Walka o energię: nowe oblicze miejskiego survivalu
Gdy Bear Grylls spacerując po pustkowiach wysysa jaszczurki, my – nie oddalając się od cywilizacji – borykamy się ze znacznie poważniejszym problemem. Skąd wziąć energię dla naszych elektronicznych gadżetów?
01.03.2016 | aktual.: 15.03.2016 11:20
Smartfon z dodatkowym akumulatorem
Pamiętacie swojego pierwszego smartfona? Ja pamiętam – szczęśliwym zrządzeniem losu, całkiem niedługo po premierze wpadł mi w ręce wymarzony model, pracujący pod kontrolą protoplasty Symbiana, systemu EPOC.
Wśród wyróżniających go cech – poza awangardowy wówczas, dotykowym ekranem i europejskim krajem produkcji, uderzające było coś jeszcze: dołączony do zestawu, dodatkowy akumulator. Przyznacie, że to rozwiązanie genialne w swojej prostocie, pozwalające w kilka sekund skutecznie reanimować najważniejszy z naszych gadżetów.
Niestety, od tamtych czasów minęły już całe wieki. Producent obiektu moich dawnych marzeń nie produkuje już telefonów, a standardem stały się smartfony, łączące niemal identyczny wygląd z jeszcze jedną, irytująca cechą: monolityczną obudową, przez którą o wymianie akumulatora możemy co najwyżej pomarzyć.
EDC: pokaż, co masz w kieszeni
Każdy z nas ma kilka przedmiotów, bez których nie rusza się z domu. Dla jednych jest to pęk kluczy i portfel z dokumentami, inni dorzucają do tego jeszcze smartfon, zapalniczkę i zegarek, jeszcze inni różne dodatkowe gadżety, jak breloczki, nośniki pamięci czy scyzoryki.
Ten nasz elementarny, codzienny zestaw, nad którym nie musimy się zastanawiać i który mamy zawsze przy sobie, nosi nazwę EDC (everyday carry, co przez niektórych entuzjastów jest twórczo tłumaczone jako Ekwipunek Dźwigany Codziennie).
Wszyscy mamy własne, mniej lub bardziej przypadkowe zestawy EDC, wynikające z naszego rozkładu zajęć, rodzaju szkoły czy wykonywanego zawodu, przyzwyczajeń, hobby czy zainteresowań. Różnica polega na tym, że o ile dla niektórych są to po prostu przedmioty, wrzucane każdego dnia bez zastanowienia do kieszeni, to dla innych EDC jest rodzajem hobby, sposobem na wyrażenie samego siebie czy po prostu jednym z zainteresowań.
W przypadku tej drugiej grupy, niezależnie od motywu, chodzi o to, by noszone codziennie przedmioty były jak najbardziej funkcjonalne i przydatne w różnych, napotykanych codziennie sytuacjach. Przy czym – co istotne – chodzi tu o rzeczywiste, a nie hipotetyczne potrzeby.
Łowca okazji w dyskoncie spożywczym
W przeciwieństwie do ekwipunku przygotowanych na wszystko preppersów, których nie zaskoczy powódź, wybuch jądrowy, koniec świata ani awans Polaków do półfinałów piłkarskich Mistrzostw Europy, zestawy EDC zawierają z reguły to, z czego codziennie korzystamy, a nie to, z czego w jakiejś możliwej, ale mało prawdopodobnej sytuacji moglibyśmy skorzystać. Czyli konkretnie co?
Co jest jednym z największych problemów, z którymi każdego dnia boryka się niemal każdy gadżetomaniak? Chciałbym dorobić nam teraz kombatancką, imponującą legendę twardzieli, którzy nieustannie walczą z żywiołami, polują aby przetrwać, bronią słabszych, dokarmiają sikorki i stawiają czoła siłom natury, ale nie byłaby to prawda.
