Pseudoartyści i postartyści. Bo w czasach Tumblra, Facebooka i Instagrama... każdy jest artystą
20.05.2013 15:30
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Grono moich znajomych składa się w sporej mierze z pseudoartystów i postartystów, którym to mianem dość luźno obdarzam ludzi mających ciśnienie na publiczną ekspresję w tej czy innej formie – czy to będzie obrazek, czy tekst, czy oklejenie całego miasta wlepami, albo nagrywanie dziwacznych dźwięków w pofabrycznych budowlach. Też takich macie?
Grono moich znajomych składa się w sporej mierze z pseudoartystów i postartystów, którym to mianem dość luźno obdarzam ludzi mających ciśnienie na publiczną ekspresję w tej czy innej formie – czy to będzie obrazek, czy tekst, czy oklejenie całego miasta wlepami, albo nagrywanie dziwacznych dźwięków w pofabrycznych budowlach. Też takich macie?
Różnica: pseudoartyści, to ci, których do ekspresji motywuje tylko kasa, postartyści to ci, których do działania motywuje tylko własna potrzeba.
Pseudoartyści to najczęściej profesjonaliści, doskonali warsztatowcy, zdolni goście i panny, którzy w głębokiej pi...e mają sztukę, wiedząc, że nie ona zapewni im kasę na życie, więc angażują swoje talenty w różne komercyjne projekty, czerpiąc satysfakcję z własnej sprawności warsztatowej i stanu konta. Sól tej ziemi, najmilsi ludzie w okolicy, kompletnie bez ciśnienia i kompleksów robią swoje, a na hasło "o stary, zrobiłeś sztukę" reagują raczej alergicznie, bo robienie sztuki wiąże się z utratą zleceń. Jeśli robią muzykę, to według ścisłych wyliczeń, co się może sprzedać, jeśli malują to tak, żeby czterdziestoletnia pani w garsonce wiedziała, co jest na obrazku i chciała wyłożyć na to pieniądze, jeśli piszą to fantasy albo kryminały, albo to, na co jest aktualne zapotrzebowanie na rynku.
Zygmunt Bauman - Kultura ponad prawem
Postartyści to grupa najliczniejsza – głodomory z opowiadania Kafki, które najlepiej ujmuje siłę ich potrzeby, pracownicy różnych prac (że dźwignę Świetlickiemu piękne określenie), którzy w wolnych chwilach (albo i w zupełnie nie wolnych, w czasie pracy na służbowych lapkach) rzeźbią sobie swoje sztuczki rysunkowe, muzyczne czy literackie: bez nadziei na feedback, bez nadziei na monetyzację, z czystej potrzeby ekspresji, żeby tylko pozbyć się nękającego pomysłu i zająć mózg czymś innym. To oni zapełniają facebookowe walle, to oni rzeźbią od lat blogi i blogaski, to oni stoją za sukcesem takich serwisów jak Tumblr czy instagram, to oni w końcu sprawili, że dyskusja o sprzedawaniu i wycenianiu sztuki u progu XXI wieku stała się jałowym biciem piany.
Dzięki natłokowi postartystów w internetach, ostatnie dziesięć lat pokazało jedno – ekspresja artystyczna w tej czy innej formie, jest zjawiskiem tak powszechnym, że wszelkie próby namawiania ludzi do płacenia za jej efekty są równie celowe, jak przekonywania Innuitów do kupna śniegu. Robienie sztuki okazuje się formą uzależnienia, efektem ćpuńskiej mentalności (którą kocham i rozumiem), czymś absolutnie poza wolą i celowością, zajęciem służącym przede wszystkim twórcy, pozwalającym na chwilowe urwanie się od rzeczywistości. To czy efekty trafią do odbiorców, przyniosą fejm i kasę pozostaje trzecio– albo i dwudziestorzędne, najważniejszy jest sam akt stwarzania czegoś z niczego, adrenalinowy trip nadchodzący w momencie, kiedy naprawdę wkręcasz się w to, co robisz – pisanie, malowanie czy robienie nutek.
„Wiesz stary, mam tyle radochy z samego rysowania, że właściwie j...e mnie to, czy ktoś to kupi”, odpowiada jeden ze znajomych, akurat taki na którego twórczość jest spory, wysokonakładowy popyt. „Sztuka? Sp...aj”, dodaje drugi. „Ja chce malować karków i małpy, a czy jakaś p...a z galerii zatwierdzi to jako sztukę albo da mi kasę za nie, żeby se powiesić nad łóżkiem to już jej sprawa. Mi się nawet nie chce jechać z powrotem po te obrazki, co mi w Warszawie wystawili, bo już se namalowałem nowe, lepsze.” „Pisać książki?”, śmieje się kilku kolejnych, „po ch..? Wrzucasz na fejsa, na bloga, masz feedback, nie musisz się użerać z całym po...ym systemem redaktorsko-wydawniczym, kto chce to przeczyta, po godzinie nikt o tym nie pamięta, można n...ć kolejne teksty”.
Czesław Mozil - Kultura ponad prawem
I tak jest wszędzie: w każdej korpopracy, w każdej agencji reklamowej i podupadającej redakcji prasowej siedzą dziesiątki takich ludzi. Mają potrzebę ekspresji raz na rok, lub pięć razy dziennie, robią sztuczki straszne, od których można dostać raka oczu lub mózgu, albo takie, że żadna sztuka kupiona za pieniądze nigdy nie dała ci takiego kopa. Nie da się ich zatrzymać (najwyżej samodzielnie rezygnują w pewnym momencie z form publicznej ekspresji, bo przestaje im to być potrzebne), nie da się im zabronić robienia sztuki i sztuczki, nie da się wycenić wartości ich działań w innych kategoriach niż "na mnie działa" lub "idź pan w ch... z taką formą ekspresji".
