Angielski ekonomista Thomas Malthus przekonywał, że nieustannie rosnąca liczba ludności oznacza coraz mniejszy dostęp do ograniczonych zasobów (ziemi, surowców naturalnych, pożywienia), przez co katastrofa jest nieunikniona. Malthus uważał, że brak kontroli nad populacją doprowadzi do globalnej klęski głodu lub wojen o dobra.
Długość i jakość życia przeciętnego Europejczyka wzrosła, za czym podążyło spowolnienie demografii. Szybki przyrost naturalny występuje bowiem głównie tam, gdzie noworodkom grozi wysoka śmiertelność, a z powodu ubóstwa dzieci muszą szybko podejmować pracę, aby pomóc w żywieniu rodziny (dziś dotyczy to głównie Afryki Subsaharyjskiej).
Echa teorii Malthusa pojawiały się jeszcze w XX wieku. W latach 60. i 70. przekonanie o tym, że zasoby Ziemi się kurczą, zyskało nową popularność wraz z książką ekonomisty Paula Ehrlicha „the Population Bomb”, w której przewidywał on, że za wyższym przyrostem naturalnym podąży wyższa śmiertelność. Co ciekawe, Ehrlich do dziś nie zmienił zdania, mimo że jego prognozy okazały się chybione: globalna śmiertelność spadła, a dostęp do pożywienia dla przeciętnego mieszkańca Ziemi się poprawił, choć głód jest wciąż zagrożeniem w wielu miejscach świata.
Dziś na Ziemi żyje ponad siedem miliardów ludzi. Jak przewiduje najnowszy raport ONZ, w roku 2050 będzie nas prawie 10 miliardów. Na tej granicy jednak może się skończyć – przyrost populacji również ma swoje granice. Co jest tego przyczyną? Przede wszystkim fakt, że choć ogólna liczba ludzi na Ziemi rośnie, to spada poziom dzietności (liczba dzieci przypadających na jedną matkę), i to na całym świecie, również w krajach rozwijających się. Podobnie jak przed dwustu laty w Europie jest to zasługa dostępu do udogodnień cywilizacyjnych – co następuje powoli, lecz stopniowo.
Głód i epidemie wciąż nie zostały całkowicie wyeliminowane, a przepaść między zamożnymi a ubogimi państwami jest gigantyczna. Problemem nie jest jednak demografia, tylko ekonomia i dystrybucja dóbr. Stabilizacja populacji jest bowiem konsekwencją tej ostatniej. „Mniej głodnych i chorych ludzi będzie wtedy, gdy na Ziemi będzie mniej głodu i chorób, nie zaś mniej ludzi”, pisał dla „Znaku” Szymon Szczęch. Sposobem na maltuzjańskie strachy jest więc nie kontrola populacji, ale rozsądne gospodarowanie pożywieniem i surowcami naturalnymi.