Owszem, jesteśmy łowcami, ale naszym celem nie są mamuty, tylko promocje w dyskoncie spożywczym. Walka z żywiołami polega zazwyczaj na wyczuciu, z której strony wieje wiatr, aby nie wykręciło nam parasola, a supertaktyczny nóż, którym przy odrobinie samozaparcia zbudowalibyśmy Arkę Noego, piramidy i prom kosmiczny służy nam przede wszystkim do otwierania paczek.
Zapewne od każdej reguły znajdą się wyjątki, ale nie ma sensu się oszukiwać: większość z nas żyje na łonie cywilizacji i z osiągnięć tej cywilizacji w pełni korzysta. Prędzej zabraknie nam transferu, wyczerpanego przez Snapa, niż wody do picia. A najgroźniejszym wyzwaniem, z którym przyjdzie się nam zmierzyć będzie nie stado wilków, horda zombie czy pluton Specnazu, który wylądował na trawniku za oknem, ale wyczerpany akumulator w smartfonie.
Ciemność nad Europą
W gruncie rzeczy to żaden powód do śmiechu - jeśli od czegoś jesteśmy naprawdę uzależnieni, to właśnie od prądu. To na nim opiera się działanie niemal wszystkiego, co nas otacza, a skutki dłuższej, powszechnej awarii zasilania są tak ogromne, że – ze względu na swoją złożoność – niemal niemożliwe do przewidzenia i opisania.
Z wyzwaniem tym postanowił zmierzyć się Marc Elsberg, autor sensacyjnej powieści „Blackout”. Pisarz kreśli w niej niepokojący obraz pogrążonej w ciemnościach Europy, której system energetyczny nie wytrzymał (przyjmijmy, że to odpowiednie określenie, chroniące potencjalnych czytelników przed spoilerami) i zafundował nam wszystkim powrót do czasów Piasta Kołodzieja i Popiela.
Marc Elsberg pokazuje najgorsze konsekwencje tego czarnego scenariusza. Owszem, możemy spodziewać się, że w wyniku poważnej awarii i braku prądu nasze życie całkowicie się zmieni, bo transport przestaje funkcjonować (nie ma paliwa, stacje nie działają). Sklepy zostają zamknięte. A nawet jeżeli działają, to karty płatnicze i tak są bezużyteczne, liczy się tylko gotówka. Żywność nie ma być jak przechowywana i transportowana, nie ma też być jak produkowana. Ludzie głodują. Ale tego wszystkiego się domyślamy.Najciekawsze są efekty, o których wcześniej bym nie pomyślał. Ten opis najbardziej działa na wyobraźnie. Krowy na całym świecie giną w męczarniach, bo nie działają elektryczne dojarki. Rolnicy nie są wstanie wydoić wszystkich, więc ich wymiona pęcznieją. Krowy ryczą, nie mogąc wytrzymać z bólu.
Choć celowo w tym miejscu przejaskrawiam, to tak – mniej więcej – wyglądałaby nasza cywilizacja, pozbawiona nagle prądu. Rozejrzyjcie się wokół siebie: jeszcze 100 lat temu większość otaczających nas urządzeń korzystała z rozwiązań, opartych na prostych zasadach mechaniki. Prawie każdy rozumiał ich działanie, wiele sprzętów można było naprawić samodzielnie, a niezależność od świata zewnętrznego była koniecznością, a nie – jak współcześnie – fanaberią i stylem życia.
Niewiele pozostało z tamtych czasów i wcale tego nie żałuję. Podoba mi się świat, w którym żyję i mając wybór prawdopodobnie nie zamieniłbym go na żadną inną epokę historyczną. Mimo tego warto zdawać sobie sprawę, że jedna, dłuższa awaria prądu i świat, w którym żyjemy przestaje istnieć, fundując nam postapokaliptyczną walkę o przetrwanie. Pozostaje wierzyć, że mądrzy ludzie wymyślają skuteczne rozwiązania, by ten scenariusz nigdy się nie zdarzył.