Ze względu na oporowe ilości takich kreacji, będących aktualnie na wyciągnięcie ręki w każdej chwili, monetą obowiązującą w rozliczeniach pomiędzy twórcą a ewentualnym odbiorcą, jest dobre słowo. Żaden ze znanych mi postartystów nie oczekuje właściwie niczego innego (czasem nawet i tego), jakiekolwiek finansowe korzyści ze sztuczki są dla nich zwykle „WTF, ten idiota naprawdę chce płacić za takie ciulstwo? Przecież robiłem to pięć minut”, nawet jeśli udało im się stworzyć coś zupełnie wybitnego (a udaje się o wiele częściej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać – więcej dobrej literatury współczesnej istnieje aktualnie w fejsbukowych - tu chciałbym pozdrowić trio Pochwatka, Najder i Mikołajcza-/ statusach, niż w książkach zapełniających empiki albo przysyłanych do wydawnictw w celu oficjalnej publikacji) a sama myśl o tym, by porzucić zupełnie prozaiczne prace i zająć się sztuką w pełnym wymiarze godzin, jest im równie obca, jak pomysł, że ktoś chciałby im za tę sztukę płacić.
To oczywiście nie pozostaje bez wpływu na pseudoartystów, martwiących się, że przytłaczająca ilość aktów ekspresji dostępnych wszędzie, w każdej chwili, obniża komercyjną wartość ich pracy i to właśnie oni – umoszczeni w ‘świecie sztuki’, nie wyobrażający sobie innej formy pracy — najgłośniej gardłują przeciwko wszelkim formom otwarcia kultury, bojąc się, całkiem słusznie, że od samego początku byli wycenieni zbyt wysoko, podczas gdy ich twórczość niczym się nie różni od twórczości setek tysięcy anonimowych postartystów, którzy zasypują świat swoimi dziełami i dziełkami, nie pytając w ogóle, czy dla kogoś ma to jakąkolwiek wartość w wymiarze finansowym.
Staram się rozumieć ich oburz – a przynajmniej starałem się przez parę pierwszych lat – w końcu utrata źródła utrzymania nie jest niczym miłym, z drugiej strony widząc, jak kurczowo broniąc idiotyzmów o wyjątkowości sztuki, o jej jakoby wielkiej wartości dla reszty społeczeństwa, bredząc o jakichś artystycznych powinnościach, sami zamykają się w roli sprzedawców śniegu na Alasce. Może dwadzieścia lat temu można było jeszcze komuś wcisnąć, że po zapłaceniu za płytę, książkę, obraz będziesz obcował z czymś zjawiskowym, wyjątkowym, niepowtarzalnym, dziś ta strategia kompletnie się sypie, bo pięć randomowych kliknięć dalej znajdziesz coś jeszcze bardziej wyjątkowego, zjawiskowego i niepowtarzalnego, za co nikt nie będzie chciał pieniędzy, tylko po prostu się ucieszy, że w ogóle spojrzałeś.
Tymon Tymański - Kultura ponad prawem
Ten konflikt jeszcze potrwa, zbyt wiele grup zawodowych na nim zyskuje (akademicy, prawnicy, medialni eksperci), ale jego wynik wydaje się przesądzony: zarabianie na własnej ekspresji artystycznej będzie przywilejem dostępnym nielicznym i to najczęściej takim, którzy w ogóle nie mają nic do powiedzenia, za to da się ich wycenić w kategorii towaru i dopasować do oczekiwań targetu.
Wszystkim pozostałym pozostaną odbiorcy – tacy, którzy przyjdą pochwalą, przyjdą i zj..ą lub przyjdą i wrzucą jakiś grosz do kapelusza, nie dlatego, że za twórcą sztuczki stoi cała machina promocyjna, tylko dlatego, że akurat dana sztuczka dała im coś, za co uznali, że warto zapłacić. Nie chcę oceniać tego w kategoriach dobre/złe, wydaje mi się jednak, że jest to wreszcie — po setkach lat smutnego pi...a o SZTUCE, ARTYSTACH, TWÓRCZOŚCI — powrót do normalności: to odbiorca wycenia i ocenia ILE i czy w ogóle coś jest warta dla niego twoja sztuczka, i jeśli warta jest zero lub najwyżej lajka to nic z tym nie zrobisz.
Życzę ci oczywiście jak największych datków na twoją sztukę i sam chętnie się dorzucę, jeśli będzie fajna i poczuję, że mam wobec twojej twórczości jaki dług, tylko proszę: rozejrzyj się i przestań wmawiać sobie i wszystkim, że to co robisz, jest w jakikolwiek sposób wyjątkowe. To jedyny sposób zakończenia tego konfliktu z zyskiem dla wszystkich.
Marceli Szpak
Wpis pochodzi z blogu Masowa Konsumpcja Kultury Masowej.
Od redakcji: zainteresowanych tematem zapraszamy do zapoznania się z inicjatywą Kultura ponad prawem. Zamieszczone na stronie filmy pokazują sytuację twórcy w kontekście polskiego prawa autorskiego sprzed ery Internetu. Wchodząc w różne role: twórcy, dziennikarza, użytkownika kultury, artyści stają przed trudnymi wyborami, często nie wiedząc, czym się kierować. Filmy pokazują kulisy tworzenia: tantiemy, umowy, licencje to także codzienność pracy artysty.