Blackout nasz powszedni
Miniaturowe blackouty zdarzają się jednak na co dzień. Pewnie każdy z nas widuje czasami osoby, biegające z przerażeniem w oczach od ściany do ściany dworca, urzędu czy jakiejś knajpy z nadzieją, że znajdą w końcu wolne gniazdko z prądem, do którego podłączą swojego wygłodniałego smartfona. Sprawę mógłby rozwiązać wymienny akumulator, ale te - jak wiemy - odeszły do historii wraz z pojawieniem się mody na łaskie i smukłe telefony.
I choć gniazdek wokół nas nie brakuje, to – zgodnie z logiką prawa Murphy'ego – gdy rozpaczliwie będziemy jakiegoś potrzebować możemy być pewni, że akurat wtedy wszystkie będą zajęte, uszkodzone, albo właśnie po raz pierwszy w życiu nie mamy przy sobie ładowarki ani nawet zwykłego przewodu, zakończonego wtyczką microUSB.
Tymczasem smartfon, choć na pozór mądry, konsumuje energię z akumulatora w tempie, któremu – tylko w drugą stronę - dorównać może tylko licznik kwoty na dystrybutorze stacji benzynowej, gdy właśnie tankujemy samochód.
Ta specyficzna właściwość naszych najbardziej osobistych gadżetów stała się znakiem naszych czasów. Kilkanaście lat temu, gdy telefony komórkowe służyły głównie do rozmów i SMS-ów, i do rozgrywek w Węża, ich akumulatory potrafiły bez szczególnego wysiłku wytrzymać bez ładowania dobry tydzień.
Apetyt na prąd można poskromić!
Pamiętam swój ostatni przed epoką smartfonów telefon. Całkiem nowożytny model, z porządną kamerą, perfekcyjną jakością wykonania, obsługą multimediów, karty pamięci i internetu miał sprytne rozwiązanie w postaci skórzanego etui w wbudowanym, dodatkowym akumulatorem.
Dzięki temu włożenie telefonu do etui doładowywało wewnętrzny akumulator, a ja wielbiłem to rozwiązanie, bo ładowarkę – mimo intensywnego korzystania z telefonu – oglądałem, podobnie jak dekadę wcześniej, mniej więcej raz na tydzień.
Z tego samego powodu lubię dedykowane, oddzielne odtwarzacze muzyki. Kieszonkowy MiniDisc, który ma pełno mechanicznych części, a muzykę odgrywa z miniaturowej płyty, którą mały silniczek musi przecież cały czas obracać, potrafi działać na „paluszku” ponad 50 godzin.
Dość spory, ale akceptowalnie wygodny odtwarzacz MP3 z wbudowanym, twardym dyskiem gra mi tak wytrwale, że po prostu nie wiem, ile wytrzymuje bez ładowania: jest to czas na tyle długi, bym przestał zaprzątać sobie tym głowę.
Smukły czy pojemny?
Problem w tym, że długotrwałość działania nie jest atutem większości współczesnych gadżetów. Choć istnieją wyjątki, to najwięksi, wyznaczający trendy producenci kierują się zupełnie innymi przesłankami. Badania konsumenckie nie pozostawiają wątpliwości – większość klientów bardziej ceni sobie smukłe smartfony od tych, które mając większy magazyn energii, a tym samym gabaryty, działają dłużej.
Z punktu widzenia gadżetomaniaków to frustrująca sytuacja. W gruncie rzeczy da się ją jednak racjonalnie wytłumaczyć. Należymy do grupy użytkowników, którzy intensywnie używają smartfonów, zazwyczaj znamy ich możliwości i z nich korzystamy. Tacy użytkownicy stanowią jednak mniejszość.
Pokaźna moc obliczeniowa i duże możliwości nowoczesnych telefonów bardzo często pozostają niewykorzystane, gdy statystyczny właściciel korzysta z nich tylko do sporadycznych rozmów czy sprawdzenia Facebooka. W jego sytuacji nawet mało pojemny akumulator może okazać się wystarczający.
Dołożenie do smartfonu pojemniejszego akumulatora nie jest problemem technicznym – to problem marketingowy. Producenci muszą tworzyć sprzęt taki, jakiego oczekuje większość i który dobrze się sprzeda. A większość użytkowników oczekuje, by smartfon wyglądał ładnie, był smukły i lekki. Nic zatem dziwnego, że właśnie takie telefony dominują na rynku i dotyczy to zarówno segmentu budżetowego, jak i flagowych modeli.
Akcesoria GP
Patrząc z tego punktu widzenia jesteśmy skazani na stosunkowo krótki czas działania. Wbrew pozorom nie jest aż tak źle, jak głoszą obiegowe opinie, bo duże smartfony czołowych producentów wytrzymują po 13-14 godzin pracy (nie zwykłego czuwania!). Mimo tego w sytuacji, gdy niewymienne akumulatory stają się standardem, możemy pomóc sobie w tylko jeden sposób: maksymalnie zwiększając szanse na podłączenie smartfonu do jakiegoś źródła zasilania.
Przykładem sprzętu, który nam to umożliwi, jest zestaw przygotowany przez GP, który miałem przyjemność testować. Z czego się składa?
Przewody microUSB i Lightning
Twórca pierwsze, polskiej encyklopedii pisał w XVII wieku o koniu: jaki jest, każdy widzi. Mogłoby się wydawać, że podobnie można napisać o przewodach, bo w ich przypadku raczej trudno o innowacje i przełomowe rozwiązania. Tym, na co zwróciłem uwagę w przypadku tych od GP jest jednak ich miękkość.
W przypadku kabli, służących do ładowania jest to zaletą – łatwiej ułożyć je w pożądany sposób i nie musimy się obawiać, że położony np. na krawędzi stołu smartfon zostanie ściągnięty przez wyginający się sztywny przewód. Mała rzecz, a cieszy.
Ładowarka sieciowa i samochodowa
Same przewody nie mają jednak żadnej wartości – nabierają jej dopiero wtedy, gdy mamy do czego je podłączyć. Nic zatem dziwnego, że ładowarka samochodowa GP została wyposażona w aż 3 gniazda USB. Wbrew pozorom nie jest to zbyt wiele – do tej pory zdarzało mi się, że w dłuższej trasie, mając zwykły, dwuportowy rozdzielacz wpięty do gniazda zapalniczki narzekałem: GPS, jeden smartfon pasażera i… to wszystko, na podładowanie mojego telefonu brakowało już miejsca.
Miejsce na dodatkowe urządzenie przewidziano również w przypadku ładowarki sieciowej, gdzie znajdziemy dwa gniazda USB. Niby nic rewolucyjnego, a ułatwia życie, gdy w listwie zasilającej jest tylko jedno wolne gniazdo, a prądu domaga się zarówno smartfon, jak i tablet.
Bank energii
Crème de la crème całego zestawu to bank energii – przenośny akumulator o słusznej pojemności 10 000 mAh. Ten gadżet zwraca uwagę zarówno solidną, aluminiową obudową, jak i jej nietypową formą – projektanci postarali się bowiem o to, by w zależności od kształtu ładowanego smartfonu można było stabilnie położyć go na banku energii – z tego powodu jedna jego strona jest całkiem płaska, a druga półkoliście wyprofilowana. Detal, prawda?
Ale właśnie takie detale przekładają się na wygodę codziennego korzystania z urządzenia i sprawiają, że przestałem żałować niewymiennego akumulatora w aktualnym smartfonie - stracił sens, gdy w każdej chwili mamy pod ręką porządne źródło prądu?
Właśnie z tego względu testowany przeze mnie zestaw przypadł mi bardzo do gustu. Akcesoria GP to świetny przykład, że nawet proste przedmioty można zaprojektować z uwagą i starannością i w taki sam sposób wykonać – gdy nie musimy użerać się z czymś tak prozaicznym, jak ładowarka do smartfonu, nasze życie naprawdę staje się odrobinę prostsze i przyjemniejsze.
Artykuł powstał we współpracy z firmą GP